Przez dziesięciolecia cały świat walczył o pokój między Żydami i Palestyńczykami. Walka się nasilała, sypały się Pokojowe Nagrody Nobla, miliardy dolarów płynęły na wsparcie walczących o pokój islamskich terrorystów. Tysięczne tłumy maszerowały w zachodnich metropoliach pod hasłem: „Palestyna będzie wolna od rzeki do morza”. Wcześniej, kiedy prezydent Egiptu pojechał do Jerozolimy, żeby ogłosić pokój, prezydent Carter i jego pomagierzy uznali to za zdradę. Kiedy Jordania w 1994 podpisała pokój z Izraelem, Zachód zabiegał, żeby ściągnąć znanego gangstera i terrorystę Arafata i jego zbrojną bandę na tereny wyzwolone przez Izrael spod nielegalnej okupacji jordańskiej.
Jak mamy dziś patrzeć na pełną normalizację stosunków dyplomatycznych między Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi a Izraelem? Słuchacze TOK-FM z audycji prowadzonej przez znakomitego dzinnikarza Macieja Zakrockiego, który rozmawiał z wybitną specjalistką z Wydziału Nauk Politycznych UMK, doktor Agnieszką Bryc, dowiedzieli się, że to taka sztuczka, która nie ma nic wspólnego z pokojem i jest zaledwie częścią kampanii wyborczej Trumpa oraz gierek w grze z przeciwnikami izraelskiego premiera Netanjahu.
Pomińmy jednak opinie wybitnych polskich komentatorów światowej polityki i spróbujmy spojrzeć na ten problem przez pryzmat tego, co każdy amator może wygrzebać w Internecie.
Zacznijmy od opinii obywatela Zjednoczonych Emiratów Arabskich, który przebywa obecnie w USA. Mujahed Kobbe mówi, że antysemityzm był jego domem, antysemityzm był jak powietrze, był dosłownie wszędzie. Święcie wierzył, że to Żydzi zorganizowali zamach 11 września 2001, wierzył, że Żydzi stoworzyli ISIS i nigdy by nie uwierzył, że jest możliwa normalizacja między jego krajem a Izraelem. Wierzył, że pewnego dnia Allah sprawi, że Izrael zniknie z mapy świata, a wraz z nim wszyscy Żydzi. Pierwszego żywego Izraelczyka spotkał w USA jak miał 25 lat i zdziwił się, że wygląda jak człowiek i zachowuje się jak człowiek.
Mujahed Kobbe mówi, że to zasadnicza zmiana i że niebawem inne kraje arabskie pójdą tym śladem.
Oczywiście jeden Arab nie czyni wiosny, zdecydowanie więcej arabskich głosów wydaje się mówić, że to zdrada, że normalizacja stosunków z Izraelem jest zbrodnią. Tytuł w największym katarskim dzienniku krzyczy, że „Bin Zajid jest diabłem”. Inna katarska gazeta informuje o decyzji o normalizacji stosunków między ZEA i Izraelem pod nagłówkiem „Czarny dzień w arabskiej historii”. Saudyjski dziennikarz pisze jednak o przełomie, który w efekcie przysłuży się Palestyńczykom. (Pisze to w wydawanej po arabsku gazecie ukazującej się w Londynie.) Jest tych głosów w mediach arabskich sporo, w tym zdumiewająco dużo pozytywnych, z nadzieją na trwały pokój. W krajach arabskich te teksty, kóre witają decyzję z nadzieją, pokazują, że coś pękło. Cenzura przestała działać, puścił strach. Nagle okazuje się, że arabskich zwolenników pokoju z Izraelem jest znacznie więcej niż można było sądzić. Internet był zalany setkami wzajemnych pozdrowień, przy czym między ZEA i Izraelem wiele było takich, w których strona arabska pisała po hebrajsku, a strona izraelska po arabsku.
W samym Izraelu reakcje są bardzo zróżnicowane, jedni potępiają premiera za odroczenie rozciągnięcia izraelskiej jurysdykcji na tereny, które postanowiono włączyć do Izraela od samego początku umów z Oslo, inni za całokształt, jeszcze inni, za odejście od rozwiązania w postaci dwóch państw i za rozmowy za plecami Palestyńczyków. Była ambasador Kanady w Izraelu, Vivian Bercovici pisze:
“Powiedzieć, że Izrael jest dziś wstrząśnięty, to mało.
Cały Izrael, lewica, prawica i centrum, został znokautowany przez czwartkowy cios niestrudzonego Netanjahu, kiedy Biały Dom ogłosił porozumienie między Izraelem a Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi o natychmiastowej pełnej normalizacji dyplomatycznych, gospodarczych i wszelkich innych stosunków”.
Zdumienie wywołane było całkowitym zaskoczeniem, w izraelskiej rozplotkowanej polityce zakulisowa gra dyplomatyczna graniczy z niemożliwością. Izraelski premier jest więźniem, więźniem słabej koalicji, w której ma więcej wrogów niż sojuszników, więźniem systemu prawnego, w którym prokurator generalny lub Sąd Najwyższy może zablokować każdą decyzję parlamentu, więźniem zależności od międzynarodowej opinii publicznej, a w szczególności od administracji amerykańskiej.
Przez moment zdawało się, że Netanjahu dostał zielone światło z Waszyngtonu na rozciągnięcie izraelskiej suwerenności na część obszaru C w Judei i Samarii bez dalszego czekania, aż palestyńscy przywódcy raczą zdecydować się na rozmowy pokojowe (co po ćwierć wieku oczekiwania na takie rozmowy może wydawać się zasadne). Zielone światło zapaliło się i zgasło (co w pewnym stopniu było efektem kolejnego pata na izraelskiej scenie politycznej, kiedy po kolejnych wyborach nie udało się stworzyć rzadu). Po trzecich izraelskich wyborach gotowość dania zielonego światła ze strony administracji amerykańskiej osłabła i w tej sytuacji wyłonił się plan B, który właściwie nie powinien nikogo dziwić. Od 2009 roku Netanjahu przekonuje, że trzeba budować dobre stosunki z krajami arabskimi bez oglądania się na palestyńskie kierownictwo i bez oglądania się na różnych europejskich i amerykańskich chorążych pokoju, którzy zawsze uważali, że to Jerozolima jest winna temu, że nie ma pokoju z tymi, którzy przysięgają, że nigdy nie uznają prawa Izraela do istnienia. Netanjahu zawsze uważał, że czekanie, iż gangsterzy spod znaku Arafata i Abbasa uznają prawo Izraela do istnienia i zapragną żyć w pokoju obok żydowskiego państwa, jest mrzonką, że świat arabski musi uznać Izrael, a potem może i Palestyńczycy zaczną myśleć o tym, że pokój może być dla nich bardziej korzystny niż nieustająca wojna.
Czy zatem mamy do czynienia z wyłomem w murze, czy z mało znaczącą zmianą relacji z mało znaczącym krajem? Opinie są podzielone, ale od lat na polu walki o pokój nie działo się nic, więc sprawa jest co najmniej ciekawa. Zmiana stosunku do Izraela kilku krajów arabskich jest w dużaj mierze funkcją zagrożenia ze strony Iranu i może być zmianą wyłącznie taktyczną.
Vivian Bercovici nazywa Netanjahu magikiem z Jerozolimy, który przypalany i szkalowany, przez lata próbował osiągnąć to, co wydawało się niewyobrażalne i niemożliwe. Odroczenie rozciągnięcia jurysdykcji na część obszaru C Judei i Samarii jest tu być może podarunkiem czegoś, co i tak chwilowo mogło być nierealne. Co to zmieni? Tego nie wiemy. Widzimy wściekłość Iranu i Turcji, gniew Hamasu, oburzenie Abbasa i zachodniej lewicy, zakłopotanie Bidena (który zabawnie próbuje zapewniać, że on sam o to zabiegał jako wiceprezydent w administracji Obamy), widzimy zainteresowanie arabskich przedsiębiorców i solidne przesunięcia w arabskiej opinii publicznej. Reszta to futurologia, czyli wróżenie z fusów.
Długofalowe efekty są niemożliwe do przewidzenia, przesadny optymizm jest niewskazany. Ogrom nienawiści świata arabskiego do Izraela nie wyparuje, rzeczywisty pokój między Arabami i Żydami to sprawa nadal trudna do wyobrażenia, z pewnością obserwujemy coś bardzo interesującego.