Prawda

Niedziela, 20 lipca 2025 - 05:42

« Poprzedni Następny »


Ojhyzna
Część III


Andrzej Koraszewski 2017-04-04


                                                           ****

Czy umiałbym mu opowiedzieć o mieście, w którym osiadłem po trzech dziesięcioleciach mieszkania wśród obcych? Jak ułożyłbym tę opowieść, wymagającą streszczenia dwunastu lat od jego śmierci, co uznałbym za ważne przy stole w kuchni, przy szklance herbaty i kieliszku wiśniówki?


Po śmierci Marii, Major ożenił się po raz drugi w czasach pierwszej „Solidarności", zawierając, jak głosiło zawiadomienie o ślubie, samorządny i niezależny związek małżeński. Umarł trzy lata przed okrągłym stołem, kiedy już mieszkałem w Londynie. Wcześniej patrzył z niechęcią na kolejne powstanie sierpniowe, na nowy zryw, który jego zdaniem mógł przynieść tylko nowe nieszczęścia. Teraz ja miałem nadzieję, a on był pesymistą. Wzrokiem sztabowca ogarniał bezmiar zamieszania i pobożnych życzeń zanoszonych do komunistycznych władz oraz liczne zgromadzenia nowych planistów pod starymi, świętymi obrazami.


Major nie był pewien, czy cieszy go nowy wódz - analfabeta, z wielkim piórem w garści i Matką Boską w klapie i czy można wierzyć w to, że solidarność roszczeń zmieni się w solidarność między ludźmi. Rozumiał jednak, że chcę wierzyć, a nawet wyrażał nadzieję, że może jego niechęć i podejrzliwość są nieuzasadnione. Tłumaczył się, przepraszał zażenowany, wyciągał mnie na spacery po szwedzkim miasteczku, które już znał i lubił i z którego chciał wysnuć prawdę o innych. W tym miasteczku najbardziej dziwiła go czystość. Ucieszył się, kiedy dostał w prezencie kieszonkową popielniczkę, żeby nie musiał szukać kosza na śmieci. Z tą popielniczką w ręku długo oglądał wystawy sklepów z narzędziami, których wymyślność i przystępność najwyraźniej nie dawały mu spokoju. Nie rozumiał, dlaczego turyści z Polski kupują na handel swetry, radia i inne gadżety, a tak niewielu zabiera ze sobą wiertarki. Przed jednym z takich sklepów wysłuchał opowieści o starym Jakubie, który stracił nogę przy wyrębie syberyjskich lasów i z którym zaraz po moim przyjeździe do Szwecji chodziliśmy po innym miasteczku, w którym tak jak i tu wszędzie były sklepy z narzędziami. Stary Jakub w niemym zachwycie przyglądał się ręcznej spalinowej pile.


— Taka piła — powiedział nie odwracając się od wystawy — wyrobiłaby pewnie normę całego obozu. Ile oni się namęczyli, żeby gardzić ludźmi, z jaką ofiarnością gotowi byli sami cierpieć, żeby widzieć cierpienie innych. Zawsze woleli mieć stu niewolników niż żeby jeden niewolnik miał prawo do własnych narzędzi.


Major strzepnął popiół do trzymanej w ręku popielniczki. — Nic nie rozumiem — mruknął — Marks pisał swoje książki w Londynie, tu za rogiem jest marksistowska księgarnia, w której sprzedają książki, jakich u nas nikt by do ręki nie wziął, a to u nas chłop nie może traktora kupić. Chyba nas Pan Bóg za coś nie lubi, bo nawet jak ta twoja „Solidarność" wygra to tylko po to, żeby urządzić ludziom inne piekło.


„Solidarność" nie była bardziej moja niż jego, tyle tylko, że tym razem to ja chciałem wierzyć. Nie chciałem pamiętać, że wyjechałem, bo nie umiałem już rozmawiać z przyjaciółmi, bo bardziej niż komunizm drażniło mnie szukanie korony w więziennej celi. Nie chciałem pamiętać, że teraz, po latach, żyjąc wśród obcych, słuchając sporów między ludźmi w kraju, między ludźmi, którym życzyłem wszystkiego najlepszego, nie wiedziałem, co zrobić z uczuciem obcości. Tłumacząc ich artykuły dla szwedzkich przyjaciół, nie wiedziałem, czy kłamać, czy tylko się rumienić; że czasami słysząc ojczysty język, przechodziłem na drugą stronę ulicy i nie bez głuchej satysfakcji pomagałem szwedzkiej policji doprowadzać do skazania rodaków łapanych na kradzieży. Chciałem wierzyć i czułem, że Major ma rację, że raz jeszcze nie przegapimy okazji przegapienia okazji, solidarnie mnożąc tylko błędy.


Siedzieliśmy jak zwykle po dwóch stronach stołu, pochyleni nad łączącą nas i dzielącą ojhyzną. Major zamilkł, mieszał cukier w herbacie, patrzył przez okno na świat, w którym na ogół rozmawiano o pogodzie lub o podatkach. Żartem kupiłem mu szwedzkie sznurówki do butów, ale wyżej cenił kieszonkową popielniczkę. W kilka dni później, stojąc na nabrzeżu, patrzyłem jak wsiada na prom. Zniknął, zobaczyłem potem jego wyprostowaną sylwetkę na pokładzie, dostrzegł z daleka moją podniesioną rękę, raz jeszcze mi pomachał i odszedł na spotkanie stanu wojennego.

                                                                         ****

Woda była brudna, szatnie rozwalone. Wiszącymi na jednym zawiasie drzwiami szarpał wiatr. Wokół basenu siedziały sępy. Zastanawiałem się co jedzą? Nie było tu padliny ani życia. Wyobraźnia podsuwała naładowane erotyką obrazy młodych dziewczyn, wysportowanych młodzieńców, obleśnych mężczyzn wodzących wzrokiem za obnażonymi ciałami kobiet.


Skrzypienie szarpanych wiatrem drzwi płoszyło sępy. Podskakiwały i rozpościerały skrzydła, ale niemal natychmiast ponownie zastygały w bezruchu. Jedne siedziały na słupkach, z których niegdyś skakano do wody, inne wpatrywały się w basen z brzegu, jakby taksowały ciała nieobecnych już pływaków.


Ze skrzeczącego głośnika dobiegały ciche słowa generała. Wyjaśniał, że inaczej być nie mogło, że chciał dobrze, ale wyszło inaczej.


Dlaczego nie ma tu żadnego życia — zastanawiałem się. A potem uderzył mnie absurd — sępy były przecież żywe i były również świadectwem, że gdzieś blisko tli się inne życie gotowe na śmierć.

                                                                         ****

Śmierć Majora zastała mnie już w Londynie, gdzie wyjechałem na kontrakt i gdzie miałem spędzić kolejne dwanaście lat. Miałem wrażenie, że żegnał się ze światem bez żalu i że wręcz próbował przyspieszyć rozstanie. Pisał już niechętnie, wolał rozmawiać przez telefon, raczej o tym, co słychać niż o tym, co widział wokół siebie. W ostatniej rozmowie zapytał mnie, czy pamiętam jak próbował zarazić Polaków miłością do ekranów z numerkami? Wiedziałem, dlaczego o to pyta. Wszyscy teraz stali w kolejkach, jakby w końcu zawaliła się umiejętność zorganizowania czegokolwiek. Czy chciał powiedzieć, że miliony stoją w kolejkach po chleb bez sznurówek, szemrząc groźnie, gotując się do głośnego protestu, do wyjścia na barykady, do boju na śmierć i życie o krzyż nad drzwiami, koronę dla orła i prawo do anarchii?


— Trzymaj się synku.


Normalnie nie używał zdrobnień, wyrażał nawet nadzieję, że kiedyś pojawią się na świecie dorośli Polacy, bez bozi, pieniążków i masełka, zdolni do opisu rzeczywistości, jeśli nie w matematycznych, to przynajmniej w normalnych pojęciach, nielukrowanych gównem narodowego infantylizmu. Krył się z tymi swoimi marzeniami do piątego albo i szóstego kieliszka, kiedy alkohol łamał pierwsze linie obrony i zaczynała z niego uchodzić niechęć do świata, w którym przyszło mu żyć. Wiedzieliśmy obaj, że nasze spory dobiegają kresu i że nic na to nie można poradzić. Żegnał się, żeby nie wychodzić po angielsku, nie wiedząc jeszcze, że to już naprawdę ostatnia rozmowa.


W kilka dni później dostałem telegram o jego śmierci, a potem rozmawiałem z jego drugą żoną, która zarzuciła mnie słowami o winie lekarzy, pretensjami do Majora, że do końca nie rzucił palenia i że… że nie chciał już żyć. Major, jak mówił kilka lat później jego lekarz i przyjaciel rodziny, rzeczywiście nie tylko wiedział, że umiera, ale umierał z niekłamaną satysfakcją, na świadomie wywołane zapalenie płuc, które nałożyło się na ogólną niechęć i kilka innych śmiertelnych schorzeń. Umierał na przemian, krztusząc się i dowcipkując sprośnie z pielęgniarkami i pytając, czy krążący po korytarzu ksiądz umiałby podać umierającemu szklankę wody, czy potrafi tylko robić żałosne miny.

 
„Wiesz, jaki był – mówił lekarz - Rzęził dowcipy, a dziewczyny parskały śmiechem przez łzy i odetchnęły jak umarł, bo nie mogły patrzeć jak się męczy. Widziałem jak jedna z nich wyrównywała mu już po śmierci poduszki, przyglądając się uważnie, czy nie zobaczy na jego twarzy kpiącego uśmiechu”. Odwrócił się, szukając czegoś w biurku, z którego wyjął po chwili kieszonkową popielniczkę.


Nie pojechałem wtedy na jego pogrzeb, nie tylko dlatego, że zaledwie od kilku tygodni byłem w Londynie i załatwienie tego wyjazdu mogło być kłopotliwe, ale dlatego, że nie chciałem oglądać ludzi, którzy musieli na ten pogrzeb przyjechać. Nie miałem najmniejszej ochoty na pogrzeb Majora, na spotkanie z moją siostrą, z jego drugą żoną i z tłumem weteranów. Jego śmierć była mistyfikacją, a pogrzeb musiał być z konieczności kłamstwem.


Więc rozmawialiśmy dalej, pamiętając, by pozostać po przeciwnych stronach stołu. Często milczał, mieszał cukier w herbacie i tylko kpiąca ironia w jego oczach uświadamiała mi, że mogę być w błędzie. W kraju kolejna zawierucha zaczęła się w trzy lata po jego śmierci, chociaż była to tylko kwestia nasilenia się aktywności podchorążych, którzy już wcześniej patrzyli z niepokojącym uwielbieniem na oficerów musztry, kręcących się po stolicy w pelerynach Pana Cogito. Dziwiono się wielopokoleniowej ciągłości oficerów musztry, temu, że ich ojcowie obiecywali chłopom, że robotnikom będzie lepiej, a teraz oni, z narażeniem osobistej wolności, zbierali od robotników socjalistycznego przemysłu postulaty realizacji obietnic dawanych wcześniej przez komunistów. Razem z narodem klękali przed ołtarzem, by prosić o wolne słowo i koronę dla orła. O rozglądaniu się za uczciwością nie myśleli, bo nie podejrzewali, że im jej brakuje. Czasem ktoś zauważał, że wszyscy wszystko załatwiają po znajomości, ale jak mogło być inaczej w kraju rządzonym przez komunistów. Arystokracja ducha miała świetne koneksje, łączyła poczucie postmodernizmu z rolą oficerów musztry.


Patrząc w fale Tamizy porządkowałem w myślach wiadomości znad Wisły, coraz bardziej przekonany, że Major miał rację.


Potem wróciłem do Polski. Jak bym opowiedział Majorowi ten świat, który zacząłem oglądać dwanaście lat po jego śmierci? Świat, który potwierdzał jego przewidywania, że na gruzach nieludzkiej utopii stworzymy imperium pogardy. 


Tipsa en vn Wydrukuj



Wędrówki po ulicach
Pawła Włodkowica
Andrzej Koraszewski 

Ulica Włodkowica w Dobrzyniu. Ostatni raz byłem w tej okolicy wiosną 1990 roku. Tu chyba wszędzie były pola, teraz to dzielnica najzamożniejszych, bogactwo sika. Ulica jest maleńkim zaułkiem, trzy domy po jednej stronie, trzy po drugiej, siódmy w głębi, zamykający zaułek. Powiedzieć, że nie ma tu żywej duszy to wierutne kłamstwo, obszczekują mnie psy, bardzo rasowe.

B’nai B’rith International organizuje uroczystość wręczenia nagród polskim obywatelom, którzy wykazali się zaangażowaniem w zachowanie dziedzictwa żydowskiego w Polsce oraz w rozwijanie relacji polsko-żydowskich. Wyróżnienie, przyznawane już po raz trzeci z rzędu, nosi nazwę Wdzięczność–Gratitude–הכרת הטוב – w języku polskim, angielskim i hebrajskim – i honoruje wybitny wkład osób i instytucji w te działania.


Począwszy od bieżącego roku, nagroda będzie wręczana ku czci Mariana Turskiego (1926–2025), polsko-żydowskiego dziennikarza, historyka, ocalałego z Holokaustu oraz członka loży B’nai B’rith Polska. Organizacja B’nai B’rith działa (z przerwą) w Polsce od 1923 roku.


Nagrody otrzymali:
Robert Kobylarczyk, Andrzej Koraszewski oraz Ireneusz Socha.
W moim imieniu nagrodę odebrał Jerzy Luty.

Dostałem właśnie list od Jurka – przeprasza, że nie wysłał statuetki, ale postanowili z żoną, że wręczą ją osobiście. Ucieszyłem się ogromnie, bo z Jurkiem znamy się wirtualnie, ale serdecznie. Jego żona na zdjęciach wygląda jak grecki ideał połączenia: piękna, dobra i mądrości, więc ceremonia wręczenia statuetki zapowiada się fantastycznie. Aczkolwiek Jurek to dr hab. i prof., jest nadal pięknym młodzieńcem.

Więcej

Rozmowa z arystokratą
i schodki
Andrzej Koraszewski


Jest sobota, 12 lipca 2025, niebawem minie miesiąc, odkąd fotel Małgorzaty albo jest pusty, albo leży na nim nasza kotka Hili, którą czternaście lat temu przyniosły nam Paulina i jej starsza siostra Anetka. Dawniej byłem znacznie bardziej przywiązany do Anetki, teraz Paulina jest moim „słoneczkiem”. Moja siostra Barbara kochała książkę dla dziewczynek Słoneczko, a ja wiem o jej zawartości prawdopodobnie z drugiej ręki. Wczoraj Paulina przekazała mi informację o błędach w rozdziale trzecim: otóż ona nie ma dwudziestu pięciu lat, a dwadzieścia osiem, a mieszkają z nami nie trzy czy cztery lata, a pięć. Odpowiadam od rzeczy, że te błędy są bez znaczenia, że my z Małgorzatą spędziliśmy ze sobą grubo ponad pół wieku, nie patrząc z niecierpliwością, ile to już lat mordujemy się ze sobą. O pięćdziesiątej rocznicy ślubu musiał nas poinformować pan prezydent Duda. Nie będę nic zmieniał, czytelnik zauważy późniejszą erratę.

Więcej

Ogólnoświatowy konkurs
na zakup fajki
KONKURS 

Model preferowany.

Ogłaszam dwudniowy konkurs na zakup elektronicznej fajki dla starego durnia, czyli mnie. Papierosy stały się teraz jedną z trzech zmiennych zagrażających mojemu dalszemu trwaniu. Dziś spędzam dzień w klinice okulistycznej, gdzie rozstrzygnie się sprawa mojego jedynego oka. Z chwila kiedy stracę możliwość pisania wybieram spokojne odejście zgodnie z szekspirowska frazą „umrzeć, zasnąć”. Nie będę ukrywał, że nic mnie tu nie trzyma oprócz szaleństwa.

Więcej

Jak zostałem chłopskim
dziennikarzem
Andrzej Koraszewski


Mieszkamy w Dobrzyniu nad Wisłą (tym, do którego Konrad Mazowiecki sprowadził Krzyżaków). Miasteczko nie jest piękne, jest tylko kochane. Mam tu pół setki przyjaciół bliższych i dalszych, znajomych bez liku. Wybór tego miejsca był przypadkowy, okazał się wspaniały. Pierwszy raz byłem w Dobrzyniu latem 1961 roku albo o rok później. Tak czy inaczej – jeszcze z Krystyną. Zalewu Włocławskiego oczywiście nie było, pośrodku były dwie wyspy. Rozbiliśmy namiot na jednej z nich. Mieliśmy motorówkę z radzieckim silnikiem Moskwa (dość udana kopia szwedzkiego silnika; umiałem go rozbierać jak żołnierz kałacha).

Więcej

Chochlik buszujący
w starym łbie
Andrzej Koraszewski

Mały problem 
z kontynuacją „Listów”
Andrzej Koraszewski

Pamiętnik znaleziony
w starym łbie II
Andrzej Koraszewski

Pamiętnik znaleziony
w starym łbie
Andrzej Koraszewski

Ciąg dalszy „Listów
z naszego sadu”
Andrzej Koraszewski

Dziesięć lat „Listów
z naszego sadu”
Andrzej Koraszewski 

Polecane
artykuły

Hamasowscy mordercy


Stawianie czoła


 Dyplomaci, pokerzyści i matematycy


Dlaczego BIden


Nie do naprawy


Brednie


Rafizadeh


Demokracje powinny opuścić


Zarażenie i uzależnienie


Nic złego się nie dzieje


Chłopiec w kefiji


Czerwone skarby


Gdy­by nie Ży­dzi


Lekarze bez Granic


Wojna w Ukrainie


Krytycy Izraela


Walka z malarią


Przedwyborcza kampania


Nowy ateizm


Rzeczywiste łamanie


Jest lepiej


Aburd


Rasy - konstrukt


Zielone energie


Zmiana klimatu


Pogrzebać złudzenia Oslo


Kilka poważnych...


Przeciwko autentyczności


Nowy ateizm


Lomborg


„Choroba” przywrócona przez Putina


„Przebudzeni”


Pod sztandarem


Wielki przekret


Łamanie praw człowieka


Jason Hill

Listy z naszego sadu
Redaktor naczelny:   Hili
Webmaster:   Andrzej Koraszewski
Współpracownicy:   Jacek, , Małgorzata, Andrzej, Henryk