Prawda

Środa, 16 lipca 2025 - 13:51

« Poprzedni Następny »


Rozmowa z arystokratą i schodki 


Andrzej Koraszewski 2025-07-16


Jest sobota, 12 lipca 2025, niebawem minie miesiąc, odkąd fotel Małgorzaty albo jest pusty, albo leży na nim nasza kotka Hili, którą czternaście lat temu przyniosły nam Paulina i jej starsza siostra Anetka. Dawniej byłem znacznie bardziej przywiązany do Anetki, teraz Paulina jest moim „słoneczkiem”. Moja siostra Barbara kochała książkę dla dziewczynek Słoneczko, a ja wiem o jej zawartości prawdopodobnie z drugiej ręki. Wczoraj Paulina przekazała mi informację o błędach w rozdziale trzecim: otóż ona nie ma dwudziestu pięciu lat, a dwadzieścia osiem, a mieszkają z nami nie trzy czy cztery lata, a pięć. Odpowiadam od rzeczy, że te błędy są bez znaczenia, że my z Małgorzatą spędziliśmy ze sobą grubo ponad pół wieku, nie patrząc z niecierpliwością, ile to już lat mordujemy się ze sobą. O pięćdziesiątej rocznicy ślubu musiał nas poinformować pan prezydent Duda. Nie będę nic zmieniał, czytelnik zauważy późniejszą erratę.

Po wyjściu Pauliny pospiesznie oglądam zdjęcia z 24 sierpnia 2020. Jest! To zdjęcie, które lubiłem najbardziej. Mój przyjaciel prowadzi córkę do ołtarza. Wkrótce po tym ślubie Jacek zapytał nieśmiało, czy Paulina z mężem mogą się do nas wprowadzić. (Wcześniej ja proponowałem pustą górę naszego domu Anetce i jej chłopakowi.) Wszystko się zgadza, Paulina jak zawsze ma rację.


Mariusz, mąż mojej Pauliny, jest budowlańcem, książek nie czyta, mówi o sobie, że jest robolem. Ja mam z nim kłopot, bo go źle słyszę. On, do śmierci Małgorzaty, podejrzewał, że ja go nie lubię. Kiedy czegoś chciał, pukał i szukał, gdzie jest Małgorzata, bo do mnie nie warto próbować się odzywać. Ja nie byłem rozmowny, Małgorzata całkowicie mi wystarczała. To znaczy, na mieście zagaduję ludzi, czasem całkiem obcych, flirtuję z ekspedientkami, taki wesoły, pogodny staruszek. Kiedyś w sklepie miałem kupić paprykę. Za ladą śliczna dziewczyna Jola — zirytowany pokazuję jej pomarszczoną paprykę i mówię: ta papryka jest taka jak ja. Jola najspokojniej w świecie mówi: „Takie jak ja są w kartonie tam dalej”. Znała mnie i wiedziała, że może tak odpowiedzieć, a ja kochałem tę jej odpowiedź.


W domu Małgorzata całkowicie mi wystarczała, a dzień był nieudany, jeśli udało mi się ją tylko raz sprowokować do wybuchu śmiechu. Nazywała to „ciągłą grą w chujki”. Czasem, kiedy udawało mi się ją nabrać, patrzyła na mnie i mówiła: tyle lat cię znam, ty łajdaku, i ciągle ci się udaje.


Ja czasem gadałem coś półgłosem do siebie, najczęściej wydając sobie instrukcje, co mam teraz zrobić. Często słyszałem wtedy polecenie: cicho bądź.
Po jej śmierci nigdy nie jestem cicho. W pustym mieszkaniu cały czas głośno mówię, często śpiewam. To jest mieszkanie pełne głosów. Rozmawiam z duchami w różnych językach, podejrzewając się chwilami, że celowo podsycam obłęd, żeby mieć szeroki repertuar i nie zostać przy jednej frazie: nadojeło odiewatsja i rozdewatsja.


Bluzgam przekleństwami jak sierżant, który uczył żołnierzy jazdy konnej w 15 Pułku Artylerii Lekkiej, który rozpoczynał lekcję od przeprosin Pana Boga za wszystko, co teraz powie. (Ojciec mi o nim opowiadał, ale zapewniał, że zapamiętał tylko ułamek jego repertuaru). Hasło do mojego komputera to taki bluzg, że uszy puchną. Oczywiście, kiedy je wbijam, to dyktuję je sobie głośno i wtedy Paulina nieodmiennie wybucha śmiechem.


Z przyjaciółmi, którzy przychodzą, ale również przez telefon, jestem teraz gadułą, gawędziarzem — wszystko zmienia się w narrację starannie dopasowaną do rozmówcy. Mariusz zakochał się w tym moim gadulstwie, przyłazi i zawraca mi głowę. Wyjaśniam mu zatem cierpliwie, że jak pracuję, potrzebuję maksymalnego skupienia, więc jak wrzasnę „nie teraz”, to cichutko wycofujesz się i wracasz kiedy indziej.

– Dobrze, panie Andrzeju, ale ja jestem robolem i do mnie się mówi po ludzku: wypierdalaj.
– Po pierwsze, jak jeszcze raz powiesz do mnie „pan”, to dostaniesz kopniaka w dupę, twoja żona jest moją ukochaną wnuczką, jest właścicielką tego domu, a ty, tym samym, jesteś moją rodziną, u której mieszkam obszernym kątem. Jeśli chcesz, żeby mówił ci „wypierdalaj”, to mówię — wypierdalaj, ale już.

Mariusz ukłonił się grzecznie i poszedł. Następnego dnia stoję sobie w drzwiach werandy i palę papierosa. Jak raz Mariusz wraca z pracy. Witam go z uśmiechem i mówię, że z tym „wypierdalaj” to mi nie pasuje, bo tym językiem to ja rozmawiam z moim komputerem, kiedy mi wyskakuje coś, co mi dupę truje. Do ciebie będę mówił po rusku. Musisz się nauczyć trzech haseł:

Uchadi — to takie łagodne, grzeczne „nie przeszkadzaj teraz”, chyba że masz coś ważnego do powiedzenia.
Idi w pizdu — to już jest odpowiednik „kochany, nie wkurwiaj mnie teraz”.
– Ale jak wrzasnę idi na chuj, to wypierdalasz natychmiast. Zrozumiałeś?
– Tak, czy to znaczy, że ja znam rosyjski?
– No tak, masz już solidne podstawy. Jak było w pracy?
– Trochę się ujebałem, ale ja to lubię. Robiłem szalowanie. Wysoko, sam, bo partner ma urlop.
– Opowiedz dokładniej, bo ja się na tym nie znam.
– No to jest robota w drewnie, a ja drewno lubię. Zbijam dechy w odpowiednie kształty, a potem inne palanty wlewają w to beton. Ja zaczynałem jako zbrojarz, ale to ciężka i nudna robota.

Mówię, że zabawne z tym betonem, zaczynało się od łączenia gliny i drewna. Historia konstrukcji domów to niesamowita historia. Wyobrażasz sobie dom, w którym istotną częścią konstrukcji są ciosy, znaczy się kły mamuta?

– Nie, no co pan Andrzej mówi?

Silny kopniak przywołuje go do porządku i Mariusz wrzeszczy:

– Andrzej, co ty mówisz!
– Małgorzata tłumaczyła kiedyś część cyklu książek pod tytułem Łowcy mamutów, autorka, niesamowita baba, opisywała faktycznie znalezione siedliska w Ukrainie, gdzie częścią konstrukcji budowlanych były kły mamutów.
– O kurwa – mówi Mariusz.
– No wiesz, to opis czasów, kiedy Homo sapiens i neandertalczycy żyli obok siebie. Znasz nazwę Homo sapiens?
– No ty jesteś Homo, a ja jestem sapiens.
– Nie wszystkie Homo były od razu sapiens. Mnie fascynuje Homo erectus. Znasz słowo erekcja? Kutas stoi, czyli jest w stanie erekcji, a ja tu stoję jak chuj i marnuję czas. Homo erectus to człowiek wyprostowany, w lawie wulkanicznej zostały odciski stóp sprzed milionów lat. Po czym wiemy, że to Homo, a nie małpa? Popatrz na moją nogę. Duży paluch skierowany jest do przodu, u małpy jest odchylony w bok, tak jak kciuk, żeby mogła trzymać się nogą gałęzi.

Małgorzata tłumaczyła kiedyś taką książkę, w której autor pisał, że droga do człowieczeństwa zaczęła się od dużego palca u nogi. A jak pani ewolucja na to wpadła, to opowiem ci kiedy indziej, bo teraz to mi się jeść chce. Uchadi. Przyjdźcie później na lody.

Następnego dnia. Siedzę na werandzie i palę papierosa, wymyślając sobie od idiotów, że palę teraz jak Marian Turski i że jak będę tyle palił, to też dożyję stu lat, a ja sobie wcale tego nie życzę. Pamiętam, jak mnie wrobił w 1967 roku w tę robotę w Agencji Robotniczej — odpalał jednego papierosa od drugiego. Znaliśmy się raptem pół godziny, nie wiem, co mu strzeliło do łba, żeby mnie polecić, ani w jakiej sprawie przyszedł do Zarządu Głównego Związku Metalowców. Pytam Jacka, ojca Pauliny, czy kojarzy nazwisko Turskiego. Mówi, że widział go w telewizji i że on zawsze palił. Zgadza się — to ten.


Patrzę na widok, który wiele razy dziennie oglądaliśmy przy okazji cogodzinnych zebrań redakcyjnych. Przez południową bramę do sadu weszło dwóch mężczyzn. Wstałem i wyszedłem im naprzeciw. Jednym z nich był Mariusz, a drugi, znacznie starszy, był obcy. Wrzasnąłem do Mariusza:

— А вы куда?

Obcy mężczyzna zatrzymał się gwałtownie i widać było, że chce zawrócić. Roześmiałem się głośno i podszedłem. Mariusz przedstawił:

— To jest ten mój kolega, o którym ci opowiadałem.

Uścisnąłem mu rękę. Powiedział, że mieszka w tych blokach. Wskazał na bloki zbudowane pospiesznie dla niemieckich oficerów — dokładnie wtedy, kiedy ja się rodziłem, czyli prawdopodobnie w marcu 1940 roku — a teraz służące jako bloki komunalne. Mój nowy znajomy powiedział, że od dzieciństwa dobrze zna mój sad, mój dom i las na skarpie, które zawsze nazywali górami tego lub innego właściciela. Roześmiałem się. Wiedziałem, że w tej części Dobrzynia wszystkie dzieciaki zawsze tu buszowały.


Mariusz doszedł do wniosku, że znajomość już została zawarta, i wycofał się do swojego warsztatu, który ma obok garażu. Zaprosiłem obcego na ławkę pod jabłonką.

— Mariusz opowiadał o panu z uznaniem — powiedziałem.

Nieznacznie wzruszył ramionami i uśmiechnął się. Zaproponowałem przejście na ty, mówiąc, że mnie irytuje, jak mili ludzie mówią do mnie „pan”. Wyciągnął rękę i powiedział:
— Piotr.

Ja powiedziałem, że jestem Andrzej i mówi się do mnie Andrzej. Powiedział, że nie da rady, że matka go tak wychowała. (Pomyślałem, że to się pokaże.)


Hili kręciła się po ogrodzie, ale widząc nieznaną jeszcze postać, postanowiła, że nie będzie dołączać do towarzystwa. Powiedział, że lubi koty, ale ma fioła na punkcie swojego psa.

Odpowiedziałem, że zawsze mieliśmy psy, ale teraz wolę nie brać nowego, bo psy fatalnie znoszą śmierć swoich dwunożnych przyjaciół. Kiwnął głową, dając do zrozumienia, że mnie rozumie. Poprosiłem, żeby poczekał chwilkę, aż przyniosę sobie papierosa. Chciał mnie poczęstować swoim — miał też Marlboro, ale czerwone, a ja wolę te tzw. lekkie.


Wróciłem z papierosem i powiedziałem, że z tego, co o nim opowiadał Mariusz, wynika, że jest robotniczym arystokratą. Spojrzał z ukosa, podejrzewając kpinę. Podałem definicję — robotniczy arystokrata to człowiek, do którego inni przychodzą po radę.

— Czyli taki, co ma szacun?
— Tak, zna się na robocie i jest porządnym człowiekiem.

Zamyślił się, a ja ciągnąłem dalej, wyjaśniając, że jestem dziennikarzem. Odpowiedział, że wie, że na mieście niektórzy mówią o mnie „redaktor”. A ja powiedziałem, że robiłem dużo reportaży z fabryk i zawsze próbowałem dotrzeć do arystokratów — a to wcale nie jest takie łatwe, ale da się, miałem swoje sposoby. Trzeba mieć znajomości, więc najpierw trzeba zbudować pomost.

— Wiesz, Piotr, ja myślę, że najmniej arystokratów jest wśród księży. Wiem na pewno tylko o dwóch, podejrzewam, że jest trzeci. Pierwszy mnie znał, ale ja jego nie pamiętam, bo spotkał się ze mną w siódmym dniu mojego życia — długa historia. A ja się spieszę, bo muszę wracać do roboty. Drugi był profesorem, księdzem, filozofem, który umiał mówić ze zwykłymi ludźmi, a najczęściej mówił z nimi po góralsku. I znów długa historia, nie mam czasu. Podejrzewam, że zupełnie blisko, w naszej parafii, jest trzeci — tak mi mówi mój nos. Mogę być w błędzie, zawsze mogę być w błędzie. Będziemy jeszcze wiele razy rozmawiać, bo ja jestem snob i lubię obracać się wśród prawdziwej arystokracji. A jak przychodzi taki hrabia herbu „dwa psy w tarczy, jeden sra, a drugi warczy”, to próbuję się go pozbyć tak szybko, jak to możliwe. A teraz muszę cię przeprosić, bo muszę wracać do komputera. Ale pogadamy, jak ty będziesz miał wolną chwilę i ja będę miał wolną chwilę, i będziemy mogli pogadać o życiu i o robocie.

Wstałem z ławki, Piotr się zerwał, spojrzał na mnie i nieśmiało zapytał, czy mógłby dostać ode mnie moją książkę z dedykacją.

Weszliśmy do mieszkania. Zachwycił się dużym salonem z kominkiem, chciał zdejmować buty. Wyciągnąłem z półki trzy moje książki, zastanawiając się, którą wybierze. Sięgnął po najcieńszą

I z wichru odezwał się Pan z Darwinem na okładce. Powiedział:
— Darwin, on wymyślił ewolucję, bo my pochodzimy od małp. Ja wierzę w Boga, ale kocham zwierzęta i w ewolucję też wierzę.

Odłożył tomik moich opowiadań i wziął do ręki Skąd się wzięło dobro i zło. Powiedziałem mu, że wszystkie zdjęcia robiła Paulina. Odłożył i wziął do ręki Wszystkie winy Izraela. Powiedziałem mu, że to jest książka o starym obyczaju zwalania wszystkich win na Żydów, teraz najczęściej na Izrael. Powiedział:

— Ja nie rozumem świata.


Nagle szatański pomysł rozjaśnił mi twarz. Pytam go, czy schodził kiedyś nad Wisłę ścieżką idącą od środkowej drogi sadu.

— No pewnie, tam były kiedyś schodki.
— Tak, budowałem te schodki, jak byłem młodym emerytem. Ja bym chciał, żeby tam znowu były schodki. Wszystkie te książki są twoje, wszystkie z dedykacją. Koszty materiałowe i koszty dodatkowej siły roboczej ja biorę na siebie, reszta na twojej głowie.


Z Piotra, jak diabeł z pudełka, wyskoczył fachowiec.

— Schodki na całej długości, czy tylko na ostrych stromiznach? Jaki materiał — kamień czy drewno? Siła robocza — nie wiem, czy trzeba Mariuszowi za wykonywanie pracy przy tych schodkach płacić.

— Piotr, litości, pomysł ma dwie minuty. Musimy o tym pogadać na spokojnie.

Złapał książki i się odmeldował. Na pożegnanie powiedziałem mu, że nazwiska księdza, który spotkał mnie po raz pierwszy, kiedy miałem siedem dni, nie znam. Nazwisko księdza profesora górala to Józef Tischner, a imię tego podejrzanego to Artur.


Wyszedł. Otworzyłem komputer, spojrzałem na zdjęcie Jacka prowadzącego swoją córkę do ołtarza. Mógłbym się założyć, że już wtedy planował, że zaparkuje ją razem z mężem w moim domu. Pewnie mi prawdy nie powie. A może powie?

 

 

 


Skomentuj Tipsa en vn Wydrukuj






Rozmowa z arystokratą
i schodki
Andrzej Koraszewski


Jest sobota, 12 lipca 2025, niebawem minie miesiąc, odkąd fotel Małgorzaty albo jest pusty, albo leży na nim nasza kotka Hili, którą czternaście lat temu przyniosły nam Paulina i jej starsza siostra Anetka. Dawniej byłem znacznie bardziej przywiązany do Anetki, teraz Paulina jest moim „słoneczkiem”. Moja siostra Barbara kochała książkę dla dziewczynek Słoneczko, a ja wiem o jej zawartości prawdopodobnie z drugiej ręki. Wczoraj Paulina przekazała mi informację o błędach w rozdziale trzecim: otóż ona nie ma dwudziestu pięciu lat, a dwadzieścia osiem, a mieszkają z nami nie trzy czy cztery lata, a pięć. Odpowiadam od rzeczy, że te błędy są bez znaczenia, że my z Małgorzatą spędziliśmy ze sobą grubo ponad pół wieku, nie patrząc z niecierpliwością, ile to już lat mordujemy się ze sobą. O pięćdziesiątej rocznicy ślubu musiał nas poinformować pan prezydent Duda. Nie będę nic zmieniał, czytelnik zauważy późniejszą erratę.

Więcej

Ogólnoświatowy konkurs
na zakup fajki
KONKURS 

Model preferowany.

Ogłaszam dwudniowy konkurs na zakup elektronicznej fajki dla starego durnia, czyli mnie. Papierosy stały się teraz jedną z trzech zmiennych zagrażających mojemu dalszemu trwaniu. Dziś spędzam dzień w klinice okulistycznej, gdzie rozstrzygnie się sprawa mojego jedynego oka. Z chwila kiedy stracę możliwość pisania wybieram spokojne odejście zgodnie z szekspirowska frazą „umrzeć, zasnąć”. Nie będę ukrywał, że nic mnie tu nie trzyma oprócz szaleństwa.

Więcej

Jak zostałem chłopskim
dziennikarzem
Andrzej Koraszewski


Mieszkamy w Dobrzyniu nad Wisłą (tym, do którego Konrad Mazowiecki sprowadził Krzyżaków). Miasteczko nie jest piękne, jest tylko kochane. Mam tu pół setki przyjaciół bliższych i dalszych, znajomych bez liku. Wybór tego miejsca był przypadkowy, okazał się wspaniały. Pierwszy raz byłem w Dobrzyniu latem 1961 roku albo o rok później. Tak czy inaczej – jeszcze z Krystyną. Zalewu Włocławskiego oczywiście nie było, pośrodku były dwie wyspy. Rozbiliśmy namiot na jednej z nich. Mieliśmy motorówkę z radzieckim silnikiem Moskwa (dość udana kopia szwedzkiego silnika; umiałem go rozbierać jak żołnierz kałacha).

Więcej

Chochlik buszujący
w starym łbie
Andrzej Koraszewski


Czytaliście może Marchołta grubego a sprośnego? Mnie go podsunęła moja nauczycielka języka polskiego, Maria Baranowska, była studentka Tadeusza Kotarbińskiego, która po wojnie mieszkała z córką Basią w Poznaniu i uczyła polskiego w technikum księgarskim. O swoim mężu nie wspominała nigdy, co — w przeciwieństwie do dzisiejszych czasów — oznaczało raczej śmierć niż rozwód. O naszej klasie mówiła, że jest „słoneczna”. Pani Maria twierdziła, że szkolne roczniki są jak wina: słoneczne i kwaśne. Kółko polonistyczne sejmikowało w jej maleńkim mieszkaniu, bez wiedzy i zgody władz szkolnych. Po każdym spotkaniu wychodziliśmy z książkami z jej biblioteki, które dobierała starannie, podług naszych duchowych potrzeb. Wspominałem już wcześniej, jak zareagowała na moją sprośną recenzję lirycznego wiersza. Zataiłem przeto późniejszą rozmowę w cztery oczy. 

Więcej

Mały problem 
z kontynuacją „Listów”
Andrzej Koraszewski

Pamiętnik znaleziony
w starym łbie II
Andrzej Koraszewski

Pamiętnik znaleziony
w starym łbie
Andrzej Koraszewski

Ciąg dalszy „Listów
z naszego sadu”
Andrzej Koraszewski

Dziesięć lat „Listów
z naszego sadu”
Andrzej Koraszewski 

O „Listach z naszego sadu”

Polecane
artykuły

Hamasowscy mordercy


Stawianie czoła


 Dyplomaci, pokerzyści i matematycy


Dlaczego BIden


Nie do naprawy


Brednie


Rafizadeh


Demokracje powinny opuścić


Zarażenie i uzależnienie


Nic złego się nie dzieje


Chłopiec w kefiji


Czerwone skarby


Gdy­by nie Ży­dzi


Lekarze bez Granic


Wojna w Ukrainie


Krytycy Izraela


Walka z malarią


Przedwyborcza kampania


Nowy ateizm


Rzeczywiste łamanie


Jest lepiej


Aburd


Rasy - konstrukt


Zielone energie


Zmiana klimatu


Pogrzebać złudzenia Oslo


Kilka poważnych...


Przeciwko autentyczności


Nowy ateizm


Lomborg


„Choroba” przywrócona przez Putina


„Przebudzeni”


Pod sztandarem


Wielki przekret


Łamanie praw człowieka


Jason Hill

Listy z naszego sadu
Redaktor naczelny:   Hili
Webmaster:   Andrzej Koraszewski
Współpracownicy:   Jacek, , Małgorzata, Andrzej, Henryk