Amerykańscy prezydenci wpadają do naszej stolicy stosunkowo rzadko, więc niby jest o czym mówić. (Wstrzymałem się jednak z mówieniem w nadziei, że po kilku dniach kurz osiądzie i dowiemy się interesujących konkretów.) Pamiętam jak do Dobrzynia przyjechał kiedyś arcybiskup i odnowiono na tę okazję frontową elewację kilku kamienic. Zawsze na ważnych gościach chcemy zrobić dobre wrażenie.
Prezydent powiedział kilka miłych słów, z naszych mediów dowiedziałem się że Trump „udzielił” długiego przemówienia (co mnie trochę zmartwiło, bo nie znałem tej konstrukcji językowej), nie zdziwiłem się, że mówił o religijności (chociaż czasem demonstrowana religijność tego rodzaju postaci troszkę mnie śmieszy), podkreślał, że zamykanie granic jest ważne dla bezpieczeństwa, co w pewnych sytuacjach może być prawdą, a wreszcie dowiedziałem się, że „prawicowi dziennikarze nie ukrywali zachwytu”, z czego mogło wynikać, że lewicowi go ukrywali (ale to nie jest pewne).
Ciekaw jestem, czy będą jakieś trwałe efekty tej wizyty, ale poszukiwanie informacji na ten temat było zbyt pracochłonne i porzuciłem studiowanie dziennikarskich relacji z tej wizyty, gdy dowiedziałem się, że strój amerykańskiej pierwszej damy był zbyt swobodny. Chciałem sprawdzić, co piszą o tej wizycie inni, ale wciągnął mnie artykuł amerykańskiego profesora o amerykańskim suwerenie, który to suweren podobno odrzuca sekularystów.
Daniel K. Williams jest profesorem historii na University of West Georgia. W artykule na łamach NYT pisze o dramacie młodego (30 lat) kandydata na lokalnego kongresmana z ramienia Partii Demokratycznej, który przegrał sromotnie, z powodu, jak sądzi profesor, niedobrej skłonności do sekularyzmu. Brakowało mi troszkę dokładniejszej definicji tego pojęcia, ale czytałem dalej, bo zawsze fascynowało mnie problem odwołania się do Boga w kampanii wyborczej.
Mówiąc wprost, profesor stwierdza, że młodzi amerykańscy demokraci ze skłonnością do sekularyzmu mają trudności ze zdobyciem zaufania wyborców. (Zastanawiałem się przez chwilę, czy mogą tu być zamieszane inne zmienne powodujące brak zaufania, jednak autorytet profesora przekonywał mnie do jednoczynnikowego wyjaśnienia tego zjawiska.)
Trochę się zdziwiłem, kiedy profesor twierdził, że New Deal wyrósł z wartości protestanckich, ale kto wie, może te dyskusje z tamtych czasów, które ja czytałem, były pisane przez ekonomicznych ekstremistów niesłusznie przywiązujących wagę do świeckich teorii ekonomicznych. Zdaniem profesora Williamsa, biali demokraci pogubili się w latach 60. ubiegłego wieku szukając jakiejś zsekularyzowanej wersji liberalnych protestanckich wartości. Na szczęście na samych szczytach partyjnej hierarchii religijne wartości były nadal obecne.
„Eugene McCarthy oraz Robert F. Kennedy, czołowi antywojenni kandydaci – prezydenccy w latach 60. byli praktykującymi katolikami i szukali inspiracji w nauczaniu Kościoła. Jimmy Carter był baptystą nauczającym w niedzielnej szkółce dla dorosłych, co robił również podczas kampanii prezydenckiej w 1976.
Jesse Jackson, który wygrał szereg prawyborów w 1984 oraz 1988, był wyświęconym pastorem. Al Gore był baptystą, który chodził do religijnej szkoły. Bill Clinton miał korzenie w tradycji baptystów, mimo pewnych zatargów z konserwatywnymi przywódcami tego wyznania w okresie prezydentury.
Hillary Clinton często odwoływała się do nauczania metodystów, wskazując je jako źródło swoich wartości, a Barack Obama, mimo laickiego wychowania, nauczył się teologicznych fraz z protestanckiej tradycji, chodząc do afro-amerykańskiego kościoła w Chicago”
Profesor jest zmartwiony faktem, że młodzi działacze Partii Demokratycznej próbują dziś oddzielić swoje postępowe wartości od tych religijnych tradycji. Jest przekonany, że wpływa to na rezultaty przy urnach i że powinni pamiętać, że wyborcy nie są aż tak areligijni jak oni. Tu pojawiają się twarde dane informujące, że 47 procent głosujących na demokratów białych z wykształceniem wyższym określa się jako chrześcijanie. Chrześcijaństwo stanowi nadal wiarę 81 procent czarnych głosujących na demokratów i 76 procent Latynosów głosujących na demokratów.
Jak z tego widzimy, amerykańscy demokraci są pobożnymi demokratami i politycy nie powinni afiszować się ze swoimi laickim poglądami.
Amerykański uczony zwraca uwagę na różnice generacyjne. W pokoleniu z przełomu tysiącleci (tzw. millennials – co zazwyczaj oznacza ludzi urodzonych w latach od 1985 do 2000) około 35 procent jest religijnie obojętnych, w poprzednim pokoleniu 17 i około 10 procent w pokoleniu urodzonym przed 1945 rokiem.
Trudno się nie zgodzić z uczonym wnioskiem, że partia jest rozdarta, bo są w niej zarówno ludzie z różnych grup wiekowych, o odmiennych kolorach skóry i wywodzących się z różnych kultur. Dostosowanie politycznej hipokryzji do wszystkich naprawdę wydaje się być wyzwaniem przekraczającym ludzkie możliwości.
Autor artykułu dotarł do wniosku, że nieco geriatryczny skład przedstawicieli demokratów w Izbie Reprezentantów może mieć związek, z afiszowaniem się przez demokratycznych żółtodziobów z ich religijną obojętnością. W Georgii wszyscy czterej przedstawiciele demokratów mają powyżej 60 lat i wszyscy są związania z afrykańsko-amerykańską tradycją baptystów.
Zastanawia się amerykański uczony, co też demokraci mogą zrobić, żeby zasypać przepaść między młodymi arelijnymi aktywistami a resztą elektoratu. Proponuje wzór Berniego Sandersa, który chociaż Żyd, a w dodatku niewierzący, podpierał swoje argumenty w sprawach ekonomicznych religijnymi argumentami. Dzięki temu zabiegowi zyskał sympatię wielu demokratycznych wyborców z konserwatywnymi religijnymi poglądami. Jak pisze profesor Williams, żeby zaskarbić sobie sympatie wyborców „świeccy demokraci muszą studiować język Jimmy Cartera, Billa Clintona i Baracka Obamy. Muszą poświęcić czas na nauczenie się religijnych wartości swojej publiczności.”
Mimochodem wspomina o uczciwości, ale raczej z obowiązku niż z przekonania.
Po lekturze tego artykułu trudno było nie popaść w zadumę nad przemówieniem republikańskiego prezydenta w polskiej stolicy. Był w tym przemówieniu Jan Paweł II, Bóg, bohaterstwo. Wsłuchał się prezydent w potrzeby publiczności i odpowiadał na społeczne zapotrzebowanie. Są podejrzenia, że przyjechał tu, bo nie chciał zaczynać od kwaśnych min na lotnisku w Hamburgu, a i sama wizyta w Warszawie była przecież przesłaniem dla europejskich przywódców.
W Hamburgu najdłużej rozmawiał z Putinem. Podobno rozmawiali o wszystkim między niebem a ziemia, są jednak powody, żeby podejrzewać, że boga pominęli w tych dyskusjach, bo zabrakłoby czasu na hakerów. Trump zapewnił, że nie rozmawiali również o sankcjach. Próby odnalezienia boga w pozostałych wypowiedziach Trumpa w Hamburgu przyniosły niepowodzenie. Sekularysta, czy ki diabeł?