Mark Carney nie wszedł do kanadyjskiej polityki jak rutynowy konik stajenny — wpadł z impetem, jak rasowy koń wyścigowy wyrywający się w stronę bram na torze Belmont, niepotrzebnie rozdygotany, górując nad stawką, w której był już koń faworyzowany w 90 procentach.
Kiedy Carney dołączył do wyścigu, Pierre Poilievre był murowanym kandydatem — sondaże pokazywały, że niemal 90 procent społeczeństwa uważa go za pewnego zwycięzcę następnych wyborów.
Ale Carney uruchomił machinę strachu, nazywając taryfy Trumpa ekonomicznym wykolejeniem pociągu i ogłaszając: „Prezydent Trump chce nas złamać, żeby Ameryka mogła nas posiąść” — zdanie mające przestraszyć elektorat i przekonać go, że jesteśmy o krok od aneksji.
Jak sucho zauważył Politico — niczym lokaj ogłaszający harmonogram egzekucji — Poilievre był „gotowy zostać następnym premierem”, dopóki amerykańskie grzmoty handlowe nie wrzuciły kij w tryby i nie przechyliły wskazówek sondaży z powrotem ku drżącemu uściskowi liberalnej technokracji.
Dotychczasowy faworyt został nagle zaskoczony w pół kroku, a Mark Carney — arcykapłan apokalipsy w Excelu — nadjechał z jukami pełnymi końca świata. Jego kampania nie przypominała wyścigu koni — to był raczej popłoch wywołany sztucznie wzbudzonym lękiem.
Tymczasem Jagmeet Singh, jak zawsze ceremonialny dubler głównej sopranistki Trudeau, próbował zachować znaczenie, karmiąc swojego wyborczego rumaka czymś, co uznał za populistyczne dopalacze — a co okazało się przemysłowej klasy środkami przeczyszczającymi.
Biedne zwierzę padło w połowie galopu, zostawiając Singha ubabranego we własnej politycznej brei. A mimo to miał czelność przybrać pozę męczennika: powinien jednak wiedzieć, że żaden Kanadyjczyk nie prosił go, by z twarzą zanurkował w gnojowisko dla dobra ojczyzny. Nikt tego nie kupił. Nawet jego klub parlamentarny nie udawał, że zatyka nosy z litości.
I tak Carney, wyłaniając się z zaplecza liberalnej stajni, przemknął elegancko obok wraku — nie dotknięty brudem Singha, nie dotknięty logiką — unoszony jedynie strachem, timingiem i ekstazą starannie opakowanej grozy.
Udowodnił, z niemałym rozmachem, że w polityce to nie końskie siły, lecz hype zwycięża — zwłaszcza gdy reszta uczestników ślizga się w retorycznym nawozie.
Mark Carney nie wkroczył do kanadyjskiej polityki, wymachując łagodnymi ideami jak ekonomista z Klubu Rotary z teczką pełną fiskalnej rozwagi i dotacji na zielone technologie.
Nie — on wpadł niczym oszalały Kurczak Mały na ketaminie, wrzeszcząc do narodowego mikrofonu, że niebo nie tylko spada — ono jest zrywane z zawiasów przez mandarynkowego golema z Waszyngtonu.
To nie była służba publiczna; to był emocjonalny szantaż w granatowym garniturze. „Prezydent Trump chce nas złamać, żeby Ameryka mogła nas posiąść” — grzmiał Carney, jakby Paul Revere odrodził się jako technokrata z Banku Anglii z kompleksem mesjasza i kontem na LinkedInie.
Przekaz był prosty: Donald Trump to nie tylko zagrożenie — to Mordor, a tylko Carney ma elfi sztylet, żeby go powstrzymać.
W wyborach, które powinny toczyć się wokół infrastruktury, ochrony zdrowia, a może nawet szczerej refleksji nad tożsamością narodową, Carney zaserwował raczej rozżarzony bufet narodowej paniki.
Nie gospodarność. Nie zasadnicza dyplomacja. Panika. Celna apokalipsa celna. Upadek konstytucyjny. Aneksja Manitoby. Od wieców po wywiady w CBC jego przekaz był mniej „osłaniać głowę”, a bardziej „głowy w dół, chowajcie się pod biurkami, Papa Mark nadchodzi”. Kurczak Mały z MBA i planem emerytalnym.
I jak każdy klasyczny szwindel — zadziałało.
Roztrzaskały sufit. Ale pod spodem to ten sam stary numer: strasz, a potem uspokajaj. Carney zrobił to mistrzowsko — i właśnie dlatego to osiągnięcie zasługuje na potępienie.