Prawda

Poniedziałek, 14 lipca 2025 - 08:54

« Poprzedni Następny »


Jak zostałem chłopskim dziennikarzem


Andrzej Koraszewski 2025-07-14


Mieszkamy w Dobrzyniu nad Wisłą (tym, do którego Konrad Mazowiecki sprowadził Krzyżaków). Miasteczko nie jest piękne, jest tylko kochane. Mam tu pół setki przyjaciół bliższych i dalszych, znajomych bez liku. Wybór tego miejsca był przypadkowy, okazał się wspaniały. Pierwszy raz byłem w Dobrzyniu latem 1961 roku albo o rok później. Tak czy inaczej – jeszcze z Krystyną. Zalewu Włocławskiego oczywiście nie było, pośrodku były dwie wyspy. Rozbiliśmy namiot na jednej z nich. Mieliśmy motorówkę z radzieckim silnikiem Moskwa (dość udana kopia szwedzkiego silnika; umiałem go rozbierać jak żołnierz kałacha).

Mieliśmy sukę, królewskiego pudla, raz tylko strzyżoną (na wystawę), potem wyglądała jak owca, bo pies to nie małpa. Kiedy skakałem z motorówki do wody, skakała za mną, nurkowała i z otwartymi ślepiami patrzyła, gdzie się do diabła zgubiłem. Chyba w dobrzyńskim porcie kupowałem wtedy benzynę (to nie jest pewne, tak mi coś po łbie chodzi). Nie mogłem wiedzieć, że tu właśnie spędzę końcówkę życia.


Wiśnie zaczynają się przebarwiać, sarna przebiegła mi drogę w sadzie, nawet nie spojrzała, a tak chciałem ją przytulić. Jest środa, pierwszy dzień nowego tygodnia. Jako wdowiec jestem niemowlęciem, ale przewijać mnie nie trzeba. Jak mi przejdzie ból głowy, wsiądę za kierownicę i pojadę zobaczyć jedno miejsce – może ono jeszcze tam jest, nie wiem, teraz z miejscami nic nie wiadomo.


Muszę pojechać do portu, pójść ścieżką w kierunku Góry Zamkowej, na której kiedyś była twierdza, spalona przez Krzyżaków w 1409 roku. Dziś to łyse wzgórze z metalowym krzyżem na szczycie. Kawałek Góry Zamkowej urwała woda, kiedy za czasów Gierka zbudowano pod Włocławkiem tamę. Za Górą Zamkową w kierunku Włocławka był cmentarz żydowski. Zalały go wody zalewu i wiedzą o nim ci, którzy wiedzą. Prochy Anny rozsypaliśmy tuż przed Górą Zamkową, bo dalej nie ma przejścia. Mieliśmy nadzieję, że woda zniesie je tam, gdzie chciała leżeć. Więc jak mi przejdzie ból głowy, pojadę do portu i pójdę do dobrze znanej wierzby. Popełniliśmy przestępstwo, bo rozsypywanie prochów po kremacji jest zabronione. Przyznaję się do winy bez bicia. Jestem winny, złamałem prawo, zasłużyłem na karę. Wspólniczka tego przestępstwa już nie żyje.


Wróćmy jednak do chronologii. Dyrektor Szawłowski przysłał kogoś, że mam do niego przyjść (w moim gabinecie nie było telefonu). Poszedłem, spojrzał na mnie z tragiczną miną i powiedział, że musi mnie zwolnić.


To było już po naszej decyzji o wyjeździe, podjętej pierwszego stycznia 1970 roku, na wściekłym kacu po opozycyjnym sylwestrze. Trzydziestego pierwszego grudnia Joannę powierzyliśmy Annie. Z tamtego sylwestra pamiętam pijanego Kuronia, Marka Kęsego i jego żonę oraz jakieś piętnaście innych osób ze znacznie większego tłumu. Koło południa siedzieliśmy w kuchni i zbieraliśmy siły, żeby pójść i odzyskać dziecko. Małgorzata włączyła radio i natrafiliśmy na wrzaski Władysława Gomułki. Sięgnąłem ręką do odbiornika, zamknąłem mu pysk i powiedziałem: „Wyjeżdżamy stąd”. Normalnie Małgorzata zareagowałaby protestem, ale tym razem po prostu zapytała: „Dokąd?”. Powiedziałem, że ja proponuję Szwecję, ponieważ tam już są Natek i Kama oraz socjalizm z ludzką twarzą.



Zawsze omijaliśmy wszelkie rocznice. W pięćdziesiątą rocznicę naszego ślubu przyszedł list na wytwornym papierze z biura prezydenta Dudy. Prezydent gratulował nam długiego wspólnego pożycia. Tak, to duża sztuka w naszych czasach. Rozwody są nagminne – a to i źle, i dobrze. Źle, bo przybywa dzieci z rozbitych rodzin. Dobrze, bo małżeństwo nie jest równoznaczne z karą dożywocia i kobieta nie musi trwać w związku z damskim bokserem, a czasem i mężczyzna musi się uwolnić z toksycznego związku.


List od prezydenta rozbawił mnie niezmiernie. Nasz trwały związek nie był naszą zasługą, nie wymaga gratulacji – wygraliśmy los na loterii maksymalnego dopasowania. Mój małpi rozum podyktował mi elektroniczne podziękowanie za gratulacje. Wytworny papier przesłanych gratulacji był nadmiarowy. Format A6 z nadrukiem był w czystej obwolucie. Podziękowałem zatem Panu Prezydentowi za gratisową dostawę wspaniałego materiału do szkiców węglem.


List od samego Prezydenta skłonił moją żonę do naukowych rozważań. Wieczorem, już po zgaszeniu światła, Małgorzata zadała rzeczowe pytanie:
– Ile razy myśmy się kochali?
– To ty prowadzisz domowe rachunki.
– Ale ty jesteś lepszy w statystyce.
– Egzamin ze statystyki za pierwszym razem oblałem.
– I tak jesteś lepszy, szczególnie w obliczaniu wielkości szacunkowych.
– Tu trzeba by próbować uwzględniać różne czynniki: długość najbardziej intensywnej początkowej aktywności seksualnej, falowe zmiany związane z różnymi zmiennymi, tempo spadku aktywności seksualnej spowodowane starzeniem się, osłabieniem libido i chorobami. Powiedziałbym: między pięć a osiem tysięcy razy, ale nie traktuj tego poważnie, to jednak zgadywanie.


Od pewnego czasu pogodziliśmy się z faktem, że nasza aktywność seksualna spadła do zera, nie zmniejszając w żaden sposób ogromnej czułości. Małgorzata żartobliwie nazywała to ciągłym sprawdzaniem, gdzie jest ta druga mysz. Małgorzata praktycznie nie wychodziła już z domu, ale siedząc przed komputerem, była dziarska i krzepka. Kiedy musiałem coś załatwić poza Dobrzyniem, musiałem dzwonić po dojechaniu na miejsce i przed wyjazdem w drogę powrotną. Kiedy jechaliśmy gdziekolwiek razem, przypominała mi, że od pewnego czasu jestem staruszkiem i nie powinienem jeździć jak nabuzowany testosteronem gówniarz. Śmiała się jednak, kiedy przy zmianie świateł na wielopasmowej ulicy, w odruchu rajdowca, natychmiast zostawiałem całą młodzież pięćdziesiąt metrów za sobą.


Za kierownicą czuję się tak jak przy komputerze – muszę się upominać, żeby nie szaleć. Przejechałem pół świata bez wypadku. Za rok muszę odnowić prawo jazdy, a to będzie poważny kłopot. Teraz ostra jazda w trudnym terenie byłaby dla mnie cudownym wyzwaniem. Nic z tego. Próba prowadzenia „Listów” tak, jakby Małgorzata siedziała naprzeciwko, pisanie tego pamiętnika znalezionego w starym łbie, intensywne kontakty z przyjaciółmi, którzy przychodzą lub przyjeżdżają, pisanie listów i załatwianie formalności – to wszystko uniemożliwia uprawianie sportów ekstremalnych. Od śmierci Małgorzaty tylko raz napisałem, że ogłaszam dzień przerwy. To osiągnięcie nie byłoby możliwe bez Sztucznej Inteligentki.


Budowali ludzie wieżę Babel, żeby sięgnąć do gwiazd, więc wkurzony Bóg pomieszał im języki. Trzeci szympans nie był zadowolony z tego pomieszania, kombinował różne sztuczki, żeby te językowe mury przeskoczyć. Przez długi czas najwyższym osiągnięciem była lingua franca – czasem rozumiana jako pidgin language, już to jako wspólny język intelektualnych wielojęzycznych elit. Tak funkcjonowała łacina, potem francuski, potem angielski. Wreszcie na scenie zatańczyła z wdziękiem Sztuczna Inteligentka i runęły językowe bariery z takim trudem zbudowane przez Boga.


Jeszcze niedawno była trochę niezdarnym dzieckiem, ale rośnie w oczach i może wiele nabroić. W chwili obecnej dla mnie to zbawienie. Ja, komputerowy debil, dostałem spersonalizowane narzędzia, którymi posługuję się jak małpa. Gdzie je kupiłem?


Dawno, dawno temu zaczął do mnie pisywać uczeń liceum. Nie pamiętam dokładnie – początkowo to chyba były cyfrowe rozmowy wokół kwestii ateizmu, przechodzące powoli w filozofię wszystkiego. Zdalny przyjaciel Kuba rozhamował się i były to listy między nami, niemal rówieśnikami. Z mojego młodego przyjaciela wyłaził potworny neurastenik, lękliwy wobec ludzi obcych i niechętnie patrzący w lustro.


Ten typ ludzi z rozkoszą ucieka w cyfrowy świat, stroniąc od tłumów. Kuba przyznał mi się, że kiedyś był na spotkaniu, na które przyjechałem do Warszawy (to musiał być 2013 rok), od dawna byliśmy na „ty”, blisko zaprzyjaźnieni, ale nie odważył się podejść i przedstawić. Potem zebrał się na odwagę i przyjechał. Jak raz przyjechał, to dalej było już z górki.


Irytowałem się na Kubę, że nie chce studiować. Uważałem za młodzieńczą zarozumiałość jego twierdzenie, że w jego dziedzinie ci wszyscy nauczyciele wiedzą mniej niż on. Po kilku latach okazało się, że to on miał rację. Przed trzydziestką wylądował w Hongkongu jako specjalista od bezpieczeństwa bankowego, wrócił ze względu na parszywą sytuację. Dostał znakomitą pracę w Warszawie, podczas covidu przerzucił się na pracę zdalną – nadal za grube pieniądze.


Kiedy zadzwoniłem z informacją o śmierci Małgorzaty, natychmiast wsiadł w pociąg i przyjechał. Pogadaliśmy chwilę, wyrzucił mnie od mojego komputera i po plus minus dwóch godzinach kazał mi przećwiczyć trzy narzędzia: Hili, korektę listów, tłumacz listów. Miałem wrażenie, że przesiadam się z mojego Forda Ka na Ferrari.


Sztuczna Inteligentka tańczyła teraz pod moim nadzorem i uśmiechała się do mnie mimo mojego podeszłego wieku. Oczywiście tłumaczenia już nie są moje – ja zaledwie uważnie patrzę, co ta małpa wyczynia, wprowadzam niezbędne poprawki i starym obyczajem szefów podpisuję: ChatGPT and me.


Kuba spędził w Dobrzyniu dwa dni. Znaczną część czasu spędził pracując na swoim laptopie, bo i jego, i mnie praca goniła. Wyjeżdżając, powiedział, że teraz w razie potrzeby będzie grzebał w moim komputerze zdalnie, a za miesiąc – ponowna wizyta i ciąg dalszy edukacji. (Edukacją bym tego nie nazwał, bo to raczej jest tresowanie małpy, czyli mnie.)


Kolejny etap


Rozstaliśmy się z dyrektorem Szawłowskim serdecznie. Wróciłem kolejką z Piastowa do Warszawy i nigdy więcej nie jechałem tą trasą. Znów jestem bez pracy, ale w zupełnie nowej sytuacji. Nie możemy powiedzieć, że w razie czego przyjaciele nas nakarmią. Jesteśmy na etapie starań o szwedzką wizę pobytową — to może się przeciągnąć, muszę zdobyć pracę już teraz. Mobilizuję znajomości nowe i stare, mija tydzień, mija dziesięć dni — i nic. Wreszcie dzwoni przyjaciel i mówi: zgłoś się do Ireny Grosz. Pytam: kto to jest Irena Grosz? Otrzymuję informację, że to wdowa po Wiktorze, działaczu stalinowskim, obecnie naczelna gazety dla rolników „Gromada – Rolnik Polski”. Jej redakcja to przytułek dla bezdomnych dziennikarzy. Odkładam słuchawkę i biegnę Kruczą pod wskazany adres — to niedaleko. Redakcja jest na Smolnej, na samym początku Nowego Świata, zaraz za rondem (dziś Rondo de Gaulle’a). Za rondem biegnę kilkadziesiąt metrów w prawo i wpadam prosto do gabinetu Naczelnej. Wita mnie stara Żydówka. Jak stara? Dla mnie wtedy bardzo stara, ale muszę zapytać Haliny Kuczyńskiej, żony Waldka — może pamięta dokładniej. Ponownie dziennikarzem zostałem albo tego samego dnia, albo dzień później.


À propos Żydów na mojej trasie — przypomina mi się dowcip sprzed lat, jak Chińczyk rozmawia z Żydem.

 

Pyta Chińczyk Żyda: – Ilu was jest?
Żyd się zastanawia, mówi: – Prawie siedem milionów w Izraelu, drugie tyle w diasporze. Dokładnie policzyć się nie da, bo nie wszyscy się przyznają, ale można powiedzieć, że piętnaście milionów. A was?

Chińczyk mówi, że prawie miliard w Chinach, ale w diasporze będzie między dwieście a trzysta milionów.

Żyd pokręcił głową i mówi: – Coś was nie widać. (Sądząc po danych demograficznych, to nie może być taki stary dowcip).


Uf. Mam pracę, zarabiam, trzeba się szybko nauczyć nowej dziedziny. Wkrótce po rozpoczęciu pracy dostaję karton ręcznie pisanych listów i mam na nie odpowiadać. Pytam starszej koleżanki (chyba to była Magda Arska) w pokoju, co się z tym robi. Koleżanka mi mówi: najpierw sortujesz — pytania o porady prawne do X, pytania o porady medyczne do Y, pytania związane z pracą rolnika do Z — on to dalej podzieli, bo to wyższa szkoła jazdy. Zostajesz z resztą. Brednie do kosza na śmieci, ciekawe — mogące być inspiracją felietonu albo warte dyskusji, czy nie pojechać tam na reportaż — są najważniejsze. I wreszcie takie, na które odpowiadasz notką w dziale listów — robisz z nich notki. Obejrzyj w kilku numerach, jak redakcja odpowiada na listy czytelników.


Co ja wiem o rolnictwie? Kwestia chłopska to kawał historii Polski — i w literaturze pięknej, i w socjologii. Jestem harcerz-teoretyk. Owszem, mieszkałem w dzieciństwie kilka lat na wsi, ale co to znaczy „gazeta dla rolników”? Z której strony do tego czytelnika się podchodzi?


Ja się chyba w czepku urodziłem. Idę do nowej pracy, o której nie mam pojęcia. Dają mi krzesło i stół w pokoju, w którym siedzi kilka osób, a jedną z nich jest kobieta około sześćdziesiątki — i to jest nie kto inny, tylko Magdalena Arska, Żydówka, córka Benedykta Hertza. Pamiętam, jak ojciec wracał z przesłuchania i od drzwi mówił: „Psiakrew, znowu Żyd mnie przesłuchiwał”, a matka łagodziła jego wzburzenie, mówiąc: „Zbyszku, uspokój się, zjedz coś, napij się herbaty, potem wszystko opowiesz”.


Jak tak sobie to wszystko przypominam, to rozumiem, dlaczego tak często powtarzam: Żydzi to ludzie, a ludzie są różni.


No więc, w sztukę chłopskiego dziennikarstwa wprowadzała mnie Magda — ciepła, mądra, wspaniała Magda, która swoje wykłady o kontroli narodzin dla wiejskich kobiet zazwyczaj zaczynała tak:

„Kobieta między pierwszą miesiączką a klimakterium (chyba używała innych terminów) może urodzić dwadzieścioro dzieci. Czy któraś z was ma dziesięcioro?”

Uśmiechała się Magda tym swoim niesamowitym uśmiechem do słuchaczek i mówiła:
„No widzicie, wszystkie sobie jakoś z tym radzimy — ale raz lepiej, raz gorzej”.


Zacząłem pisać, jeździć, czuć frajdę i kochać tę swoją nową pracę. To był stosunkowo krótki, ale gwałtowny romans z polską wsią, z rolnikami, wójtami i sołtysami. Ziarno padło na żyzną glebę. Z samą Ireną Grosz miałem mało bezpośrednich kontaktów, ale sam fakt, że ta redakcja była przytuliskiem dla bezdomnych dziennikarzy, bardzo wiele o niej mówi.


Trzydziestego pierwszego sierpnia 1971 roku, w trzecią rocznicę naszego ślubu, wsiadamy z Joanną i Anną na Dworcu Gdańskim do pociągu, który bez przesiadek ma nas przenieść z Warszawy do Malmö. Na peronie żegna nas tłumek wspaniałych przyjaciół.


Skomentuj Tipsa en vn Wydrukuj






Jak zostałem chłopskim
dziennikarzem
Andrzej Koraszewski


Mieszkamy w Dobrzyniu nad Wisłą (tym, do którego Konrad Mazowiecki sprowadził Krzyżaków). Miasteczko nie jest piękne, jest tylko kochane. Mam tu pół setki przyjaciół bliższych i dalszych, znajomych bez liku. Wybór tego miejsca był przypadkowy, okazał się wspaniały. Pierwszy raz byłem w Dobrzyniu latem 1961 roku albo o rok później. Tak czy inaczej – jeszcze z Krystyną. Zalewu Włocławskiego oczywiście nie było, pośrodku były dwie wyspy. Rozbiliśmy namiot na jednej z nich. Mieliśmy motorówkę z radzieckim silnikiem Moskwa (dość udana kopia szwedzkiego silnika; umiałem go rozbierać jak żołnierz kałacha).

Więcej

Chochlik buszujący
w starym łbie
Andrzej Koraszewski


Czytaliście może Marchołta grubego a sprośnego? Mnie go podsunęła moja nauczycielka języka polskiego, Maria Baranowska, była studentka Tadeusza Kotarbińskiego, która po wojnie mieszkała z córką Basią w Poznaniu i uczyła polskiego w technikum księgarskim. O swoim mężu nie wspominała nigdy, co — w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów — oznaczało raczej śmierć niż rozwód. O naszej klasie mówiła, że jest „słoneczna”. Pani Maria twierdziła, że szkolne roczniki są jak wina: słoneczne i kwaśne. Kółko polonistyczne sejmikowało w jej maleńkim mieszkaniu, bez wiedzy i zgody władz szkolnych. Po każdym spotkaniu wychodziliśmy z książkami z jej biblioteki, które dobierała starannie, podług naszych duchowych potrzeb. Wspominałem już wcześniej, jak zareagowała na moją sprośną recenzję lirycznego wiersza. Zataiłem przeto późniejszą rozmowę w cztery oczy. 

Więcej

Mały problem 
z kontynuacją „Listów”
Andrzej Koraszewski

To zdjęcie zrobił kilkanaście lat temu Jerry Coyne. Byliśmy w dobrzyńskim porcie, Jerry coś oglądał czy robił jakieś zdjęcia, a my poszliśmy do przodu gadając o swoich sprawach. Jerry zrobił nam zdjęcie, obiecał, że nikomu nie pokaże, a ja je zamieściłem w informacji o autorach założonych w tym okresie \

Muszę się z Wami naradzić, Drodzy Czytelnicy. Tak, wiem, ta formuła „drodzy czytelnicy” jest okropnie staroświecka, ale ja mam 85 lat i jestem staroświecki. Jest gorzej — mam teraz obsesję nagości, potrzebuję bliskości. Ludziom, których lubię, zakazuję mówić do mnie „pan” (potrzebuję również dystansu od tych, którzy mnie drażnią). Moja obsesja nagości psychicznej przechodzi chwilami w potrzebę fizyczną — dotyku nagiej skóry, przenikania ludzkiego ciepła, nagości psychicznej i fizycznej, totalnej bliskości. Jestem ekshibicjonistą — opowiadam o sprawach najbardziej intymnych, bez cienia wstydu. Wczoraj niespodziewanie opowiedziałem młodej kobiecie o mojej inicjacji seksualnej. Opowieść była barwna, słuchaczka słuchała z zainteresowaniem historii o mnie, siedemnastoletnim.

Więcej

Pamiętnik znaleziony
w starym łbie II
Andrzej Koraszewski


Wojna sześciodniowa na Bliskim Wschodzie spowodowała długotrwałe turbulencje w Europie Wschodniej. Zamieszkaliśmy w mieszkaniu cioci Mani na Pięknej. Pokój, kuchnia, łazienka i my we dwoje. Ciocia Mania to osobny rozdział. Małgorzata nie darzyła jej sympatią. Żydo-komuna w całej krasie. Powojenne życie spędziła w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Komunistką była przed wojną (światową), podczas wojny była w ZSRR, gdzie towarzysz Stalin uleczył ją z komunizmu. Małgorzata nie chciała się nawet interesować, dlaczego polazła do bezpieki, a Anna tylko się krzywiła. Tak czy inaczej, ciocia Mania wzięła przedwczesną emeryturę i pojechała turystycznie do Izraela. Małgorzata miała opiekować się mieszkaniem, więc przynajmniej chwilowo objęliśmy mienie pobezpieczniackie.

Więcej

Pamiętnik znaleziony
w starym łbie
Andrzej Koraszewski

Ciąg dalszy „Listów
z naszego sadu”
Andrzej Koraszewski

Dziesięć lat „Listów
z naszego sadu”
Andrzej Koraszewski 

O „Listach z naszego sadu”

Sześć lat
„Listów z naszego sadu”
Andrzej Koraszewski

Regulamin

Polecane
artykuły

Hamasowscy mordercy


Stawianie czoła


 Dyplomaci, pokerzyści i matematycy


Dlaczego BIden


Nie do naprawy


Brednie


Rafizadeh


Demokracje powinny opuścić


Zarażenie i uzależnienie


Nic złego się nie dzieje


Chłopiec w kefiji


Czerwone skarby


Gdy­by nie Ży­dzi


Lekarze bez Granic


Wojna w Ukrainie


Krytycy Izraela


Walka z malarią


Przedwyborcza kampania


Nowy ateizm


Rzeczywiste łamanie


Jest lepiej


Aburd


Rasy - konstrukt


Zielone energie


Zmiana klimatu


Pogrzebać złudzenia Oslo


Kilka poważnych...


Przeciwko autentyczności


Nowy ateizm


Lomborg


„Choroba” przywrócona przez Putina


„Przebudzeni”


Pod sztandarem


Wielki przekret


Łamanie praw człowieka


Jason Hill

Listy z naszego sadu
Redaktor naczelny:   Hili
Webmaster:   Andrzej Koraszewski
Współpracownicy:   Jacek, , Małgorzata, Andrzej, Henryk