Prawda

Wtorek, 19 marca 2024 - 03:48

« Poprzedni Następny »


Ojhyzna
Część II


Andrzej Koraszewski 2017-04-04


Zdaniem Marii tylko cud uratował Majora, a dokładniej sześć cudów, z których pierwszym była cudowna skłonność do torsji. Major miał bowiem zostać lotnikiem, a jak twierdziła Maria, wszyscy lotnicy zginęli. Lotnicza kariera Majora była krótka i zakończyła się zanim poznał Marię. W szkole lotniczej, po raz pierwszy w życiu, był prymusem, bo jak twierdził, wcześniej nie miał takich ambicji, również zdrowie miał bez skazy, ale podczas wszystkich lotów nieodmiennie dostawał torsji. Latał raz na czczo, raz po lekkich posiłkach, zgodnie z zaleceniami lekarza myślał o rzeczach przyjemnych, oddychał głęboko, a przy pierwszych mdłościach nawet nieco głębiej, próbował różnych proszków. I nic. W otwartym samolocie, siedzący za nim instruktor wracał z każdego lotu przybrudzony. Żołądek Majora nie zgadzał się z jego ambicjami. Wreszcie komendant szkoły z żalem poinformował go, że musi zrezygnować z kariery lotnika. Major wyglądał jak lotnik, chodził jak lotnik, ale był artylerzystą.

Cudowna skłonność do torsji poprawiła szanse jego przeżycia, ale trzeba było jeszcze wielu cudów, żeby dożyć do śmierci Stalina i normalniejszych czasów.

 

Drugim cudem była ucieczka Majora z sowieckiego obozu. Major jednak twierdził, że żadnego cudu tu nie było. Wariaci mają szczęście, a całkiem normalny wtedy nie byłem — mówił.

 

Jeśli idzie o trzeci cud, to sam Major miał z nim pewne problemy. Jak opowiadała Maria, byli na imieninach u Bogdana, kuzyna Majora, w Warszawie, w mieszkaniu na pierwszym piętrze, pili bimber, bo Major jeździł na inspekcję leśnych oddziałów i od czasu do czasu przywoził z tych wypraw coś dobrego. Siedzieli więc przy stole w rodzinnej atmosferze. W pewnej chwili Major pochylił się, przyglądając się z zafascynowaniem jak kieliszek sam porusza się po stole. Taki ruch kieliszka jest zjawiskiem znanym, wystarczy trochę wilgoci na stole i nie byłoby w tym wszystkim niczego szczególnego, gdyby nie fakt, że kiedy Major się pochylił, kula z karabinu wybiła szybę w oknie i utkwiła w ścianie, tuż nad jego pochyloną głową. Nie wiadomo kto strzelał, nie wiadomo do kogo, wiadomo tylko, że Major był na linii strzału i że poruszający się kieliszek uratował mu życie. Major nie przeczył, że historia była osobliwa, ale dyskusji na temat sił nadprzyrodzonych odmawiał.

 

Czwarty cud był na Szucha, gdzie trafił przez głupotę, bo powinien był podejrzewać prowokację. Major pracował w podmiejskiej fabryce jako robotnik . W ubikacji schował do kieszeni podłożoną tam podziemną gazetkę. Podczas rewizji przy bramie wyciągnięto mu tę gazetkę i natychmiast odwieziono na gestapo. Ponieważ był oficerem AK i wiedział zbyt wiele, więc podobnie jak wielu jego kolegów, miał zaszytą w ubraniu truciznę. Nie zamierzał ryzykować tortur, chociaż siedząc w ławkach i czekając na przesłuchanie, ciągle jeszcze zbierał się na odwagę. Wydrapany w tynku na ścianie napis przeważył szalę: „Nie bój się, Matka Boska ma cię w opiece." Zaryzykował nie wiedząc, że w niektórych sprawach nawet gestapo przyjmowało łapówki. Kosztował półtora kilograma kawy, a dzięki czyjejś głębokiej wierze i dobroci nie tylko wyszedł, ale i nie naraził tego, co łapówkę dawał.

 

Piąty cud, a Maria liczyła tylko cuda naprawdę poważne, był związany z aresztowaniem Majora przez NKWD. Aresztowali go w dwa tygodnie po tym, jak przeszedł front. Przyszli do domu i zabrali, doskonale wiedząc, kim jest. Najpierw przesłuchiwał go Rosjanin, ale ponieważ Major nie mówił po rosyjsku, następnego dnia oficerem śledczym był Polak. Major długo i dokładnie prezentował swoją karierę oficera, ale próbował zataić, co robił w czasie wojny. Śledczy pokręcił z niezadowoleniem głową.

 

- Wiemy więcej niż pan sądzi i o akcji „Burza" i o tym, co pan robił w okręgu kieleckim. Gdzie pan był 14 lipca 1938 roku? - zapytał nagle.

 

Próbował w popłochu uświadomić sobie, gdzie wtedy był i do czego mogło zmierzać to pytanie. Zanim zdążył powiedzieć, że nie pamięta, śledczy mu przypomniał.

 

- Był pan w Bydgoszczy na konkursie hippicznym, wygrał pan konkurs skoków. — Śledczy patrzył na niego przenikliwym wzrokiem — Pamięta pan, kto jeszcze brał udział w tym konkursie?

 

Major czuł jak ogarnia go coraz większy popłoch. Dlaczego o to pyta? Kogo mogą szukać? Pokręcił przecząco głową.

 

- A mnie pan pamięta? — zapytał śledczy.

 

Major patrzył z niedowierzaniem na siedzącego przed nim oficera w mundurze NKWD. Nie pamiętał jego twarzy.

 

- Widzi pan, a ja pamiętam nawet pańskiego konia. No dobrze, tym razem wraca pan do domu, ale następnym razem może pan już nie spotkać znajomego. Niech pan lepiej na siebie uważa.

 

Maria mówiła, że to był cud. Major również twierdził, że tylko cudem udało mu się opanować, że nawet wzrokiem nie zdradził swojej nienawiści, że wychodząc powiedział dziękuję, ale ręki nie podał, więc z tego przynajmniej tamten powinien zrozumieć rozmiary jego pogardy.

 

Szósty cud zdarzył się zaledwie na kilka miesięcy przed śmiercią Stalina. Major dał w gębę ubekowi. Nie tylko przeżył i został na wolności, ale ubek dostał po gębie dwa razy.

Najpierw jednak wróciłem do szkoły.  Moich umiejętności judo, a raczej tego, co z tych umiejętności pozostało, zacząłem używać dopiero, kiedy w szkole dotarliśmy do romantyzmu. Nauczycielka miała łzy w oczach, opowiadając nam jak romantycy pięknie opisywali naszą nieudolność i kazała nam recytować ich wiersze, które w moim przypadku wkręcały się w dziurę w podniebieniu i wylatywały nosem z świstem syberyjskiego wichru. Dziura w moim podniebieniu była szczególnie wrażliwa na patos. Czasami udawał mi się patos szeptany, ale pani chciała, żeby romantycy mówili pełnym głosem, co powodowało, iż moja przepona współpracowała z dziurą w podniebieniu. Zapewne na przebieg wydarzeń wpłynęły również hormony. Dojrzewaliśmy do romantyzmu wszechstronnie. Ostatni zajazd na Litwie i nocne polucje mieszały się z tłumem kostropatych Zoś.

 

Musiała we mnie narastać jakaś agresja, bo natychmiast po dzwonku najpierw dałem w zęby, a potem z przyjemnością czekałem na nieprzemyślany atak, żeby przerzucić przeciwnika przez ramię. Widać dobrze pamiętałem ćwiczenia, bo udało mi się i mój przeciwnik spadł z łomotem na ławkę i złamał sobie rękę. W trzy godziny później Maria odbierała mnie z gabinetu dyrektora.

 

Być może Maria popełniła błąd zadając rzeczowe pytanie, czy mój przeciwnik był większy, ale była zmęczona pokorą, która zupełnie nie leżała w jej naturze. Przetrwanie stalinizmu wymagało większej pokory niż przetrwanie nazizmu, ponieważ nazizm zabijał, ale nie przenikał, a stalinizm przenikał wszystko, był na ulicy, w sklepie, na klatce schodowej i oczywiście był w pokoju dyrektora szkoły, który informował, że to dawniej paniczyk mógł sobie bezkarnie bić robotnicze dzieci, ale teraz to za takie rzeczy idzie się za kratki.

 

Maria siedziała przy biurku dyrektora, a ja stałem za jej plecami i widziałem jak nerwowo obraca na palcu obrączkę. Zsunęła ją, obserwując uważnie swojego rozmówcę. Położyła na stole, jakby chciała odpocząć od ciężaru tego złotego krążka, który najwyraźniej zapalił iskierkę zainteresowania w oczach dyrektora.

 

- Chciałabym porozmawiać z rodzicami tego chłopca - powiedziała. — Nie wiem, który z nich zaczął, ale nie to jest ważne, bo złamana ręka to poważna sprawa. Nieszczęśliwy wypadek, ale nieszczęśliwy wypadek, który nie powinien się zdarzyć. 


- To jest bardzo poważna sprawa — powtórzył dyrektor, a jego głos zdawał się potwierdzać moje domysły, że chciał, aby ta obrączka pozostała na biurku. Potwierdziło to również jego natychmiastowe polecenie, żebym wyszedł z pokoju. W chwilę później Maria wyszła i dała mi głową znak, że idziemy do domu.

 

- Musiałeś — zapytała, kiedy byliśmy już na ulicy. Milczałem. Jak miałem jej opowiedzieć o syczących słowach, o śmiechu, o popchnięciach, podkładaniu nogi, o strachu, kiedy jakiś nauczyciel wyrywał mnie do odpowiedzi.

 

W ciemnej ulicy Maria objęła mnie za ramię. Byłem już wyższy od niej. Od dawna unikałem fizycznego kontaktu, ale teraz jakoś nie było mi z tym źle.

 

- Nie chciałem mu złamać ręki — powiedziałem i tylko lekkie drgnięcie jej dłoni było sygnałem, że o tym wie i że rozumie. Ale w domu Major chciał się dowiedzieć wszystkiego.

 

Daj mu spokój, mówiła Maria. Major poprosił mnie jednak do pokoju i zapytał o co poszło.

 

- O nic, uderzyłem go pierwszy.

- Ale czemu go pchnąłeś na ławkę?

- Nie pchnąłem go. Rzuciłem go przez ramię tak, żeby nie mógł wstać.

- Za co?

- Stare porachunki.

- Dlaczego w klasie, a nie na ulicy?

- Na ulicy byli zawsze całą bandą.

- To znaczy, że będą jeszcze w bandzie?

- Będą, dam sobie radę.

 

Major zostawił mnie samego w pokoju. Zawsze te nasze rozmowy były od rzeczy. Ani nie umiałem mu powiedzieć prawdy, ani nie chciałem. Rzeczywistości nie daje się opisać w rozmowie dwóch mężczyzn. Zawsze widzą świat inaczej.

 

Fredzia nie było w szkole, ale w trzy dni później spotkałem go na ulicy. Był w towarzystwie. Otoczyli mnie. Fredzio postukał mnie w głowę ręką w gipsie.

 

- Porozmawiamy jak mi to zdejmą, teraz będę codziennie sprawdzał, czy ręka się goi.

 

W następnych dniach wychodziłem ze szkoły przez płot, wymyślałem coraz to nowe trasy powrotu do domu. Raz wpadłem, wyszedłem z tego z guzem i rozdartą teczką. Najbardziej się bałem, że mnie złapią na spacerze z psem.

 

Koks do pieca przynosiłem w wiadrach z piwnicy. W piwnicy było również mieszkanie Machajów. Rodzice znali ich sprzed wojny, Machajowa zapraszała mnie czasem do mieszkania. Pytała co u nas słychać, jak nam się powodzi? Jej syn Ryszard już się wyprowadził i chociaż nikt o tym nie mówił, wszyscy wiedzieli, że pracuje na Kochanowskiego. Ryszard odwiedzał czasem swoich rodziców, ale nigdy nie kłaniał się już pozostałym mieszkańcom tego domu. Marię to drażniło, Major wzruszał ramionami.

 

Fredzio i jego banda złapali mnie pod sklepem na rogu Ostroroga. Byt przywiązany był do płotu, kupowałem ogórki, które wychodząc ze sklepu trzymałem w przemoczonej już papierowej torbie. Kiedy ich zobaczyłem, jeden z nich trzymał w ręku smycz. Zastanawiałem się, czy się cofnąć do sklepu, czy próbować coś zrobić. Musiałem się zbyt długo zastanawiać, bo wyższy do Fredzia Piotr znalazł się za moimi plecami.

 

- Pięciu na jednego — roześmiałem się nerwowo.

 

Fredek uniósł się honorem. Rozsunął swoich kolegów i stanął przede mną z prawą ręką w gipsie, jakby jej zamierzał użyć w charakterze maczugi. Miałem nadzieję, że ktoś wyjdzie ze sklepu, że wtrącą się przechodnie. Nikt nie zwracał na nas uwagi, tylko zaniepokojony dziwną sytuacją Byt zaczął cicho warczeć. Zaproponowałem, żebyśmy to odłożyli, aż jego ręka będzie całkiem zdrowa. Nie odpowiedział, widziałem, że zbiera się do ciosu i jego lewa ręka przeleciała nad moim ramieniem. Zanim zdążyłem zareagować Byt wbił zęby w jego łydkę. Czyjś kopniak wyrzucił go w powietrze. Usłyszałem skowyt. Rzuciłem Fredka na ziemię i zacząłem okładać go pięściami. Czułem, że ktoś mnie trzyma za ramiona. Nagle koledzy Fredka zaczęli uciekać. W chwilę później stałem trzymany za kołnierz przez Ryszarda. Wyrwałem się, szukając psa. Leżał nieruchomo pod płotem. Ryszard boleśnie wykręcił mi rękę i zmusił do marszu. Ruszyliśmy do domu. Chciałem wrócić, przez cały czas próbowałem mu się wyrwać, czułem jak po policzkach płyną mi łzy.

 

Ryszard siłą wepchnął mnie na schody i pięścią załomotał w drzwi. Przez cały czas trzymał moją wykręconą na plecach rękę. Otworzył ojciec i zanim Ryszard zdążył cokolwiek powiedzieć cios w szczękę rzucił go na drugi koniec korytarza. Ojciec wepchnął mnie do mieszkania. Ryszard zbiegł pół piętra za schodów, odwrócił się i krzyknął — zgnijesz w więzieniu, ty skurwysynu.

 

Kolejne piętnaście minut było piekłem milczenia, wiedzieliśmy wszyscy, że Ryszard tego nie popuści. Siedzieliśmy w kuchni przy stole. Pierwsza wstała Maria, wyjęła z apteczki wodę utlenioną i przemyła moje skaleczone czoło, opowiadała mi później, że miałem całą twarz zakrwawioną. Potem przemyła rozbitą rękę Majora. Cichym głosem zapytała co się stało.


Powiedziałem, że zabili psa.

- Kto?

- Fredzio.

 

Major owinął rozbitą rękę chusteczką, lewą dłonią przecierał twarz — opiekuj się matką i siostrą — powiedział. Zapytałem, czy nie może uciec. Pokręcił głową. Usłyszeliśmy kroki na schodach. Maria zamarła w bezruchu na środku kuchni. Major wstał, pocałował ją i poszedł otworzyć drzwi. Usłyszałem głos pana Machaja, starego tramwajarza, ojca Ryszarda.

 

- Ten gówniarz powiedział, że pana wsadzi do więzienia, ale póki ja żyję może pan spać spokojnie.

 

- Niech pan wejdzie — krzyknęła Maria.

 

Stary Machaj przez chwilę szurał nogami na wycieraczce.

 - Nie wiem, czy powinienem, może innym razem. Rysio po tej lekcji trochę nieswój.

 

Zobaczył mnie na korytarzu — Opowiesz mi kiedyś, co się stało — odwrócił się i zaczął schodzić ze schodów.


- Bóg miał nas w swojej opiece — powiedział Major — oby się na tym skończyło.

 

                                                             ***

 

Sprawa złotego rogu wymaga śledztwa. Skąd cham miał złoty róg? Nie dostał go, to oczywiste, pijackie urojenia. Wątpliwe, żeby znalazł. Mógł w jakimś zamieszaniu ukraść, mógł róg pochodzić z grabieży. Co cham zrobił ze złotym rogiem? Czy rzeczywiście go zgubił? Z całą pewnością został mu tylko sznur.

 

Złoty róg prześladował Majora. Czort wie, chochoł go zaczarował, czy raczej panny z ludu? Złoty róg. Historię porozwieszali na tabliczkach, na rogach ulic. Tynki spadały z domów na tym lub innym nazwiskiem oznaczonych ulicach. Dziedzictwo, wyrosłe w błotnej przestrzeni na krańcach handlowych szlaków, wyłaniało się z niedomówień, z nagłych westchnień Majora: miałeś chamie złoty róg.

 

Ostroroga, Skarbka, Lubeckiego, czasem Włodkowica, chodziliśmy do ulicy Grunwaldzkiej. Słoneczna była po drugiej stronie, przy Słonecznej mieszkała Irena.

 

Dziura w podniebieniu nie sprzyjała odwadze, bo jakże zaprosić na spacer, kiedy trudnej próbie mógł towarzyszyć świst ulatującego nosem powietrza? Jakże zaprosić na lody, kiedy mogły popłynąć z nosa żółtą lub czekoladową kroplą? Wzrokiem konsumowałem moją pierwszą miłość. Wszystko pożerałem. Buty i sznurówki, palce oparte na piórniku, spinkę we włosach, plecy pożerałem i kołnierzyk bluzki.

 

Właśnie umarł Stalin. W powietrzu wisiał nastrój oczekiwania. W Lasku Marcelińskim zakwitły fiołki, które suszyłem między kartkami „Krzyżaków" i dyskretnie rzucałem na ławkę Ireny. Irena chodziła na religię, więc ja też chodziłem na religię do drewnianego kościoła i słuchałem lekcji księdza równie uważnie jak Major wykładów w Szkole Lotniczej. Wracałem potem do domu, idąc kilkanaście metrów za Ireną, co pozwalało mi bezkarnie pożerać ją wzrokiem. Kiedy skręcała w Słoneczną, cofałem się do Włodkowica, bo chciałem teraz widzieć bezkresne pola, na których zieleniło się zboże. Szedłem powoli. Nikt nie wołał.


Może nie powinienem był powtarzać w domu lekcji księdza Wojciecha, o tym, że chrześcijaństwo kończy się na Bugu, bo Major najpierw zastygł, a potem powiedział stanowczo: Nie będziesz chodził Włodkowica do tego kretyna.

 

- To co, mam chodzić Skarbka?

- Wcale nie masz chodzić.

- Może mu chodziło o komunizm — wtrąciła Maria, która często obawiała się gwałtownych wybuchów Majora. Ja wiedziałem, że księdzu nie chodziło o komunizm, a Major był tego pewien.

 

Oczywiście nie zamierzałem rezygnować z lekcji religii, nawet gdyby groziło to męczeństwem. Zamilkłem jeszcze bardziej, co było spowodowane nie tylko dziurą w podniebieniu, ale i eksplozją doznań mistycznych. Znikły fiołki, pojawiły się chabry, których suszenie między stronami „Krzyżaków" okazało się czasochłonne, a z nieznanych powodów, podrzucanie świeżych kwiatów wydawało mi się niewłaściwe. Kilkakrotnie miałem wrażenie, że Irena się do mnie uśmiechnęła, ale mogłem być w błędzie. Na lekcjach religii siadałem za nią i kiedyś udało mi się niechcący dotknąć jej warkocza. W następnym tygodniu dowiedzieliśmy się, że lekcji religii już nie będzie. Księdza Wojciecha nie było, nie wiadomo skąd, wiedzieliśmy, co to znaczy.

 

- To wszystko jest znacznie trudniejsze niż sądzisz — mówił Major. Nie widziałem jego twarzy, bo leżałem na brzuchu, a Major stawiał mi bańki. Major tylko czekał na moje przeziębienie. Ilekroć zaczynałem kichać, natychmiast stwierdzał, że trzeba postawić mi bańki.

 

Bańki lubił stawiać w sobotę po południu, bo jego zdaniem należało je odleżeć, a równocześnie uważał, że głupie przeziębienie nie powinno przeszkadzać w chodzeniu do szkoły.

 

Tak więc, kiedy ani mnie, ani Marii nie dawało się odwieść Majora od decyzji postawienia baniek, wyciągał torbę z brzęczącymi szklaneczkami, stawiał na moim stole świecę, nalewał do miseczki spirytus, z patyka i waty robił lont, który maczał w spirytusie. Ciąg dalszy był poza zasięgiem mojego wzroku, bo od tej chwili musiałem leżeć na brzuchu, z twarzą w poduszce.

 

Major przecierał mi plecy spirytusem, co wzbudzało obawy Marii, że mnie kiedyś podpali. Zapalał lont nad świecą, rozgrzewał płomieniem bańki od środka i szybko, jedną po drugiej ustawiał mi je na plecach. Nie była to operacja bolesna, ale z pewnością nie należała do przyjemnych. Za to leżenie później przez godzinę na brzuchu, z bańkami na plecach, było wyjątkowo nudne. Na domiar złego, jeśli Major miał w tym czasie ochotę na wykład, byłem najbardziej bezbronną ofiarą pod słońcem.


— Granica między debilizmem a patriotyzmem bywa tak cienka jak włos z brody proroka — mówił, a ja nie wiadomo skąd, wiedziałem o kim mówi. Major, który często powtarzał, że gdybym był tak wysoki jak jestem głupi, to bym piwo na klęczkach na księżyc podawał, kiedy na moich plecach pojawiały się różowe pagórki polskiej krwi, traktował mnie ze śmiertelną powagą. Siedział na krześle przy moim stole, na którym nadal paliła się świeca i na którym stała wydzielająca ostry smród spirytusu miseczka, widziałem jego kolana, nie widziałem jego głowy i słyszałem zakłopotanie w jego głosie, jakby sam nie umiał sobie poradzić z tym, co próbował powiedzieć.


— Nikt nie jest mądry. Ten twój ksiądz chciał dobrze, wierzył, że robi dobrze, zabrali go źli ludzie, ale ty musisz umieć odróżnić głupstwo i rozsądek. Całe życie, tylko ty. Nie licz na to, że ktokolwiek będzie patrzył na świat za ciebie i mówił, to słuszne, a to nie. Widzisz, mieliśmy w korpusie kadetów księdza, wielkie chłopisko, prawie dwa metry, jak kulą pchnął, to był blisko rekordu Polski. Wieczorami chodziliśmy do łazienki koło jego pokoju. Tacy chłopcy jak ty, w wojskowych butach i w kalesonach, biegaliśmy po korytarzu i ślizgaliśmy się po kafelkach. Wyskoczył kiedyś kapelan z pokoju, złapał jednego za ucho i mówi: będziesz tu stał na warcie i pilnował, żeby był spokój. Stoi chłopak, stoi, ale po godzinie zimno mu się zrobiło. Założyliśmy na te kalesony ładownice, karabiny na ramię, hełmy na łby i idziemy defiladowym krokiem. Wyskakuje kapelan na korytarz i wrzeszczy: co się tu dzieje? Trzasnęliśmy kopytami, prowadzący oddział melduje: zmiana warty księże kapelanie. Roześmiał się, kazał odmaszerować do łóżek. To był ksiądz. Wiesz co nam do głów wbijał, co nam bez końca powtarzał, jakby właśnie to dla jego Pana Boga było najważniejsze? Że mamy myśleć. A jeszcze nam mówił, że kiedy wojsko myśli, to nic dobrego z tego nie wychodzi, myśleć trzeba samemu.

                                                                       ***

Nad biurkiem Majora wisiał orzeł. Maria chciała, żeby ten orzeł raczej leżał w szafie niż wisiał, ale Major nie chciał go zdjąć. Był to służbowy orzeł Walerii, który kiedyś wisiał w sklepie na Wrocławskiej, strzegąc imperium guzików, czapek i materiałów. Duży, srebrny, metalowy orzeł ze złotą koroną, na drewnianym tle. Major, który porzucił „Naszą Przyszłość" dla spółdzielni transportowej „Spedytor", po raz kolejny w swoim życiu zajmował się logistyką, co w tym przypadku oznaczało próbę sprawnego dostarczania towarów dla świata pracy.


Historia pokazała, że porzucenie „Naszej Przyszłości" było słuszne, ale chwilowo Major nie był tego pewien. Prezesem „Spedytora" był przedwojenny oficer, który ściągnął do pracy swoich kolegów i ich znajomych. Już sam fakt, że pod jednym dachem siedziało kilku facetów z niewłaściwą przeszłością, mógł się okazać bombą z opóźnionym zapłonem. „Nasza Przyszłość" również nie rokowała nadziei, ponieważ, jako inspektor normowania pracy, Major ujawnił się jako człowiek okazujący pobłażanie. Krawiec pełniący funkcję sekretarza partii w „Naszej Przyszłości" sugerował nawet sabotaż, więc Major zapytany po raz drugi przy brydżu, czy chce być dyspozytorem „Spedytora", raz jeszcze spojrzał w karty i powiedział — raz kozie śmierć.


Orzeł w koronie wisiał nad biurkiem Majora, na którym raz w miesiącu pojawiały się „Nowe Drogi", które nie były pismem dla kierowców i w których Major z ołówkiem w ręku wypatrywał pierwszych znaków odwilży. W organie teoretycznym KC PZPR, który Major regularnie kupował w kiosku, na rogu Ostroroga i Grunwaldzkiej, nadal znaków odwilży nie było widać, a ich szukanie było zajęciem wyjątkowo nużącym. A jednak Major czasem śmiał się przy tej lekturze, co wzbudzało moje podejrzenia, że „Nowe Drogi" mogą być ciekawsze od „Quo Vadis". Zaglądałem do nich potajemnie, szukając śladów ołówka, ale widać było, że nie znajdował tego, czego szukał, a ja nie umiałem zrozumieć, z czego się śmiał. W końcu złapałem Majora na śmiechu i zapytałem.


— Obyś nie miał takich powodów do śmiechu jak będziesz dorosły — odburknął. Więc niczego mi nie wyjaśnił, chociaż z tego, co mi powiedział, zrozumiałem, że znajdował tam jakieś drugie dno, mimo że to pierwsze dno wydawało mi się całkiem solidne. „Nowe Drogi" Major chował przed przyjściem gości, jakby te jego zainteresowania były czymś wstydliwym, a goście bywali teraz częściej i chyba właśnie brydż był pierwszą oznaką odwilży. Ci goście szli od przystanku tramwajowego przy Grunwaldzkiej, szli Ostroroga lub Skarbka, koło koszar sowieckich żołnierzy, co musiało w nich nieodmiennie wywoływać uczucia gniewu, ponieważ w innych częściach miasta nie było widać rosyjskich mundurów. Czasem po przywitaniu mówili jakieś słowa, które jakby nie miały nic wspólnego z rosyjskimi koszarami, a przecież wszyscy wiedzieli, że otrząsają się po niemiłym doświadczeniu.


Kiedy przychodzili goście, chowałem się przy biurku Majora. Tam też zastał mnie jeden z jego kolegów, do którego od miesiąca miałem uzasadnione pretensje, bo zaprosił mnie na choinkę, gdzie znalazłem się wśród samych maluchów i naraziłem się na śmieszność. Takich rzeczy się nie wybacza, więc kiedy naruszył moją prywatność przy biurku Majora powitałem go z najwyższą niechęcią. Pan Marciniak nie dostrzegł jednak mojej urazy, przywitał się serdecznie, popatrzył co czytam i przez długą chwile przyglądał się wiszącemu nad biurkiem orłu.


— Wiesz dlaczego u was w szkole ten orzeł jest bez korony — zapytał. Zrozumiałem, dlaczego zaprosił mnie na choinkę. Najwyraźniej traktował wszystkich jak dzieci. Odpowiedziałem krótko, że wiem i ostentacyjnie wróciłem wzrokiem do Karola Maya. Nie zraził się jednak, tylko położył mi rękę na ramieniu i powiedział, że Polska odzyska wolność jak polski orzeł odzyska koronę.


Major zajrzał do pokoju i zapytał o czym rozmawiamy. Marciniak odwrócił się do Majora i z nutką patosu w głosie powiedział, że tłumaczył mi, iż Polska odzyska wolność jak polski orzeł odzyska koronę.


Major skrzywił się sceptycznie. — Mogą oddać koronę i nie oddać wolności, różnie może być. Więźniom zabiera się nie tylko korony, ale i sznurówki. Widziałem już takie orły, które z kulą u nogi, nic tylko w celi korony szukały. Najpierw trzeba odzyskać sznurówki. Chodź, karty na stole.


Wyszli, wróciłem do Karola Maya, nie wiedząc nawet, że te sznurówki będą nam powracać czkawką przez dziesięciolecia.

                                                                           ****

Jeśli idzie o mędrca szkiełko i oko, to najlepiej rozmawiać o tym w Fotooptyce. Major dotrwał w spółdzielni „Spedytor" do nowych czasów, do Października, który u nas w Poznaniu zaczął się już w Czerwcu. Spieraliśmy się z nim, czy to już sznurówki, czy tylko wietrzenie cel. Wtedy więcej było we mnie optymizmu, a później w Majorze. W czerwcu patrzył lękliwie na kolumny wojska stojące na Grunwaldzkiej.


Tego dnia, kiedy poznańska codzienność zaczęła być Historią, Major przyszedł z pracy w południe. Zaczęły się już wakacje i nie miałem pojęcia, że zaledwie kilka ulic od naszego domu dzieją się rzeczy znacznie ciekawsze niż lektura „Nostromo". W upalne południe siedziałem z książką, niezbyt zadowolony, że od wyjazdu na spływ kajakowy czyli od prawdziwych wakacji, nadal dzieli mnie jeszcze cały tydzień. Major wszedł niespodziewanie do domu i od progu zapowiedział stanowczo, że nigdzie nie pójdę, co było dla mnie informacją, że powinienem być gdzie indziej. Dopiero potem zaczął opowiadać, że w Cegielskim jest strajk i że robotnicy wyszli na ulicę.


Do „Spedytora" wiadomość o strajku dotarła już o ósmej i zastanawiali się tam, czy puszczać samochody na miasto, czy raczej zawiadamiać klientów, że mają trudności. Te rozważania przerwała grupa mężczyzn, która kazała wypierdalać. Major nie poczuł urazy, chociaż był zdania, że instrukcja zawierała zbyt skąpy ładunek informacji. Wstał, powiedział kierowcom, żeby wrócili do pracy jak to będzie możliwe. Zamknął garaże i dołączył do pochodu. Pracownicy wyszli pierwsi i nie widział ich już w tłumie, znikli również koledzy z biura. Szedł sam, z tym dziwnym uczuciem samotności w ludzkiej masie, ciekawości i niepokoju.


Przez długi czas szedł obok grupy milczących kobiet, z twarzami tak zmęczonymi jakby były po nocnej zmianie. Ożywiły się, kiedy ktoś zaintonował Rotę. Przyspieszył kroku i dobił do grupy mężczyzn, bo miał wrażenie, że jego obecność im przeszkadza. Tu nie miał już wątpliwości, że patrzą na niego podejrzliwie, więc zszedł z ulicy na chodnik i powoli przeciskał się wśród gapiów. Później przebijał się przez zbity tłum na Placu Stalina i szedł dalej w kierunku Grunwaldzkiej. Nie widział mundurów, ale po twarzach ludzi widział, że demonstracja ma tu inny charakter. Usłyszał wycie karetki, widział biegnących mężczyzn, a potem słyszał odgłos wystrzałów. Znów przyspieszył kroku. W bocznej ulicy zobaczył przykrytą brezentem wojskową ciężarówkę. Przed gmachem KW ponownie natknął się na gęsty tłum. Ludzie patrzyli na rozbite okna i na wywieszony z nich transparent: „Wolność". Sprawdził okna kamienicy po drugiej stronie ulicy. W jednym z nich ktoś zza firanki fotografował tłum. Przeszedł na drugą stronę, stanął pod murem i zapalił papierosa. Próbował wyłowić wzrokiem z tłumu agentów bezpieki. Kilku młodych mężczyzn wydawało mu się podejrzanych. Konwój trzech ciężarówek zepchnął tłum z jezdni. Poszedł dalej. Skręcił w Przybyszewskiego, widział wyjeżdżające ze szpitala karetki. Pacjenci w piżamach stali przy płocie i pytali przechodniów, co się dzieje. Na rogu Marcelińskiej natknął się na pułkownika Marczaka. Mieli wspólnych znajomych, znali się z widzenia i kłaniali się sobie na ulicy. Tym razem pułkownik zatrzymał się i zapytał z wyrzutem: nie przyłącza się pan do powstania?


— Myślę, że pan również powinien zawrócić. Nikomu pan nie pomoże, a dostarczy pan tylko pretekstu do oskarżeń — powiedział z irytacją. Pułkownik potrząsnął z oburzeniem siwą głową i energicznym krokiem ruszył w kierunku miasta. Major szedł dalej do domu, szedł wśród innych, którzy podobnie jak on, chcieli teraz szybko dotrzeć do swoich mieszkań i zamknąć za sobą drzwi. W drugą stronę, pojedynczo lub w małych grupkach, biegli starsi i młodsi chłopcy. Mijając Ostroroga, rzucił okiem w kierunku rosyjskich koszar. Zdawało mu się, że były zabarykadowane, nie było widać nawet wartowników.


— Nigdzie nie pójdziesz — powiedział od progu i od tej chwili zastanawiałem się nad jednym, jak się wymknąć z domu. Obserwowałem przez okno pustą ulicę, po której raz przejechał milicyjny łazik. Widok z okna był niemal normalny. Niemal, bo ulica była bardziej pusta niż zwykle. Normalnie o tej porze widać było kobiety wracające z siatkami ze sklepu, bawiące się dzieci, czasem jakiegoś emeryta. Przez otwarte okno, zdawało mi się, że słyszę odgłosy strzałów, ale były tak odległe, że nie byłem tego pewien. Dopiero koło szóstej zobaczyłem wracającego z miasta kolegę, który mieszkał w sąsiednim domu. Major położył się na drzemkę, powiedziałem Marii, że wychodzę na kilka minut do kolegi, dowiedzieć się, co widział. Przyrzekłem, że nie pójdę dalej i wybiegłem na ulicę. Kiedy zadzwoniłem do mieszkania kolegi, otworzyła mi jego matka, spojrzała na mnie z gniewem i skłamała, że Leszka nie ma w domu. Wiedziałem, że jest, widziałem jak wchodził, ale nie zamierzała ze mną dyskutować i zamknęła drzwi. Wróciłem na pustą ulicę i postanowiłem pójść kawałek w kierunku miasta. Za Ostroroga zobaczyłem z daleka samotną sylwetkę. Miałem wrażenie, że jakiś człowiek stoi nieruchomo, opierając się o płot. Kiedy podszedłem bliżej zobaczyłem, że to był niewidomy, z białą laską i w czarnych okularach. Z ogromnym wysiłkiem opierał się na tej lasce i robił krok do przodu, łapał się za płot, odpoczywał, macał laską, czy może iść dalej i znów robił krok do przodu. Lewa nogawka była przesiąknięta krwią. Kiedy usłyszał moje kroki, na jego twarzy pojawił się niepokój i oczekiwanie.


— Pan jest ranny — powiedziałem, podtrzymując go za ramię.

— To już niedaleko, tylko do Skarbka, może mi pan pomóc — zapytał z prośbą w głosie.

— To jeszcze kilkaset metrów, wykrwawi się pan — myślałem gorączkowo jak zrobić opatrunek, ale niewidomy nie chciał o tym słyszeć. Opierał się teraz mocno na moim ramieniu i podpierał się trzymaną w lewej ręce laską. Wiedziałem, że powinienem go zmusić, może nawet krzyknąć, ale jego ręka wpijała się kurczowo w moje ramię, opierał się na nim i na lasce całym ciężarem, wyrzucał do przodu zdrową nogę. Co kilka metrów zatrzymywaliśmy się na chwilę, żeby mógł odpocząć, wtedy koło jego stopy zbierała się mała kałuża krwi. Szliśmy dalej. Z daleka zobaczyłem nadjeżdżający milicyjny łazik. Zwolnili. Widziałem spod oka, że nam się przyglądają. Zatrzymali się przy krawężniku.


— Co to — zapytał cicho niewidomy.

— Samochód — odpowiedziałem.


Od milicyjnego łazika dzieliło nas nie więcej niż dwa metry. Nie odważyłem się poprosić ich o pomoc. Poczułem ulgę, kiedy ruszyli dalej i kiedy znów zostaliśmy sami na pustej ulicy. Niewidomy zapytał, czy to była milicja, czy wojsko. Odpowiedziałem, że milicja. Szliśmy dalej i zdawało mi się, że ta droga trwa wieczność. W końcu dotarliśmy do jego domu. Otworzyła nam córka, która zarzuciła nas pytaniami. Pomogłem mu się położyć na leżance i natychmiast zemdlał, jakby do tej chwili trzymał się wyłącznie wysiłkiem woli. Rozpiąłem mu pasek i rozciąłem scyzorykiem spodnie. Rana na udzie silnie krwawiła, ale była powierzchowna. Kobieta siedziała na krawędzi leżanki, trzymała ojca za rękę i płakała. Zapytałem ją czy ma bandaż. Bez słowa podeszła i podała mi z szafy czystą koszulę. Przyniosła wodę, nie miała wody utlenionej ani jodyny, ale znalazła napoczętą butelkę wódki. Patrzyła jak przemywam ranę i zaczęła mi pomagać dopiero, kiedy nie mogłem sobie poradzić z owinięciem uda bandażem z odciętych rękawów koszuli. Zaprowadziła mnie do kuchni, żebym mógł umyć ręce.


— Pani musi iść po lekarza — powiedziałem. Kiwnęła głową. Wybiegłem wiedząc, że za chwilę czeka mnie w domu piekło.


Kiedy wróciłem, Major przywitał mnie wściekłym wrzaskiem i wyrzutami, że nie mam cienia poczucia odpowiedzialności. Nie chciał słuchać moich wyjaśnień i nie chciał wierzyć w historię o rannym niewidomym. Odwrócił się i poszedł słuchać Wolnej Europy. Maria w milczeniu zrobiła mi kolację. Zjadłem, poszedłem do swojego pokoju i rzuciłem się na łóżko. Po chwili zastukała do drzwi.


— Chodź — powiedziała — cały czas mówią o Poznaniu.


Kolejny dzień spędziłem w areszcie domowym. To była bezsilna wściekłość, nasłuchiwanie radia i opędzanie się od natrętnego gadania, że to wszystko już się skończyło, że jeśli cokolwiek jeszcze się dzieje, to są łapanki, że teraz będą się mścić i ta zemsta będzie ślepa. Ukryłem się za murem milczenia, który stopniał dopiero, kiedy potwierdziły się wszystkie słowa, których nie chciałem słyszeć. Nie przeprosiłem go i chyba nie czekał na przeprosiny. Powrócił do swojej ironii, kiedy zapytałem jak mogło polskie wojsko wziąć udział w pacyfikacji miasta, jak mogli Polacy wystąpić przeciwko Polakom? Przez chwilę patrzył na mnie z wyrazem niedowierzania i zawodu.


— Milicja i bezpieka to też Polacy — powiedział — a wojsko ? Wojsko jest maszyną strachu, najgłupszy żołnierz wie, że za przejście na drugą stronę grozi mu kula w łeb. Kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu, którzy znaleźli się tam pierwsi, zrobiło to, nie myśląc o ryzyku albo wierząc w cud. Ale taki cud jest możliwy, kiedy już wszystko się sypie, kiedy na drugą stronę przechodzą oficerowie z całymi oddziałami, kiedy jest czas na utworzenie ośrodków dowodzenia. Armia ma bronić kraju przed zewnętrznym wrogiem. Zajrzyj do historii i pokaż mi kraj, w którym nie użyto wojska przeciw swoim. Żeby doszło do buntu w armii, trzeba czegoś więcej niż jednodniowej demonstracji.


— Więc strzelałbyś ?

— Nie, pewnie wolałbym strzelić sobie w łeb, ale łatwiej o tym rozmawiać w kuchni, łatwiej sądzić innych, niż powiedzieć z pewnością, jakby się człowiek zachował. Patrzysz na to z tego miejsca, na którym siedzisz, zakładasz, że ten żołnierz czy oficer wie i czuje to, co ty, ale żołnierzowi wbija się do głowy, że tam jest wróg, że broni ojczyzny...


— I nie widzi co się dzieje ?

— Czasem nie widzi. Czasem jest tylko niepewny i wtedy szalę przeważa strach. Żeby przejść na drugą stronę, czy strzelić sobie w łeb, musisz być całkiem pewny. W wojsku Hamlet nie pakuje sobie kuli w usta, a zanim zdąży wygłosić swój monolog dostaje od sierżanta kopa w tyłek, żeby się szybciej ruszał. Armia jest taka jak jej oficerowie, czasem zdolna do bestialstwa, do rzezi cywilów, do najgorszych rzeczy. Jeśli w warunkach wojny kadra nie trzyma draństwa za mordę, zachowanie oddziału dyktuje sierżant-sadysta. W czasie wojny w ruchu oporu byli sami ochotnicy, najlepsi, najbardziej ideowi, myślący, lepiej wykształceni niż wojsko z poboru i też nie wszystko było piękne. Chwilowo wszystko jest dla ciebie proste, jak Bóg da, to z tego wyrośniesz, chociaż na razie nic tego nie zapowiada.


Ogień Majora wygasł równie nagle jak wybuchł. Mundur już dawno nie był jego miłością, kpił z sołdackiej bezmyślności i przekonywał mnie jak ważna jest silna armia.


Więc Major odmówił wiary i w Czerwcu, i w Październiku. Na Skarbka patrzył z  zainteresowaniem, kiedy portret Stalina zastąpił nieco mniejszy portret Bułganina, studiował gazety, ale śmiał się kiedy Maria zaczęła znów mówić o swoim imperium guzików, czapek i samodziałów. Rozumiał czy był tylko zmęczony latami lęku? Zamilkł, jakby oczekiwał, że ta odwilż zmieni się w zawieruchę gorszą od wszystkiego, co było wcześniej. Może bał się nadziei, radości, krzyku, moich powrotów z wieczornych dyskusji, fotografii Gomułki, którą przyczepiłem sobie na ścianie nad moim stołem? Chciałem wierzyć w polską drogę, a Major mówił ze złością, że to polska droga na ruskich ścieżkach. A pani Maria, trzecia Maria, Maria szkolna, wprowadzała nas w inny, zakazany socjalizm. Od Mickiewicza i Norwida do Ciołkosza, delikatnym ściegiem łączyła naszą wrażliwość, bunt i poezję. W małym pokoiku, w którym piętrzyły się sterty książek, były tylko dwa krzesła, więc siedzieliśmy na podłodze, pani Maria siedziała z nami po turecku i powtarzała swoje: nie wiem. Jakby chciała nas nauczyć bezradności. Milczała albo wychodziła zrobić herbatę, czasem pytaniem zmieniała nurt rzeki słów, ale zwykle wolała milczeć i słuchać, jakby tylko chciała się dowiedzieć, co komu dać przy wyjściu. Wychodziliśmy od niej z książkami, które czasem rozumieliśmy, a czasem nie, ale które były przeciwieństwem lektur, których znajomość sprawdzała w szkole.


— Socjalizm — prychał Major, jakby w naszej kuchni rozmawiał z szkolną Marią — niechby pozwolili pracować, zwyczajnie pracować. Odzyskać sznurówki i wyjść z tego więzienia. Tu się nic nie zmieni, za miesiąc, dwa znów dokręcą śrubę.


Pytałem, czy mamy siedzieć i patrzeć jak nam się świat wali na łby, czy czekać na faceta na białym koniu? Major mieszał cukier w herbacie. Ile razy docieraliśmy do ściany, mieszał cukier w herbacie i patrzył na mnie z ironią. Milczenie, długie, ciężkie milczenie, z którego wyjście jest tylko przez odsunięcie krzesła od stołu. Albo ja wstaję i zaczynam zmywać naczynia, albo on wstaje i idzie z tą swoją szklanką herbaty do fotela, żeby ukryć się za płachtą gazety.

                                                                               ****

O mędrca szkiełku i oku najlepiej rozmawiać w Fotooptyce. Miał rację Major i jej nie miał. Lody stajały, zostało błoto. Kiedy, w dziesięć lat później wszedłem do jego gabinetu na Placu Wolności, siedział przy biurku, mieszał cukier w herbacie i rozmawiał przez telefon. Na mój widok odłożył łyżeczkę i pokazał krzesło. Słuchałem jak dopytywał, czy okulary dla profesora są już gotowe, powiedział z naciskiem, żeby je zrobić natychmiast i wysłać do domu przez gońca. Odłożył słuchawkę.


— A jakby nie był profesorem — zapytałem kpiąco.


Popatrzył na mnie. Wiedziałem, że jestem niesprawiedliwy, a on chyba wiedział, o co mi chodzi w tym świecie przysług i grzeczności, na błotnym trzęsawisku. Chciał mi pokazać swoje królestwo, ale najwyraźniej stracił na to ochotę. Wiedziałem, jaki był dumny z tej sieci sklepów Fotooptyki, o których wszyscy mówili, że są z innego świata. Major uważał, że opozycją wobec tego systemu jest tylko dobra praca, że uczciwa praca jest zmową przeciw ich łajdactwu.


— Cokolwiek działa, nie jest ich zasługą.

— Czy oni o tym wiedzą — pytałem, ale Major uważał, że tylko tyle można zrobić. Nie stracić umiejętności uczciwej pracy, nie stracić rozumu, nie wpaść w marazm i abnegację.

— Ta wasza warszawska opozycja — mówił — z gitarą i przy butelce wina, pachnie rozmowami podchorążych. Tiurma za dowcip albo piosenkę, w mieście, które spłynęło krwią dla samego honoru.

— Masz już sznurówki — zapytałem.

— Nie, ale wy, z kulą u nogi, zajmujecie się szukaniem w celi korony.

Wyjeżdżałem i wracałem, żeby w końcu wyjechać i nie wrócić.

                                                                       ****

Zegar Pana Boga składa się z niezliczonej ilości doskonale zazębiających się błędnych kół. Kiedy Major schodził z promu w Ystad wiedziałem, że czeka nas maraton jałowych sporów o ojczyznę. Teraz on uwierzył w polską drogę, a raczej w zapewnienia kolejnego dyktatora, że będzie dobry i że będzie kierował się rozsądkiem. Gierek mówił ludzkim głosem i zapowiadał, że pozwoli uczciwie pracować. Prosił o pomoc i dawał do zrozumienia, że nawet, jeśli nie może dać wolności, to wreszcie pozwoli żyć.


Nie chciałem w to wierzyć, tak jak Major nie chciał wierzyć w pięćdziesiątym szóstym i wiedziałem, że ta nasza wiara lub niewiara nie ma żadnego wpływu na historię. Kręcił głową, mówił, że teraz jest szansa, ale bał się, że znowu wisi nad krajem widmo podchorążych.


— Oddali sznurówki — poinformował, kiedy jechaliśmy samochodem przez Skanię.

— Ale za to zabrali pasek i odpruli guziki od spodni - odpowiadałem z gniewem.


W milczeniu przyglądał się zielonym polom Szwecji. Miałem wrażenie, że nie wyjdziemy z tego milczenia i już na zawsze pozostaniemy sobie obcy. Jechaliśmy przez miasteczko, w którym kiedyś, podczas wojny, pastor marzył, że Szwecja przestanie być neutralna. Marzył, że uda się wybudować tu obóz zagłady i dostarczyć lokalnej ludności pracę. Major wysłuchał mojej opowieści i z większą uwagą zaczął się przyglądać stojącym przy drodze domom, jakby same mury mogły odpowiedzieć na pytanie o tajemnicę ludzkich marzeń. Mury milczały, a miasteczko uderzało przybysza z Polski swoją schludną zamożnością.


Podczas tego pierwszego pobytu w Szwecji, Major właściwie zauważył tylko jedno — znajdujące się na poczcie, w szpitalu i niemal we wszystkich sklepach ekrany z numerami, dzięki którym ludzie nie musieli stać w kolejkach. Przyglądał się czekającym na swoją kolej, jedni oglądali towary, inni siadali na ławkach i czytali książki lub gazety, zerkając od czasu do czasu na ekran z numerkami. Pytał, czy mogę mu kupić takie urządzenie i tłumaczył, że właśnie takie zwyczajne myślenie o ludziach, to najwyższa forma protestu wobec komunistów. Gdziekolwiek wchodziliśmy, sprawdzał natychmiast, gdzie umieszczony jest podajnik z numerkami, gdzie wisi ekran, jakie atrakcje przygotowano dla ludzi oczekujących na swoją kolej.


Trzeciego dnia pobytu w Szwecji, kupiliśmy małą skrzynkę z ekranem, w której elektryczne urządzenie przesuwało numery od jednego do stu. Major zastanawiał się nad produkcją takich urządzeń, był przekonany, że zdoła do tego przekonać jakieś przedsiębiorstwo, że to proste urządzenie zmieni obraz Polski. Jak się później okazało żadne państwowe przedsiębiorstwo nie było zainteresowane, a rzemieślnik, który zaczął produkcję takich urządzeń, nie znalazł na nie zbytu. Major przywieziony ekran zamontował w jednym ze swoich sklepów, w którym już wcześniej nie było kolejek. Najwyraźniej romantyzm narodu nie współgrał z romantyzmem Majora, który nie czytał poezji, nie podniecał się wolnością słowa i z oficerską rubasznością mówił, że boi się, iż duch podchorążych zaraził syfilisem umysły i władzy, i opozycji, że ten syfilis podchorążych może być również szerzony z ambon.


Numerki były dla Majora ważniejsze niż podziemne pisma i uczone artykuły, ale umarł w kraju, w którym ludzie szli do więzień za kolportaż podziemnych gazet i odmawiali zainteresowania numerkami.

                                                               ****

Maria umarła najpierw. Umarła w grudniu 1978 roku. Znów zbliżało się powstanie podchorążych i znów dyktator, który wcześniej chciał być ludzki, patrzył z lękiem na każdego, kto mógł być przenoszącym wieści kurierem. Na kilka dni przed Wigilią dostałem w Szwecji telegram, że Maria umiera, więc władze dały mi wizę zezwalającą na czterodniowy pobyt w Polsce. Umierała na raka płuc i jak twierdzili potem lekarze, przez ostatnie dni trzymała się przy życiu tylko siłą woli — czekając na mój przyjazd. Musiałem wyjechać, gdyż odmówiono mi przedłużenia wizy i umarła zanim ponownie dojechałem do granic Szwecji.


Okazało się, że z powodu świąt promy zostały odwołane i groziło mi spędzenie dwóch dni w porcie. Oficer służb granicznych, kiedy dowiedział się, że odmówiono mi wizy, żebym mógł zostać przy umierającej matce, sięgnął po słuchawkę telefonu. Wyszedłem z jego pokoju, ale widziałem przez szybę, jak mówił zdenerwowanym głosem z wykrzywioną nienawiścią twarzą. Cisnął słuchawką, wyszedł do mnie i poczęstował mnie papierosem. O północy odchodzi towarowy prom do Szwecji — powiedział — pojedzie pan tym promem. Kiedy dwie godziny później marynarz zabierał mnie z poczekalni, oficer żegnając się stanął na baczność i przyłożył rękę do czapki w żołnierskim salucie.


— Przepraszam pana za nasze państwo — powiedział.


Podaliśmy sobie ręce i moje krótkie dziękuję musiało wystarczyć za komentarz. Raz jeszcze wyjeżdżałem z kraju, w którym wspólnotę odnajdowało się czasami w dziedzictwie gestów i niedomówień.


Według informacji lekarza, Maria zmarła około trzeciej nad ranem. O tej godzinie prom był już na morzu, daleko od polskiej granicy. Żyła, jak długo byłem w kraju, co oczywiście było kwestią przypadku, ale Maria uwielbiała opowieści o wtrącaniu się sił wyższych w nasze życie i jak zwykle postawiła na swoim.


W latach poprzedzających śmierć, Maria również odwiedzała Szwecję, ale w odróżnieniu od Majora była urażona jej zamożnością, upokorzona spokojną egzystencją ludzi, którzy mogli przez pokolenia budować swoje imperia guzików, czapek i samodziałów i gdzie te imperia waliły się czasem, ale z przyczyn innych niż wojny, powstania i więzienia. Dumna i zawstydzona Polską odmawiała zainteresowania Szwecją i bardziej niż Major chciała wierzyć, że wszystkie nieszczęścia spadły na nas z zewnątrz.


— Nie rodzimy się brzydsi niż inni — powiedziała podczas jednej z tych wizyt i parsknęła śmiechem, bo siedzieliśmy w parku na ławce i uświadomiła sobie, że przecież sama opowiadała mi historię moich narodzin.


W odróżnieniu od Majora, Maria nie traktowała poważnie ani praw natury, ani praw stanowionych, nie zdziwiła się nawet, kiedy nagle, stojąc na ulicy, zaproponowałem jej szybki wypad do Kopenhagi. Nie miała przy sobie paszportu i oczywiście nie miała duńskiej wizy, ale ani szwedzcy, ani duńscy celnicy normalnie nie interesowali się ludźmi przekraczającymi granicę. Wodolot w pół godziny pokonywał cieśninę i niespodziewanie dla nas obojga znaleźliśmy się w migoczącej światłami, handlowej dzielnicy wielkiego miasta. Nagle zapomniała o swoim upokorzeniu i przez kilka godzin była znów dziewczyną. Szła z podniesioną głową, tanecznym krokiem i znów zobaczyłem jej roześmiane oczy z czasów, kiedy to ona była dźwigającym świat Atlasem.


Maria była Atlasem w czasach pogardy, przez lata handlowała pokątnie towarami z paczek i kolejne dni witała z uśmiechem, godnym lepszej sprawy. Potem, kiedy Major odzyskał rolę pana domu, Maria straciła zdrowie, chociaż lekarze nie umieli określić dokładnie, na czym polegały jej dolegliwości. Próbowała pracować w biurze, ale dramatyczne skoki ciśnienia skazały ją w końcu na siedzenie w domu, na sprzątanie, zakupy, czekanie na męża. Nie miała sił na życie bez walki, a na podjęcie walki nie miała już sił. Kolejne pokolenie powoli schodziło ze sceny — mężczyzn, weteranów przegranych walk i kobiet, których przegrana nie była warta wspomnień. Moja Maria była Marią strzelającą do tarczy z łuku, Marią na nartach, Marią w futrze, z palcami w ustach, gwiżdżącą na siostrę, która została na drugim końcu ulicy i chichoczącą na widok zgorszenia przechodniów. Gasła przez lata i ożywiła się na moment późnym wieczorem, w handlowej dzielnicy Kopenhagi, nabierając w dłonie wodę z fontanny z żurawiami i pilnując starannie, by nie zadawać nieostrożnych pytań.

                                                        ****

Płynąłem przez morze słuchając rytmicznych pomruków silników statku, leżąc na koi, przyglądając się metalowej powierzchni sufitu w kabinie. Nie wiedziałem jeszcze, że Maria już nie żyje, że właśnie przed chwilą ostatecznie rozstała się z ojczyzną. Przed oczyma przesuwał mi się film naszego ostatniego spotkania w szpitalu. Usiadła na łóżku i odrzuciła kołdrę, przyglądając się swoim, straszliwie spuchniętym, nogom. Spojrzała na mnie i uśmiechnęła się, jakby przepraszała za ten widok, czy za to, że umiera, czy też za to, że to życie nie było takie jak chciała, żeby było. Zakryła nogi, oparła się na poduszkach i poszukała ręką mojej ręki.


— Idź już — powiedziała — już czas.


Siedzieliśmy tak jeszcze długo, nie odzywając się już, aż wreszcie ponagliła mnie delikatnym zaciśnięciem dłoni. Wiedziałem, że nie śpi, ale nie chciała już otwierać oczu. Leżała na poduszce z zamkniętymi oczyma, wiedząc, że widzieliśmy się po raz ostatni, kiedy jeszcze miała siły, żeby zmusić się do uśmiechu.


W metalowym pudle okrętu zapadałem w sen, widząc ją znowu, jak przy kopenhaskiej fontannie nabiera wodę w dłonie, jak wylewa ją ponownie i jak z nagłym gniewem mówi: zasrany świat.

Część III

                                                          


Skomentuj Tipsa en vn Wydrukuj






Dziesięć lat „Listów
z naszego sadu”
Andrzej Koraszewski 

Redaktor naczelna „Listów z naszego sadu” (po lewej) z biologiem ewolucyjnym Jerrym A. Coynem, w koszuli z podobizną redaktor naczelnej wyhaftowaną przez japońską artystkę.

Pierwszego stycznia 1970 roku miałem strasznego kaca. Bolała mnie głowa, z radia płynął nachalny, odrażający głos pierwszego sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki. Sięgnąłem po szklankę wody i powiedziałem do Małgorzaty, wyjeżdżamy z tego kraju. Padały już takie słowa w naszym małżeństwie i zawsze to drugie mówiło – poczekajmy. Teraz jednak usłyszałem spokojne i zdecydowane – dobrze. Nie było to tak proste jak myśleliśmy, ale kiedy raz decyzja zapadła nie zamierzaliśmy jej zmieniać. W początkach sierpnia 1971 opuściliśmy Polskę na 27 lat.
W sierpniu 1997 roku byliśmy z wizytą w Polsce, przyjaciele, para wiejskich nauczycieli, postanowili nam pokazać ciekawe gospodarstwo. Gospodarz oprowadzając nas pokazał stojący nad jeziorem dom i powiedział, że to dom po jego rodzicach, który zamierza sprzedać. Ja miałem już powyżej dziurek w nosie pracę w BBC (nadawanie z Londynu do Polski straciło urok, walka o przetrwanie Polskiej Sekcji mnie nie bawiła, a samo BBC schodziło na psy).

Więcej

O „Listach z naszego sadu”


Dobrzyń nad Wisłą. Sielskie obrazki z rozległego sadu: drzewa owocowe z ...

Więcej

Sześć lat
„Listów z naszego sadu”
Andrzej Koraszewski

Foto: Henryk Rubinstein.

Pisać, nie pisać? „Listy” skończyły sześć lat i można się zastanawiać komu to potrzebne? Pisze człowiek głównie dla samego siebie, żeby poukładać myśli, tak by móc je przekazać innym do sprawdzenia. Zaczynając wysyłać „Listy” w świat, nie mieliśmy pojęcia, czy będą docierać do kilkudziesięciu, kilkuset czy do kilku tysięcy osób. Umówiliśmy się z Małgorzatą, że nie ma to większego znaczenia, że nawet gdyby docierały do tysięcy, to przecież świata nie zmienią. Jest zatem to pisanie i dzielenie się tym, co wydaje nam się interesujące, zawracaniem Wisły kijem, albo poszukiwaniem tych, którzy podzielają nasze zainteresowania, a szczególnie tych, których kompetencje są większe niż nasze i którzy mogą nam pomóc w odnajdywaniu błędów w naszym rozumowaniu. Póki żyjemy, próbujemy dowiedzieć się, na jakim świecie żyjemy, a jak się okazuje, nie jest to wcale takie proste.

Więcej

Regulamin


Czy jest możliwe stworzenie miejsca w Internecie, gdzie ludzie ze sobą normalnie rozmawiają? To...

Więcej

Autorzy

Próby świadectwa
Andrzej Koraszewski

Ojhyzna
Część I

Ojhyzna
Część II

Ojhyzna
Część III

FODDERLAND

Polecane
artykuły

Lekarze bez Granic


Wojna w Ukrainie


Krytycy Izraela


Walka z malarią


Przedwyborcza kampania


Nowy ateizm


Rzeczywiste łamanie


Jest lepiej


Aburd


Rasy - konstrukt


Zielone energie


Zmiana klimatu


Pogrzebać złudzenia Oslo


Kilka poważnych...


Przeciwko autentyczności


Nowy ateizm


Lomborg


„Choroba” przywrócona przez Putina


„Przebudzeni”


Pod sztandarem


Wielki przekret


Łamanie praw człowieka


Jason Hill


Dlaczego BIden


Korzenie kryzysu energetycznego



Obietnica



Pytanie bez odpowiedzi



Bohaterzy chińskiego narodu



Naukowcy Unii Europejskiej



Teoria Rasy



Przekupieni



Heretycki impuls



Nie klanial



Cervantes



Wojaki Chrystusa


Listy z naszego sadu
Redaktor naczelny:   Hili
Webmaster:   Andrzej Koraszewski
Współpracownicy:   Jacek, , Małgorzata, Andrzej, Henryk