Prawda

Wtorek, 19 marca 2024 - 03:40

« Poprzedni Następny »


Ojhyzna
Część I


Andrzej Koraszewski 2017-04-04


Rzuciłem perły przed wieprze, zżarły. Z mlaskaniem wybierały je z błota, a potem patrzyły na mnie prosząco i poszturchiwały mnie ryjami. Drapałem je za uszami, próbując uspokoić ich natarczywą  żarłoczność. Nie  miałem  już  pereł,  więc  rzuciłem  garść  monet.  Obwąchiwały  je z niechęcią. Odeszły  zawiedzione,  ale  bez  agresji.  Podniosłem  z błota  pięciokoronową  monetę z czasów Gustawa Adolfa, spojrzałem na inskrypcję: „Obowiązek przede wszystkim”. Wszystko było piękne, a obowiązek przedstawiał się niejasno. Ponad błotną przestrzenią, w której ulotniły się wieprze, unosiła się atmosfera powinności. Jak twierdził Seneka, tworzymy przeszłość. W słoneczne przedpołudnie wstrząsnęła mną zgroza. Stado wieprzy powróciło na polanę w poszukiwaniu pereł. Najbardziej pilne przeorywały wilgotną ziemię, podczas gdy inne położyły się w błocie, kontemplując przemijanie czasu. Czas rzeczywiście mijał. Jeden z wieprzy rył ziemię, wśród kępy krzaków natrafił na gniazdo, wypłoszył samicę i zżarł pisklęta. Straszliwy krzyk matki zwrócił uwagę pozostałych wieprzy. Uniosły głowy, patrząc z zaciekawieniem na odwieczny dramat. Nie wzbudzał w nich lęku ani poczucia empatii. Dziwił je obłędny wrzask kołującego nad polaną ptaka.

Urodziłem się we wtorek po południu. Padał deszcz, w miasteczku stał niemiecki garnizon.  W szpitalu, którego większość sal zajęto dla niemieckich żołnierzy, było dwóch lekarzy Wehrmachtu, z których jeden chętniej zaglądał na porodówkę niż chodził do rannych. Nie wiadomo jak się nazywał, wiadomo jednak, że z ciekawością przyglądał się noworodkowi z  zajęczą wargą i rozszczepionym podniebieniem, z przepukliną i silną żółtaczką.


—  Niepiękny ten twój syn — powiedział do kobiety, która niewiele rozumiała, ale widziała po jego twarzy, że dzieje się coś złego.


Lekarz Wehrmachtu kazał przynieść sobie dziecko do gabinetu, położył je na wadze i przez chwilę zastanawiał się, czy operować najpierw podniebienie, czy przepuklinę, a potem zawołał niemiecką siostrę, która nigdy nie asystowała przy operacji niemowlęcia i nie była pewna jak się zachować.


Lekarz nie miał właściwych narzędzi, zapewne również pomyślał, że wolałby mieć przy sobie doświadczonego anestezjologa. Jak opowiadała później jedna z pielęgniarek, zdecydował się operować na żywo, tylko z lokalnym znieczuleniem, gdyż zapewne doszedł do wniosku, że niemowlę łatwiej przeżyje ból niż narkozę.


Urodziłem się więc we wtorek po południu. Lekarz Wehrmachtu operował do późnej nocy, najpierw przepuklinę, potem podniebienie, a dopiero w środę wargę. Osobiście ściągnął mleko położnicy i wyczyniając przedziwne sztuki, kropla po kropli, wpuszczał je w gardło kwilącego dziecka. W środę, drugi lekarz Wehrmachtu zrobił mu awanturę, na co odpowiedział z gniewem, chociaż nikt nie wie o co się spierali, ale jeszcze przez tydzień bardziej zajmował się potworkiem niż rannymi żołnierzami Wehrmachtu. Kiedy po operacjach przyniósł dziecko matce, coś mówił, rozkładał ręce, pocieszał i wyjaśniał, ale nie mogła go zrozumieć i tylko jedno było pewne, że nie pozwalał dziecka karmić piersią.


Po latach, z tamtych dni, matka miała pamiętać tylko moją odrażającą brzydotę. Pamiętała również deszcz, dni tygodnia i twarz niemieckiego lekarza.


Urodziłem się, kiedy już wszystko było przegrane. Ojciec nie zginął na froncie i uciekł  z rosyjskiej niewoli, w dziwaczny sposób odnalazł żonę i nie był tylko pewien, czy fakt przeżycia był sukcesem, czy należało raczej zazdrościć kolegom. Niepewny niczego, ukrywał się z żoną we wsi, na plebanii. Podejrzewał teraz, że moje pojawienie się może oznaczać wyrok dla całej rodziny.


Historia nie była już dla niego wyzwaniem. Niepokoił się tylko o żonę i córkę. Był przekonany, że nastąpił już koniec świata i że szczęśliwi byli tylko polegli. Jego żona, Maria, której nie mógł odwiedzić w szpitalu, przejęła się moją brzydotą oraz bezradnością i zapomniała o podeptanej ojczyźnie, o mężu, a nawet o czteroletniej córce, która nie ułatwiała proboszczowi ukrywania na plebani oficera i jego rodziny. Maria masowała swoje obolałe  piersi, wyciskała mleko do szklanki i łyżeczką, kropla po kropli, godzinami karmiła niemowlę, zmieniała opatrunki i przewijała, przysypiając na kilka minut, żeby budzić się z przerażeniem i słuchać czy oddycham.


Oddychałem. Oddychałem powietrzem, w którym nie czuć już było zapachu prochu, w którym pojawił się niepokojący zapach wiosny, wiosny 1940 roku, w której pierwsze kwiaty witane były ze zdumieniem i odrazą.


Major cierpiał na tę samą dolegliwość, co jego żona Maria, zasypiał na kilka minut i budził się z przerażeniem. Ilekroć zamykał oczy, widział obrazy, które z powodu ustawicznego przemęczenia przechodziły w realny sen. Repertuar jego krótkich snów obejmował twarz zadźganego bagnetem Niemca, jedynego Niemca, którego zabił białą bronią, twarz, która go budziła z wymiotami w ustach, którą bez trudu umiał przywołać, ale której nie umiał odpędzić.


W jego snach powracała również scena śmierci trzech żołnierzy, kiedy, już po przegranej kampanii, błąkali się po lasach i natrafili na porzucone niemieckie działo, przy którym nie wiedzieć po co zaczął majstrować. We śnie widział swoją rękę na dźwigni i słyszał huk, budził go dopiero widok zabitych kolegów, gdy pocisk rozbił się o pobliskie drzewo, rażąc odłamkami jak szrapnel.


Major budził się z krzykiem, ze świszczącym oddechem, zdrętwiałą jeszcze po postrzale ręką przecierał czoło, niepewny czy kiedykolwiek zdoła normalnie zasnąć. Tylko moja siostra nie zauważyła końca świata, biegając po plebani i przedrzeźniając zakochanego w niej proboszcza.


Wiosna 1940 roku nie była tak piękna jak jesień 1939, ale była na pewno wiosną. W końcu marca stopniał śnieg i na południowych stokach wzgórz wystrzeliły pierwsze krokusy, chłopi zaczęli już oglądać ziemię, zastanawiając się, kiedy przystąpić do orki. Uwięziony na plebani Major próbował się dowiedzieć, czy świat jeszcze istnieje i był na równi zdziwiony własną ciekawością, jak i stoickim spokojem  proboszcza.  Podczas gdy proboszcz  bezskutecznie  nakłaniał  Majora do modlitw,  Major  z równie małym powodzeniem przekonywał proboszcza, żeby zdobył aparat radiowy. Proboszcz zalecał modlitwy na bezsenność, ale widząc zacięte usta Majora wyciągał węgierską śliwowicę, co do której cudownych właściwości obaj byli zgodni.


W miarę przedłużającej się nieobecności Marii, Major coraz intensywniej próbował  wydedukować istotę nowej rzeczywistości. Pakt Hitlera ze Stalinem, który w pierwszej chwili  wydawał mu się niemożliwy, teraz jawił mu się jako naturalny i zgoła oczywisty. Po doświadczeniach Monachium należało się domyślać, że Anglia i Francja grać będą na zwłokę i trzeba było być głupcem, żeby w czasie kampanii czekać na odsiecz. W odczuciu Majora przegrana była nie tylko ta wojna, ale przegrane było wszystko na wiele pokoleń. Proboszcz zalecał ufać Opatrzności i zapewniał Majora, że jeszcze przez kilka miesięcy może pozostać z rodziną na plebani.


W połowie kwietnia nadal żyłem i zaczynało mi się to podobać. Lekarz był również zadowolony, pozwalał czasem Marii karmić mnie piersią, ale wtedy mleko wylewało mi się nosem, bo w gojącym się podniebieniu była jednak jakaś szczelina. Różne płyny ulewać mi się miały nosem, w miarę jak przechodziłem kolejne fazy rozumienia rozterek Majora.


Tymczasem nadeszła Wielkanoc 1940 roku   i po raz pierwszy miałem go zobaczyć. Najpierw jednak zobaczyłem proboszcza, który przyjechał bryczką po mnie i po Marię. Lekarz Wehrmachtu na pożegnanie otworzył mi palcem usta i pokiwał z zadowoleniem głową. Przyjaźnie popchnął Marię w kierunku drzwi i spraw, o których przez dwa tygodnie nie pamiętała. Chwilowo miała jednak inny problem — jak osłonić moją twarz, żeby proboszcz mnie nie oglądał, ponieważ zażenowanie i litość, jakie wywoływał widok mojej twarzy, budziły w niej złość i wybuchy gniewu. Proboszcz zaś, który opowiadał, że Maria jest jego siostrą i że uciekła z kresów, myślał tylko o tym, jak zniknąć z miasteczka, by nie prowokować ludzkiej ciekawości, nie tyle moją brzydotą, co młodą dziewczyną z dzieckiem na plebani.


Ruszyli. Dopiero za miastem Maria zauważyła jak szybko po tej zimie świat ponownie budził się do życia. Drzewa były jeszcze nagie, ale brzozy i niektóre krzaki otoczone były delikatną mgiełką zieleni. Zapach powietrza, natarczywy śpiew ptaków, nabrzmiałe pąki na gałązkach krzaków. Maria sięgnęła do kieszeni kurtki po papierosa. Nauczyła się palić poprzedniej jesieni i teraz papierosy były jej prawdziwym narkotykiem. Ukradkiem odchyliła koc i spojrzała na moją twarz. Uśmiechnęła się z triumfem, tak jak wtedy, kiedy wygrała pierwszy przetarg.


—  Śpi — zapytał proboszcz nie odwracając się.

—  Śpi — odpowiedziała Maria, zasłaniając pospiesznie moją twarz.

—  Niech śpi—mruknął ksiądz—jeszcze się napatrzy.

—  Uratował go niemiecki lekarz — powiedziała Maria.

—  Nauczyliśmy się myśleć jak zwierzęta — odpowiedział ksiądz — sarny i wilki, wilki i sarny,  a wszystko ludzie.


Na plebani doszło wreszcie do mojego spotkania z Majorem. Odważnie odchylił koc i wtedy po raz pierwszy mogliśmy się sobie przyjrzeć. On z podkrążonymi z niewyspania oczyma i ja, ze świeżą szramą na górnej wardze. Głębokie milczenie przerwała dopiero moja siostra, która z wysokości ramion Marii zobaczyła moją twarz i dała wyraz niekłamanemu zdumieniu moją brzydotą. Proboszcz  z dobroci serca próbował kłamać, ale Maria zaczęła się śmiać.


—   Pierwszego dnia był tak brzydki — powiedziała — że mi go nie chcieli pokazać. Teraz, zacerowany, zaczyna być podobny doludzi.


—  Jak ma na imię—zapytała moja siostra, ponownie przyspieszając bieg spraw, które powinny toczyć się stateczniej.


Do przyjazdu na plebanię Maria nazywała mnie potężnym imieniem ON, teraz spojrzała bezradnie na męża, nie chcąc powiedzieć imienia, którego używała ani też przyznać, że żyłem bez imienia.


Zaczęła się dyskusja, w której proboszcz pragnął obdarzyć mnie patronatem świętego Jerzego, zaś Major, który żywotów świętych nie znał, a z pisarzy najwyżej cenił Sienkiewicza, ze względu na osobliwość czasów pragnął, bym nosił imię pana Andrzeja. Moja siostra, której dzień wcześniej pokazano martwego nietoperza, patrząc na moje uszy nazwała mnie Gackiem i pod tym imieniem zacząłem swój cichy lot w mroczną przyszłość.


Chwilowo, zmęczona podróżą Maria ukryła się w kącie, żeby ściągnąć mleko, a mężczyźni dobili targu w sprawie mojego chrztu. Tego samego wieczoru, przez szczelinę w podniebieniu wlały mi się do gardła krople święconej wody. W parafialnych księgach istniałem teraz jako Andreas Gregorias  i byłem już legalnym dziedzicem tradycji — greckiej przez Bizancjum, Kijów i Moskali, rzymskiej przez Berlin,  judejskiej  przez  ślepą  nienawiść  dwóch pierwszych do trzeciej,  swojskiej,  wyrosłej  w błotnej przestrzeni, na krańcach handlowych szlaków.


Jak twierdziła później Maria, wszystko miało być inaczej. Jeszcze w sierpniu wierzyła w swoje imperium guzików, czapek i samodziałów, które początkowo sprzedawała w jednym sklepie, ale kiedy Marszałek oświadczał światu, że nie oddamy ani jednego guzika, Maria była gotowa dostarczać guzików całej armii i już przemyśliwała jak wykupić fabrykantów. Kształcona w handlowej szkole, żyła  w głębokim  przekonaniu,  że  guzik  tańszy  powinien  wypierać guzik droższy, zgadzała się z Marszałkiem, że nie należy oddawać guzików, chociaż głoszenie tego hasła wydawało jej się zgoła absurdalne.


Major miał inne problemy. Jego status był wątpliwy, był majorem tylko przez kilka dni, rozkaz  o jego nominacji zaginął, więc Major nie bardzo wiedział jak się przedstawiać, bo formalnie był kapitanem, chociaż teraz nie był ani jednym, ani drugim i zastanawiał się jak ukryć swoją wojskową przeszłość. Jego zdaniem wojna się już skończyła i doniesienia z odległych frontów nie miały już większego znaczenia. Coraz bardziej utwierdzał się w przekonaniu, że miał rację, kiedy zdecydował się na poszukiwanie żony, zamiast przedzierać się do Rumunii i do Francji. Nie była to decyzja do końca przemyślana, chciał jednak wierzyć, że postąpił słusznie i wszystko utwierdzało go w tym przekonaniu.


Major podjął decyzję, kiedy dowiedział się, że żona była ranna i że jest z córką na wsi na plebani. Dopiero od niej dowiedział się, że była to powierzchowna rana, bo impet zbłąkanej kuli osłabił gruby portfel. Ona również słyszała o nim dziwne rzeczy, bo twierdzono, że zginął na froncie, widziano jego rozerwane pociskiem zwłoki, ale mówiły o tym osoby trzecie, więc nie dawała tym opowieściom wiary. W rzeczywistości, już w ostatniej potyczce, otrzymał postrzał w ramię i jeszcze tego samego dnia, z resztką oddziału, zaczął przedzierać się do Lwowa, ciągle wierząc, że to dopiero początek.


O historii z niemieckim działem Major opowiedział mi dopiero czterdzieści lat później. Wówczas zrozumiałem jego dziwne zachowanie w sowieckiej niewoli. Major nie dotarł bowiem do Lwowa, zatrzymał ich sowiecki patrol i zawieziono ich do obozu, w którym internowanych było kilkuset oficerów i żołnierzy. Major zapewne nie był ani bardziej odważny, ani bardziej przedsiębiorczy od innych, ale po historii z niemieckim działem nie chciał już żyć, koledzy odebrali mu rewolwer, a wieszać się nie lubił. Tak więc po latach zrozumiałem, że brawura była obojętnością. W obozie Major pogadał chwilę z innymi, rozejrzał się, wsiadł na stojący pod ścianą rower i wyjechał główną bramą, machając z daleka strażnikowi prawem jazdy.


Mogło być inaczej, mówił później, znając już losy swoich kolegów i pamiętając, że kiedy się rodziłem, siedział na plebani i grał z proboszczem w karty. Wtedy jednak, kiedy wyjeżdżał rowerem  z sowieckiego obozu, było mu wszystko jedno. Śmiać się zaczął dopiero na leśnej ścieżce, kiedy już był pewien, że nikt do niego nie strzeli, że nikt go nie gonił, że jest wolny, póki go znowu nie złapią. Bolała go postrzelona ręka i pęcherz. Na skraju lasu była ukraińska wieś i wiedział, że chłopi, po tym, co działo się na tych ziemiach wcześniej, nie mieli powodu go kochać. Nie kochali również bolszewików, więc mogli polskiego oficera zatłuc albo tylko wyrzucić, ale zapewne nie wydaliby Rosjanom. Musiał zaryzykować i zastukał do drzwi samotnej chałupy, gdzie przyjęto go podejrzliwie, ale bez wrogości i gdzie, za swój skradziony rower, dostał stare ubranie i bochenek chleba. O smaku tego chleba lubił opowiadać po latach, pamiętał jego zapach, starannie zbierane z ziemi okruchy.


Dziedzictwo wymaga pamięci, a pamięć początku. Ciągłość mojej pamięci wyznacza śmierć koguta. Od śmierci koguta istnieją wirtualne twarze Marii i Majora, a kogut zginął w dwa lata po tej wojnie, na Ziemiach Odzyskanych, gdzie Major postanowił się ukryć przed bezpieką.


Pamiętam jak Major, przeniesiony już w stan spoczynku, skradał się z szablą pośród pokrzyw. Krótka, zakrzywiona kozacka szabla, która musiała straszliwie wyglądać w rękach brodatego jeźdźca w czarnej rubaszce, w rękach Majora wyglądała dziwnie. Major przypominał perskiego czy też arabskiego rozbójnika. Koszula wysunęła mu się ze spodni i, patrząc z okna przez krzaki, można było przypuszczać, że biega  po  ogrodzie  z szablą  w nocnej koszuli. Pewien swojej przewagi kogut nie spieszył się z ucieczką, ale nie spuszczał Majora z oka. Odbiegał kilka kroków, przystawał, wybiegał na ścieżkę i ponownie zawracał w pokrzywy.


Był to duży, poniemiecki kogut, który zachwycił Marię, kiedy wprowadzili się do tego domu, gdzie po działaniach wojennych i po migracjach ludności był jedynym mieszkańcem ogromnego kurnika. Maria chciała założyć hodowlę kur, ale Major odradzał, przewidując trudności ze zdobyciem ziarna. Tak więc przez zimę żywiono koguta resztkami ze stołu, ale wiosną kogut zaczął działać Marii na nerwy swoim ciągłym pianiem. W końcu, któregoś niedzielnego poranka, w samym środku koguciego koncertu, Maria powiedziała do Majora, żeby zabił koguta. Major w milczeniu odciął nożem czubek jajka, sięgnął po sól i zapytał — jak?


— Jak to jak — zdziwiła się Maria — złap go i utnij mu głowę. Major w milczeniu zjadł jajko      i wypił kawę, a potem zdjął ze ściany jedną z czterech szabel, które ocalały po wojnie z jego słynnego zbioru broni siecznej. Maria patrzyła na niego podejrzliwie, a ja zająłem miejsce na posterunku obserwacyjnym przy oknie.


Kiedy kogut po raz czwarty schronił się w pokrzywach, Major użył szabli i skosił chwasty razem z rosnącymi w kącie ogrodu krzakami malin. Kogut nie stracił swojej przewagi nad Majorem, ale był wyraźnie wytrącony z równowagi. Major zrezygnował z taktyki zaskoczenia,  przestał się skradać  i postanowił zmęczyć przeciwnika. Początkowo zdawało się, że po zmianie taktyki, szanse Majora były jeszcze mniejsze niż wówczas, kiedy się skradał. A jednak, albo zaprawiony w bojach Major okazał się silniejszy, albo kogut w kącie ogrodu stracił na moment orientację i wtedy świsnęła kozacka szabla. Miałem wrażenie, że chybił, bo kogut uniósł się w powietrze, ale zobaczyłem fontannę krwi. Twarz Majora była szara, przez chwilę stał nieruchomo oparty o drzewo, a potem zaczął wymiotować.


Maria zakopała koguta w ogrodzie i w kilka dni później wysłała mnie do babki Walerii.


Dopiero po latach miałem się dowiedzieć, że mój nagły wyjazd nie miał nic wspólnego ze śmiercią koguta. Kiedy przyjechałem do Poznania, Waleria ciągle jeszcze była właścicielką sklepu przy ulicy Wrocławskiej. Podobnie jak jej córka Maria, trudniła się sprzedażą czapek, guzików i samodziałów  i pragnęła nauczyć mnie szacunku dla kupieckiej rzetelności. Była gorliwą katoliczką, ale duszę miała protestancką. Informował o tym napis na drzwiach sklepu przy ulicy Wrocławskiej:  "Żebrakom wstęp wzbroniony, płacę na Caritas". Ja jednak o tym, że babka miała duszę protestancką, dowiadywałem się stopniowo, bo czego babka wymagała od siebie, tego również wymagała od innych. Waleria starannie liczyła co oddać Bogu, a co cesarzowi, pilnując uważnie, aby nie zostać bez zysku.


Przez szczelinę w podniebieniu, nosem ulewały mi się teraz krople porannego soku z marchwi i zbożowej kawy. Ulatywało nią również powietrze, co zniekształcało dźwięk wymawianych słów. Do śmierci koguta, chroniony przez Marię, nie zwracałem na to uwagi. Teraz jednak chodziłem do szkoły, gdzie musiałem często powtarzać słowo ojczyzna, które z powodu dziury w podniebieniu zmieniało się w ojhyznę, co wywoływało radość nie tylko innych dzieci, ale i nauczycieli. Wracałem do domu z płaczem, o czym służąca Jadzia donosiła wieczorem babce Walerii. Babka najpierw zabrała mnie do logopedy, a następnie wysłała na kurs judo.


Logopeda robił co mógł, ale ojczyzna pozostawała ojhyzną. Powoli uczyłem się milczeć, szczególnie unikając  słów, które kierowały zbyt silny strumień powietrza w kierunku podniebienia. W nowym cesarstwie, którego istota wyłaniała się dopiero z mroków niepewności, było to kalectwo zgoła dogodne. Moje dziedzictwo poznawałem z niedomówień, podsłuchanych szeptów, gwałtownych spojrzeń, w starym mieszkaniu, w którym były dziwne fotografie Marii i Majora, babki Walerii, dziadka Konstantego, który umarł jeszcze przed wojną, a przedtem był długo na zesłaniu na Syberii.


O umarłych mówiło się więcej niż o żywych, ale umarłych nie brakowało, nie brakowało więc tematów do rozmów. Że dziadek Józef był na Syberii wiedziałem już wcześniej, ponieważ Maria urodziła się w Charkowie, kiedy wracali z zesłania. Wiedziałem, że był socjalistą, co Waleria wstydliwie pomijała w swoich opowieściach.


Dziadkowy  socjalizm  pochodził  z Paryża,  z paryskich  kawiarni,  w których  czytając  gazety i popijając kawę ze śmietanką, uczył się zbawiania świata. Skąd jednak wzięła się Waleria Łuczak, córka Jana, łódzkiego kupca, ojca siedmiorga dzieci, z których Waleria była najmłodsza? Pojawiła się gdzieś między paryskimi kawiarniami a Syberią, w czasach, gdy pozbawiony środków finansowych Józef, już w warszawskich kawiarniach, informował   chętnych o najnowszych sposobach naprawiania wszystkiego. Nie wiadomo jak pojawiła się w jego życiu, pewne jest natomiast, że od dnia ślubu, jesienią 1904 roku, aż do jego śmierci, na dwa lata przed drugą światową wojną, ich pożycie oparte  było  na  podziale  pracy.  Waleria  utrzymywała rodzinę, a Józef walczył o sprawiedliwość. Józef nadzieję pokładał w tłumach i kiedy tłumy  wyległy  na ulicę, wyszedł z kawiarni, co przypłacił zesłaniem, z którego wyniósł rozległą wiedzę na temat syberyjskiej fauny, zaś Waleria prymitywną niechęć do kacapów.


Ulewający się sok z marchwi i kłopoty ze słowem ojczyzna zlewały się z piękną legendą dziadka i lękiem o Majora, płynącym z tajemnej wiedzy, że po niego przyjdą.


                                                                  ***

Babkę Marię, matkę Majora, ciągle jeszcze we wsi nazywali panienką, chociaż wróciła tu pomarszczona, po dwóch światowych wojnach rozdartych kusą niepodległością. Co ja mówię, że nazywali, Liskowa ją nazywała, druga starucha, która mieszkała za wsią na wzgórzu, z czterema kurami i kozą. Liskowa nazywała babkę panienką, bo kiedyś tyłek panience podcierała, a teraz dwie staruchy siedziały w milczeniu przy jednej butelce słodowego piwa.


Dom nie był starym domem babki. Tamten stał otoczony drzewami i legendą, pogryziony czasem jak wieża triangulacyjna na leśnym wzgórzu. Ten dom, w którym mieszkaliśmy, kupiła Waleria i kiedy, po kolejnych przesłuchaniach, Major z Marią wrócili do Poznania, babka Maria zamieszkała ze mną w tym domu na wsi. W sąsiednich wsiach zrobili pegeery, a tu nic, Bratkowscy po dawnemu na swoim robią, ich chłopaki do kościoła konno, tylko majątek Szerauców podzielony. Siwe kosmyki babki Marii opadają nad flancami pomidorów.


—      Co Liskowa z tymi szparagami? A komu to sprzedasz? Niech Liskowa parę indyków od Bratkowskiego kupi, nasadzi się indyczkę i jakoś przeżyjemy. Indyki lebiodę lubią, a lebiody coraz więcej, bo wszystko teraz zachwaszczone.

—      Drzewa panienko trzeba pobielić, bo robaki jabłka zjedzą.

—      A wie Liskowa skąd wapno wziąć, bo przecież już nawet wapna nie ma?

—      Co panienka opowiada, posłać chłopaka do pegeeru, to przyniesie wiaderko.


Babka Maria nie może się pogodzić. Co znaczy posłać? Żeby ukradł? Liskowa mówi, że za Niemca też tak było. Nie ma rady, trzeba drzewa pobielić. Babka Maria patrzy na mnie i mówi coś do Liskowej po niemiecku.


Skąd Liskowa wzięła wapno? Przecież nie z geesu, bo tam tylko lep na muchy i nafta do lampy i do prymusa. Prymus stary, przedwojenny, z pompką, babka Maria każe go oszczędzać, bo może  się popsuć i nikt go już nie naprawi. Herbatę gotujemy na szyszkach z lasu, a szyszki zbieram dla nas i dla Liskowej, bo jej się już trudno schylać.


—      Niech panienkę Bóg błogosławi, bez panienki byłoby ciężko.


Po pół wieku wydaje się, że indyczka w mig te jaja wysiedziała. Co człowiek pamięta? Skrzypnięcie drzwi kurnika, smugę światła, odór ptasiego nawozu, wyciągniętą szyję wystraszonego ptaka.


Sklep przy ulicy Wrocławskiej upaństwowili rok wcześniej i babka Waleria była już tylko kasjerką. Kierowniczką sklepu została Aniela, która po cichu zdawała Walerii ze wszystkiego sprawę. Babka uratowała kilka tkackich warsztatów, zapas kordonku do wyszywania czapek i była pewna, że po kilku latach nawet bolszewicy będą musieli dostrzec bezsens swojego przedsięwzięcia. Doradzała Anieli wstąpienie do partii, obawiając się, że w przeciwnym przypadku kierowniczką sklepu zostanie głupiutka Hania.


Znała się babka Waleria na suknach, chociaż zimą nie umiała odróżnić wiśni od jabłoni. Nic dziwnego, że po gwałtownym wyjeździe babki Marii, indycze kurczęta zdechły, ja zaś na znak protestu i w przewidywaniu klęski, porobiłem palcami dziury w papierowych nakrywkach słoików z konfiturami. Waleria, która niegdyś chwaliła pomysł hodowli indyków, po wyjeździe Marii kazała zarżnąć indyczkę. Kurnik opustoszał, zimą wymarzły pszczoły. Na strychu stały teraz poskładane warsztaty, skrzynie z kordonkiem i gipsowe głowy manekinów. W pokojach suszone kwiaty babki Marii zastąpiły święte obrazy, nosem ponownie ulewał mi się sok z marchwi.


Marię i Majora widywałem teraz częściej, bo byli w poznańskim mieszkaniu Walerii, gdzie Major zajmował się podnoszeniem oczek w damskich pończochach, podczas gdy Maria utrzymywała rodzinę pokątnym handlem. Maria nowe prawa traktowała z pogardą, wiedząc, że towary nadal muszą zmieniać właścicieli. Majora wzywali na przesłuchania i wypuszczali, inni ginęli bez śladu. Rok był 1952, mroźny styczeń. Waleria każdego ranka wyjeżdżała do sklepu autobusem  i wracała późnym wieczorem. Po szkole paliłem w żelaznym piecyku drewnem ze ściętych w ogrodzie drzew.

Babka Waleria zmarła na skutek uderzenia tępym narzędziem w głowę. Tego dnia, tuż po jej wyjściu, a przed moim wyjściem do szkoły, do drzwi zapukało dwóch mężczyzn. Przedstawili się jako funkcjonariusze służby bezpieczeństwa i zaczęli mnie przesłuchiwać. Jeden z nich dołożył drzewa do piecyka i kazał mi zrobić herbatę. Pytali, gdzie babka poszła i kiedy wróci, z kim się spotyka i gdzie ukryła  złoto. Potem zaczęli robić rewizję i obstukiwać ściany,  oglądali  książki, rozebrali łóżko i zaglądali w metalowe rurki, szukali czegoś przez kilka godzin i niczego nie znaleźli. Twarz jednego z nich wydawała mi się znajoma, nie wiedziałem jednak skąd. Był bardzo młody, za młody, ale mogłem się mylić. Wiedziałem przecież, że kiedyś przyjdą, tu albo tam, wiedziałem, że mogą przyjść.


Zmęczeni przerwali szukanie i zrobili jajecznicę, którą się ze mną podzielili. Potem grali w warcaby i opowiadali sobie dowcipy. Chwilami wychodzili z pokoju i rozmawiali o czymś na korytarzu, wymieniali ze sobą znaczące spojrzenia. Kiedy zrobiło się ciemno, kazali mi iść ze sobą do pokoju na pierwszym piętrze, gdzie przywiązali mnie do wielkiego fotela, w którym niegdyś dziadek Józef siedział przy swoim biurku i powiedzieli, że jak nie będę siedział spokojnie, to przyjdą i mnie zabiją. Przekręcili klucz w drzwiach, a ja próbowałem, czy uda mi się wyzwolić ze sznurów, rozluźniłem jeden węzeł i przeraziłem się, że wrócą i zobaczą.


Babkę Walerię zabito uderzeniem tępym narzędziem w głowę, dwaj mężczyźni, którzy przedstawili się jako funkcjonariusze służby bezpieczeństwa, byli tylko bandytami. W kilka godzin później wyzwoliłem się i spuściłem się po sznurze na ziemię. Potem, kiedy ostrożnie obszedłem dokoła dom i zajrzałem przez okno do pokoju, zobaczyłem ją na łóżku, była martwa.


Pytali mnie później, dlaczego tak łatwo uwierzyłem, że to byli funkcjonariusze służby bezpieczeństwa? Dlaczego w ciągu długiego dnia nie próbowałem uciec i zawiadomić milicji? Przez kilka dni wozili mnie na wizje lokalne, mówili, że jeśli nie powiem całej prawdy, ojciec pójdzie do więzienia, pytali, czy Waleria używała warsztatów, czy robiła sukna albo czapki, kilka razy robili rewizje i dopiero za trzecim razem znaleźli wepchnięte za kominem manekiny. Najpierw sierżant milicji wystraszył się i spadł z drabiny i wtedy ktoś złapał mnie za ramiona i zaczął krzyczeć, pytając, kto się tam ukrywa. Kiedy powiedziałem, że to pewnie babki manekiny, popatrzyli na mnie niepewnie, ale milicjant ponownie wszedł na drabinę i zrzucił z góry gipsową głowę, która rozbiła się na podłodze. Wtedy po raz pierwszy od śmierci Walerii usłyszałem ludzki śmiech, rechot kilku stojących nade mną mężczyzn. Milicjant zrzucał teraz z góry kartony z kordonkiem, koło od roweru, a potem jeszcze jedną gipsową głowę, którą inny milicjant złapał i ostrożnie postawił na parapecie.


Tego dnia samochód milicyjny odwiózł mnie do Izby Dziecka. Był to barak, otoczony siatką i drutem kolczastym. Po długim czekaniu na korytarzu, jakiś mężczyzna zaprowadził mnie do sypialni, w której najpierw wydał mi piżamę, a potem pokazał moje łóżko i szafkę. Była pora posiłku, więc od razu zaprowadził mnie do jadalni, gdzie kłębił się tłum dzieci, starszych i młodszych. Najmłodsze mogły mieć sześć, siedem lat, najstarsi zbliżali się do osiemnastu. Od razu ktoś uderzył mnie mocno w plecy. Wysoki blondyn nadepnął mi na stopę i pchnął do ściany. Zapytał, czy wiem, kto tu rządzi? Już wiedziałem.  Przez kolejne dwa tygodnie  uczyłem  się  życia  w stadzie zwierząt, w stadzie, w którym rządzi najsilniejszy i najokrutniejszy, w stadzie, którym rządziło prawo największej podłości. Widziałem gwałt, którego ofiara broniła się w milczeniu, wiedząc, że wołanie o pomoc nie uchroni jej przed jeszcze okrutniejszą zemstą, widziałem sadyzm dla sportu, strach wychowawcy, kiedy na moment znalazł się sam na sam z grupą dzieci-bandytów i jego zemstę, kiedy nadeszły posiłki.


Po dwóch tygodniach zaprowadzili mnie do dyrektora. Był to potężny mężczyzna, o nalanej twarzy. Powiedział do mnie, że zaraz odbierze mnie matka. I natychmiast ze złośliwym grymasem dodał, że tu wrócę, bo tu wszyscy wracają. Powiedział, że to, co widziałem, jest tajemnicą i nie  wolno nikomu o tym opowiadać. — Nikomu, nawet matce. Rozumiesz? — zapytał. Widać nie odpowiedziałem dość szybko, bo uderzył mnie w twarz. Jeszcze raz zapytał czy rozumiem i teraz dostatecznie szybko skinąłem głową. Popchnął mnie  w kierunku drzwi. Na korytarzu stała  Maria z moją kurtką i czapką w ręku. Drżała. Pomogła mi założyć kurtkę i złapała mnie za rękę jak małe dziecko. Szliśmy przez długi korytarz, dozorca przekręcał klucz w drzwiach, potem otwierał bramę, potem wsiedliśmy do taksówki. Dopiero, kiedy samochód ruszył, Maria objęła mnie i zaczęła płakać.

                                                ****

— Marnujesz się — powiedziała. W młodości sam mówiłem czasami, że ktoś się marnuje, a z czasem takie stwierdzenia zaczęły mnie drażnić. Odpowiedziałem, że u nas wszystkim się wydaje, że się marnują. Przerwałem rozmowę wzruszeniem ramion, żeby przez kilka dni powracać do niej w myślach, próbując sobie wyjaśnić przyczyny własnej irytacji.


Przez wiele lat szukałem odpowiedzi, spierając się ze sobą, szperając po książkach, pisząc gorączkowo kolejne odpowiedzi na jedno i to samo pytanie, które wydawało mi się moim własnym,  a które słyszałem, zanim zacząłem rozumiećsłowa.


Pamiętałem  ojca z twarzą ukrytą w dłoniach, swoją ciekawość  dziecka, ciekawość   tajemnicy, która stawała się coraz gęstsza, wszechobecna, a potem wiedziałem już, że ta jego klęska była tylko powtórzeniem wcześniejszej i jeszcze jednej, że powtarzały się od pokoleń i ci, tak podobni do siebie mężczyźni, tak samo ukrywali twarze w dłoniach, nie wiedząc, co dalej począć ze swoim życiem.


Byłem kopią swojego ojca. Miałem tę samą sylwetkę i głos, ale to fizyczne podobieństwo zachowało największą wierność w kształcie rąk i w ruchach, podobieństwo tak łudzące, że widząc kątem oka swoje odbicie, widziałem  się oczyma dziecka, którym byłem, p[;-'zanim przemieniłem  się   w człowieka, którego kiedyś widziałem. Coraz częściej miałem wrażenie, że żyję po raz drugi i po raz drugi docieram do punktu, za którym nie ma już horyzontu.


Odkąd go zobaczyłem z twarzą ukrytą w dłoniach, kiedy wszedłem do pokoju z cukierkiem, który chowałem dla niego przez tygodnie, próbowałem pojąć, najpierw intuicją dziecka, potem pomieszaną z buntem  młodzieńczą  emocją,  a wreszcie  świadomie  szukając  odpowiedzi. Wtedy, w dzieciństwie, Major wrócił z więzienia, znając już pełne rozmiary klęski, w którą nie chciał uwierzyć ani po przegranym powstaniu, ani później, kiedy ostrzegano go, że nowe władze wprowadzają nową okupację i że jest ścigany. Dopiero, kiedy go aresztowali i wypuścili, zapowiadając, że przyjdą po niego znowu, zrozumiał rozmiary klęski, którą świat świętował jako zwycięstwo.


Widziałem jego głowę z twarzą ukrytą w dłoniach, nie wiedząc jeszcze, że zabiorę ze sobą ten widok, że będę go próbował zapomnieć i wymazać z pamięci, a zamazany będę próbował wywołać ponownie, podejmując nieporadne próby zrozumienia, póki własne ręce przylgnięte do twarzy nie opowiedzą mi jak to było.


Wiedziałem już, chociaż wolałem nie mieć tej wiedzy, uciekałem w żart, powtarzając cudze słowa — że życie to żart, nierozumny i lichy.


— Marnujesz się — powiedziała. Chciałem odpowiedzieć, że marnowały się pokolenia między złudną nadzieją a klęską, w tęsknocie za zwyczajnym życiem, za banalną pasją zbieraczy owadów, hodowców róż, wynalazców obcinaczy do obcinania czubków jajek na twardo.


Próbowałem uciekać od tych gderliwych myśli, które pojawiały się, ilekroć czyjeś nieostrożne pytanie dotykało maski.


Pokolenia tragicznych aktorów dramatu, mężczyzn, którzy po klęsce chowali twarze w dłoniach, pokolenia kobiet dźwigających codzienność.


W pociągu, przenoszącym mnie przez dzielnice obcego miasta w obcym kraju, siedząca obok Murzynka czytała Dantego. Bezgłośnie poruszała grubymi wargami, próbując wywołać dźwięk włoskiego języka, usłyszeć gwar nieistniejącej ulicy, zajrzeć do piekła drugiego człowieka. Twarz miała banalną, ale im dłużej przyglądałem się jej odbiciu w szybie, tym wyraźniej widziałem niepokorną  łagodność,  która kazała  jej szukać  odpowiedzi  w słowach. Widziała  już, że ma widza i zdawało mi się, że wędruje między gniewem na intruza, a gotowością do uśmiechu.


Kiedyś wyjechałem ze swojego kraju, chociaż domyślałem się, że nie ma ucieczki i że zabieram ze sobą klęski ojców i własną klęskę, której ten wyjazd mógł nadać tylko odmienną formę. Wyjechałem, żeby zapomnieć, nie wiedząc jak bardzo pozostanę, jak puchnąć będzie ten bagaż, wożony po świecie i pozbawiony znaczenia. Teraz, kiedy oglądałem w szybie odbicie czytelniczki Dantego, zastanawiałem się, jakie klęski zaprowadziły ją do tego pociągu, przenoszącego ją przez dzielnice  północnej metropolii? Wysiadła,  jej  miejsce  zajął  młody  Szwed  z brutalną  twarzą  i kolczykiem w uchu.


Co za znaczenie miało to szukanie, jaki jest sens tropienia przyczyn klęsk minionych pokoleń? Przetarłem z gniewem czoło gestem, który pamiętałem, który również Major znał od swojego dzieciństwa, natrętnym gestem, który prowadził nas obu do sporu o Boga  w litewskich  lasach, w mowie, której dźwięków nie znam, do legendy o dwóch mężczyznach, z których jeden szedł na wygnanie, a drugi zmieniał wiarę, żeby mieć święty spokój. O tym drugim opowiadała mi babka Maria, mówiła jak przecierał ręką czoło, zapewniając, że nie przestał wierzyć, że ludzie są równi, wciskając w rękę pieniądze i kryjąc potem twarz w dłoniach, kiedy tamten odchodził.


Nie wiedziałem, ile było  prawdy w tej opowieści o chłopskim  ministrze kalwińskiego  zboru,  o spalonej szkole i złamanym słowie, po którym zapewnienia o wierze w równość musiały być puste. Próbowałem wypełnić lekturami tę opowieść, aż łańcuch klęsk zaczął się zlewać w całość, którą zacząłem lub zdawało mi się, że zaczynam pojmować.


Zacząłem rozumieć w wiele lat po wyjeździe, a wyjechałem, chociaż sam nie wiedziałem dlaczego. Uciekłem, nie mając ochoty na powtórkę. I dopiero wśród obcych, wiedząc, że obcość będzie teraz sposobem życia, powróciłem do szukania odpowiedzi na pytania z dzieciństwa. Pochodziłem z kraju, w którym zbyt wielu ludzi oddało życie za ojczyznę i w którym zbyt wielu ludzi nie wiedziało,co to jest zwykła uczciwość. Sądziłem, że zdołam zapomnieć o tamtej gotowości składania ofiary ze swojego życia i o tamtych nawykach życia w charakterze ofiary losu.


Marnujesz się! Oni wszyscy marnowali się, patrząc w bezsilnej męce na obalone płoty i walące się domostwa, na świat, który dla innych był łaskawszy, na świątynie, w których milczący Bóg ciągle zwlekał z dokonaniem tak potrzebnego wszystkim cudu. Major sądził w młodości, że cud się dokonał, że złe moce legły w gruzach, a historia zaczęła się od początku. Rozmawialiśmy o tym często, ale byliśmy tak podobni, że nie umieliśmy ze sobą mówić. Cud skończył się klęską, złe moce obudziły się ponownie, jeszcze silniejsze, jeszcze bardziej bezwzględne wobec ofiar losu.


Spieraliśmy się, bo mówiłem, że wina jest w nich samych, a Major reagował z gniewem, powtarzając,  że nic nie  mogło  powstrzymać złych  mocy. Obaj zapewne  mieliśmy  rację,  ale ja, o trzydzieści lat młodszy, widziałem świat inaczej, chociaż zaczynałem już wyczuwać tajemnicę wewnętrznego powiązania tych klęsk kolejnych pokoleń, klęsk spojonych miłością, szacunkiem dla daremnych  ofiar, spojonych  gniewem  wobec  obcych,  uczuciem  bezsiły,  ropiejącą ciągle raną z powodu dawno zapomnianego złamanego słowa. W końcu śmierć Majora przerwała  ten dialog o niczym, o historii, na którą nie mieliśmy wpływu. Nie zamierzałem przyjmować tej śmierci do wiadomości. Rozmawialiśmy dalej i ze zdumieniem stwierdzałem, że z każdym dniem staję się do niego bardziej podobny. Nie przekazywałem już nikomu tego podobieństwa, nie miałem również poczucia,  że się marnuję. Spoglądałem  na ów ciąg mężczyzn ukrywających twarze w dłoniach i wiedziałem, że żaden z nich nie próbował odbudować szkoły, żaden nie zrozumiał, że powtarzamy gesty rozpaczy w letargicznym śnie.

                                            ****

Maria płakała czasem pod koniec swojego życia, ale wtedy, w tej taksówce płakała po raz pierwszy albo pierwszy raz widziałem jej płacz. Majora nie było w domu. Tego samego dnia wieczorem Maria zawiozła  mnie do babki Marii, na południu Polski, gdzie przyjechaliśmy  o świcie i gdzie rozmawiały długo, kiedy już spałem. Spałem po raz pierwszy od śmierci Walerii w dzień i w nocy, aż babka Maria zbudziła mnie mówiąc, że muszę się obudzić, że musimy zapisać mnie do szkoły, że teraz będę z nią mieszkał i że wszystko już będzie dobrze.


Nosem ulewały mi się nowe płyny. Mówiłem mało, ale musiałem mówić, co wzbudzało radość moich rówieśników i wtedy czasem traciłem guziki, które babka Maria cierpliwie przyszywała do moich ubrań. Babka Maria zabierała mnie często do ogrodu botanicznego, mówiła  o roślinach, czasem mówiła  również  o ludziach, ale wtedy  mówiła  raczej  do siebie  niż do mnie. Nie pytała o brakujące przy moim ubraniu guziki ani o śmierć babki Walerii,ani o to,co było później.


Do Poznania wróciłem w czerwcu, na rozprawę sądową, na której byłem jedynym świadkiem. Morderców Walerii złapano, jeden z nich okazał się synem jej znajomych, którego widziałem pięć lat wcześniej i który zapamiętał, że Waleria sprzedała kamienicę na miesiąc przed wymianą pieniędzy. Sędzia prosił mnie, żebym mówił głośno i tylko raz, kazał mi powtórzyć słowo, którego nie zrozumiał i kiedy mówiłem je po raz trzeci, usłyszałem głos Marii, która krzyknęła z sali: nożyczki. Sędzia spojrzał w jej kierunku i mruknął, przepraszam. Nożyczki nigdy nie były dla mnie słowem łatwym,  ale nie były gorsze od ojczyzny.


I znowu wracaliśmy z Marią do domu taksówką, tym razem jednak zamykał się rozdział rozpoczęty śmiercią koguta. Na przednim siedzeniu, obok kierowcy, siedział milczący Major, Maria dotykała mnie chwilami dłonią, jakby sprawdzała, czy jestem. Byłem. Zmęczony przeżyciami w sądzie, ale szczęśliwy obecnością Marii i Majora. Była dopiero połowa czerwca, moje wakacje zaczynały się jednak już teraz. Major nie był tego pewien, ale Maria przekonywała, że powinniśmy je spędzić na wsi, w tym samym domu, w którym zamordowano babkę Walerię. Przemawiały za tym argumenty ekonomiczne, bo dojrzały już czereśnie i teraz przez całe lato mielibyśmy z ogrodu owoce. Część z nich można było sprzedać, więc praktycznie rzecz biorąc, życie na wsi było za darmo. Zapewne nie byłbym zadowolony z powrotu do tego domu na wsi, gdyby nie Byt. Maria bowiem postanowiła kupić mi psa i czekał już na mnie, kiedy przyjechałem od babki. Był to mały, kudłaty kundel i zgodnie z  przewidywaniami Marii natychmiast mnie ujął. Nazwałemgo Bytem, bo taki tytuł nosił jeden z wierszy Zbyszka, a Zbyszek był najciekawszą postacią w archipelagu nieobecnych. Brat  Marii, powstaniec  i poeta, który teraz mieszkał w odległym Londynie. Karton z tomikami jego wierszy, wycinkami z gazet  i rękopisami  znalazłem  u babki  Marii,  gdzie był, ponieważ nie powinien był być w mieszkaniu Walerii. O Zbyszku nie wolno było mówić w szkole ani przy  gościach. Był marynarzem, a w dodatku opłynął świat żaglówką, o czym czytałem, w spłowiałych wycinkach z przedwojennych gazet i o czym świadczyły dziwne przedmioty w domu. Jeden z tych wierszy, zapisanychna kartkach z zeszytu, miał tytuł: „Byt" i ani go nie rozumiałem wtedy, ani nie pamiętam go dzisiaj, ale Zbyszek był postacią zbyt ważną, żeby mój pies mógł nazywać się inaczej. Byt nie kolidował z podniebieniem, mogłem go bezkarnie przywoływać do nogi, karcić  za szczekanie  i dzielić  się z nim moim opiniami  o stanie świadomości  innych. Marię  mój pomysł nazwania psa drażnił, ze względu na trudności gramatyczne, Majora bawił, ze względu na jego sympatię do absurdu.


Tak więc, w dwa dni później, w sobotnie popołudnie, z Bytem, siostrą, Marią i Majorem wsiedliśmy do autobusu i pojechaliśmy na wieś, do domu, z którego wyjechałem w styczniu. Pokój,  w którym znalazłem Walerię, był zamknięty i otoczony milczeniem. Mieszkaliśmy na górze, Major patrzył na mnie podejrzliwie, a Maria zabrała się energicznie za robienie podwieczorku. Usiadłem w fotelu i próbowałem sobie przypomnieć, jak oplatał mnie sznur od bielizny. Wszystko było posprzątane, tylko moje książki były wciśnięte bezładnie na półkę, co mnie denerwowało, chociaż nie było tam niczego, co chciałbym przeczytać ponownie. Dominował Sienkiewicz, którego kolejne tomy dostawałem przy wszystkich okazjach w prezencie od Majora. W korytarzu na oknie nadal stała gipsowa głowa, która tym różniła się od przydrożnych gipsowych świętych, iż była uduchowiona oczekiwaniem na czapkę i której w każdej czapce było do twarzy.


Maria przerwała moją inspekcję tamtego pokoju i kazała mi pójść z koszykiem po czereśnie, co oznaczało wspinaczkę na ogromne drzewo i było wyzwaniem godnym Lorda Jima, a przedwojenne wydanie „Lorda Jima" było jedną ze zdobyczy z kartonu po Zbyszku. Zrywanie czereśni jest zajęciem terapeutycznym. Wymaga skupienia i zręczności, w szczególności w górnych, z wielu względów najbardziej atrakcyjnych partiach drzewa. Ważniejsza jest gałąź, którą trzymasz od gałęzi, na której stoisz, ale złamana gałąź nie leci w dół jak kamień, ostrzega trzaskiem i nagłym wygięciem. To drzewo lubiłem bardziej niż inne, z jego najwyższych gałęzi widać było dom Liskowej. Z komina nie leciał dym, nie widać było również pasącej się przed domem kozy.


Ostatni raz widziałem Liskową rok wcześniej, w czasach świetności, kiedy po podwórzu kręciły się  indycze  pisklęta, a Liskowa z babką Marią  szykowały dla nich mieszankę z jaja  na  twardo i drobno posiekanych liści lebiody.


Zszedłem z drzewa i pobiegłem  na wzgórze. Drzwi domku Liskowej były zamknięte, wybita   w oknie szyba potwierdzała moje podejrzenia, że i ten rozdział został w międzyczasie zamknięty. Zajrzałem jeszcze do komórki, w której nie było już ani kur, ani kozy. Wróciłem do domu i zaniosłem Marii kilka garści zebranych wcześniej czereśni. Widziałem, że mnie obserwuje, ciągle niepewna, czy należało tu przyjeżdżać. Wyszedłem z kuchni, żeby obejrzeć rząd wymarłych uli. Podniosłem daszek w pierwszym, dno było usłane trupami owadów. Na podwórzu moja siostra wieszała na sznurze bieliznę, która zapewne, po długim leżeniu w nieogrzewanym pokoju w szafie, musiała mieć zapach pleśni. Postanowiłem wrócić do domu.


—     Twój Byt się porzygał — przywitał mnie Major z pretensją w głosie i szmatą w ręku.

Zapomniałem o psie, który pobiegł do ludzi, kiedy siedziałem na drzewie. Pies najwyraźniej odzyskał już radość życia po swoich torsjach, bo próbował teraz wyrwać szmatę z rąk Majora. Powiedziałem, że zaraz to sprzątnę i poszedłem szukać gazet, których kupka leżała zwykle na stercie za drzwiami werandy. Na wierzchu leżała gazeta z datą z 12 stycznia i z portretem Stalina.


Gazetami z portretem Stalina wolno było palić w piecu, ale używanie ich do sprzątania mogło być groźne. Obrażało to święte uczucia władców i dawało sąsiadom pretekst do donosów. Po długiej podróży przez Bizancjum i Berlin, dziedzictwo Homera i Wergiliusza w błotnej przestrzeni, patrzyło chytrymi oczkami małego łajdaka z wielką nadzieją na drobne korzyści, a czasem tylko z duchową potrzebą zrobienia świństwa. Wziąłem inny egzemplarz gazety.


—   Byt wymaga tresury — Major stanowczo powiedział przy podwieczorku.

—   Daj spokój — odpowiedziała Maria — są ważniejsze sprawy, musimy to znaleźć.


Oboje z siostrą podnieśliśmy głowy. Głos Marii zdradzał powagę sytuacji. Major  był najwyraźniej sceptyczny. Można to było wywnioskować z uwagi, jaką poświęcał smarowaniu chleba.


—   Inni już szukali, a mieli większą wprawę od nas -stwierdził.

—   Matka mówiła — powiedziała Maria — że to jest na strychu, gdzieś za kominem. Nie słuchałam uważnie.


Nagle Maria zwróciła się do mnie wprost — Oni mówili prawdę, chociaż nie wiem, czy wiedzieli, czy się tego tylko domyślali, babka kupiła złoto i ukryła je gdzieś na strychu. Musimy je teraz znaleźć. Myśmy już z ojcem tu szukali. Może babka tobie coś wspomniała?


Pokręciłem przecząco głową. Złoto kojarzyło mi się z kuframi z „Wyspy skarbów" i zapytałem, czy babka nie mogła go zakopać pod podłogą w piwnicy.


—   Na strychu — upierała się Maria — mówiła wyraźnie, że na strychu. Musiała to ukryć gdzieś w jakiejś szparze.


Złoto nie kojarzyło mi się ze szparą, więc zapytałem ile tego złota było. Maria powiedziała, że kilka pierścionków i obrączek. Waleria kupowała je po jednej sztuce u różnych jubilerów. To miało być na czarną godzinę i teraz właśnie była czarna godzina.


Nie byłem tego pewien, miałem wrażenie, że czarną godzinę mamy już za sobą. Chwilowo jednak staliśmy przed problemem jak znaleźć kilka pierścionków i obrączek. Pochlebiał mi fakt, że nadzieja rodziny kierowała się w moją stronę i powiedziałem, że jak tylko zjemy, to  pójdę i poszukam. Major spojrzał na mnie z ironią, a Maria zoczekiwaniem.


A jednak znalazłem złoto. Nie od razu, w kilka tygodni później. Major dojeżdżał autobusem do pracy, bo pracował teraz w spółdzielni „Nasza Przyszłość" jako inspektor normowania pracy. „Nasza Przyszłość" szyła męskie koszule przy ulicy Grunwaldzkiej. Socjalistyczne współzawodnictwo pracy wymagało amerykańskich metod i Major ze stoperem obliczał czas potrzebny na przyszycie rękawa, kołnierzyka i guzików. Czasami w domu zabierał się do prasowania koszul, składał je raz tak, raz inaczej, sprawdzał wilgotność materiału i temperaturę   żelazka. Potem gwałtownym ruchem wyciągał z kontaktu wtyczkę i siadał zamyślony w fotelu. Wyjaśniał mi cierpliwie, że normowanie pracy nie ma nic wspólnego ze spółdzielnią „Nasza Przyszłość" ani z osobnikiem o nazwisku Stachanow, że wymyślili to Amerykanie, że służy do organizowania pracy w miejscach, w których zorganizowane są również różne inne rzeczy. Mimo napadów zniechęcenia, Major uważał, że cokolwiek człowiek robi, powinien to próbować robić dobrze.


Inspektorem normowania pracy Major został nie dlatego, że był artylerzystą, że uczył matematyki w podchorążówce, ale dlatego, że był mistrzem czapniczym, bo za namową Marii zdobył nowe kwalifikacje wiosną 1946 roku, kiedy jako element niepewny zwolniony został z wojska. Niedługo był Major mistrzem czapniczym i na mój gust chyba nie najlepszym.

Oficjalną działalność handlową Marii przerwała bitwa o handel i Major pozostał z maszyną do szycia czapek. Podczas  naszych  wakacji  na wsi przeraziłem się trochę, kiedy Major  wydobył ją z piwnicy, z myślą uszycia mi czapki. Podejrzewałem, że ten pomysł grozi nowymi konfliktami z otaczającym mnie światem.


Major uszył mi czapkę ze źrebięcej skóry, która wcześniej leżała przed łóżkiem Walerii. Mierzył moją głowę, przycinał wzory z papieru, układał na stole różne skrawki i przyglądał im się z zadumą. Najpierw zrobił daszek z dwóch płatów skóry i kawałka kartonu ze starej walizki, potem zszywał czapkę, która  okazała  się  nakryciem  głowy  za  małym  i za  dużym  jednocześnie,  świadczącym  o naszym ubóstwie i byłej zamożności, odważnym swym awangardowym krojem i nawiązującym do czasów powstańczych tradycji. Major wcisnął ją na moją głowę i przyglądał się jej z niekłamaną satysfakcją. Po przymiarce dziękowałem Majorowi za czapkę, a Bogu za to, że jest lato.


Tymczasem nieustannie poszukiwaliśmy złota. Codziennie wchodziliśmy na strych, razem lub pojedynczo, uzbrojeni w latarkę, młotek i spiczaste narzędzia, badaliśmy szpary w poszukiwaniu ich drugiego dna, oglądaliśmy rysy, stukaliśmy młotkiem w ściany i robiliśmy w nich dziury, żeby stwierdzić z całą pewnością, iż pod tynkiem kryje się solidny mur. Krokwie i leżący na nich dach, dostarczały nieskończonych możliwości ukrycia małego zawiniątka, ale Maria uparcie ograniczała swoje podejrzenia do niewielkiej przestrzeni za kominem, bo właśnie tam kierowały ją słowa Walerii.


Moją czapkę  Major  położył na manekinie, który  był wyraźnie bardziej cierpliwy ode mnie i paradował w niej mimo silnych upałów. Antycypując możliwe wydarzenia w szkole, zrzucałem mu ją czasem i zakładałem ponownie, by nie urazić uczuć Majora. Któregoś dnia musiałem uderzyć zbyt mocno, bo przewróciła się również gipsowa głowa, uderzając nieszczęśliwie w róg framugi i tracąc przy tej kolizji ucho. Złapałem leżący na parapecie kawałek gipsu i zacząłem rozważać możliwość jego ponownego wklejenia na swoje miejsce, kiedy na krawędzi dziury, w której dotychczas było ucho, dostrzegłem błysk złotego kruszcu. Wyciągnąłem z kieszeni scyzoryk i odskrobałem kawałek gipsu. Nie było wątpliwości. Odwróciłem gipsową głowę dziurą do okna i próbowałem zajrzeć do jej wnętrza. Major wyszedł z pokoju.


—  I co tak stoisz jak ten Hamlet —zapytał.


Nie wiedziałem o kim mówi, ale nie miałem teraz czasu się obrażać. Powiedziałem, że  znalazłem złoto. Podszedł bliżej, z wyraźnym zamiarem wyśmiania mojego odkrycia. Zamarł jednak w pół słowa i krzyknął: Maryśka! W chwilę później, w kuchni nad stołem, Maria rozbijała gipsową głowę tłuczkiem do mięsa. Sklepienie czaszki manekina pokryte było dodatkową warstwą gipsu, która ukrywała kilka pierścionków i obrączek.


—  Możemy wracać do Poznania — powiedziała Maria, kiedy było już pewne, że manekin nie ukrywa więcej tajemnic. Złoto, zawinięte  w chusteczkę, znalazło się w jej torebce, okruchy gipsu w wiadrze, z którego patrzyło na mnie jedno oko przylepione do nosa.

—  Jak tyś na to wpadł — zapytał nagle Major i poczułem rosnącą grozę. Mój wystraszony umysł zarejestrował leżącego na podłodze psa.


—   Byt — wyksztusiłem — pies podniósł głowę, niepewny, czego od niego oczekuję. — Byt

chciał porwać czapkę — powiedziałem.


Maria rzuciła się na psa i obsypała go pieszczotami. Major mieszał łyżeczką cukier w   herbacie.


Wiedziałem, że mi nie wierzy, ale czy mógł się jednak domyślać prawdy?


Wróciliśmy do mieszkania Walerii, w którym dostałem własny pokój, maleńką służbówkę za kuchnią, w której niegdyś mieszkała Jadzia, a która teraz była moim azylem i królestwem.


Dawniej z okna tego pokoju widać było rosyjskie lotnisko, teraz stały tam nowe bloki, a dalej rozciągały się pola, na których rosło niesprzątnięte jeszcze zboże. Byt, wbrew protestom Marii, leżał w dzień na moim łóżku, przenosił się na swoje leże pod stołem, kiedy Maria przychodziła powiedzieć  mi dobranoc i powracał na łóżko, kiedy zostawaliśmy sami. Jego zmysł obserwacji i zdolność analizy skłaniały mnie do dzielenia się z nim moimi problemami. Chwilowo jednak zdawało mi się, że nie mam problemów. Ulicą Marcelińską chodziłem z psem na spacer aż do Marcelińskiego Lasku, czytałem książki, pomagałem Marii. Co tydzień Major brał mnie do łaźni, ponieważ piecyk gazowy  w łazience nie  był  remontowany od  wkroczenia niemieckiej armii i najpierw groził wybuchem, a potem wybuchł, więc wodę do mycia musieliśmy grzać w garnkach.


Te wyprawy do łaźni były okazją do naszych męskich rozmów. Major przypominał mi, że to my jesteśmy mężczyznami i że kiedy jego z tych, czy innych powodów zabraknie, to na mnie spadnie obowiązek opieki nad Marią i moją siostrą. Po tym wstępie przechodził jednak do historii, zaś historia zależała od tego, którą ulicą szliśmy do Grunwaldzkiej. Jeśli jechaliśmy do łaźni tramwajem, szliśmy Ostroroga albo Skarbka, jeśli szliśmy pieszo, wówczas mogliśmy iść Lubeckiego albo Włodkowica. Przy Ostroroga i Skarbka obszerne przedwojenne wille zajmowały sowieckie wojska. Sierdził się Major twierdząc, że gdybyśmy słuchali Jana Ostroroga, to nie musielibyśmy tego towarzystwa znosić. Monumentum pro Rei mruczał, kiedy mijaliśmy kolejnego rosyjskiego wartownika. Patrzył na mnie  stanowczo  i wzdychał:  Ostroróg. Może gdyby żył ćwierć wieku później — machał ręką i przerywał lekcję na kolejny tydzień.


Na Skarbka nie było lepiej. Za pierwszym razem sam zacząłem, a Major przyspieszył  tylko kroku i powiedział, że kiedyś na Lubeckiego mi powie. Zaciekawił mnie, więc naciskałem. Widzisz — wyjaśniał — Skarbka bez Lubeckiego nie da się zrozumieć. Lubecki pokazał, że Skarbek miał rację. Spojrzał na mnie niepewnie.


—  O Napoleonie słyszał — zapytał nagle z rosyjskim akcentem. Skinąłem głową.

—  Że przegrał wojnę z Rosją — pytał dalej. Wiedziałem.

—  No właśnie, od 1815 roku do 1830 było Królestwo Polskie. Piętnaście najciekawszych lat  w naszej historii. Na skrawku tego, czym była  kiedyś  Polska, kilku  mądrych ludzi tworzyło  rząd i robiło coś sensownego. Siedzieli pod rosyjskim butem, mieli plan uzależnienia od nas Rosji i zaczęli uzależniać od nas Rosję. Wtedy powstała Łódź, wtedy powstał polski przemysł, wtedy robili to, co powinno było być zrobione przed rozbiorami. Skarbek był mózgiem i Lubecki słuchał Skarbka . Kiedy ta ich polityka zaczęła wydawać owoce, kiedy mogła nas przygotować do czegokolwiek, wtedy wybuchło powstanie, listopadowe powstanie, o innych miesiącach opowiem ci później, bo my lubimy sobie powstawać. Zatrzymał się na rogu Skarbka i Rycerskiej i przez chwilę patrzył z niechęcią na wielki portret Stalina w rosyjskich koszarach.


Rycerska przekreślała Skarbka i Lubeckiego, jakby urbanista szykował lekcję historii dla lotników.


W jakiś czas później, Major na Lubeckiego mówił mi o podchorążych. Jak twierdził, książę Lubecki chciał wyciągnąć ojczyznę za włosy z topieli, ale sprawę przejęli w swoje ręce oficerowie musztry, którzy rozpalili umysły podchorążych. Łatwiej było umysły podchorążych rozpalić oficerom musztry niż księciu, który rozumiał o czym pisał Skarbek.


—  Umysły podchorążych — uśmiechnął się Major, zatrzymując się przy latarni na Lubeckiego — zastanawiały kiedyś starego profesora matematyki we Lwowie. Kończyliśmy podchorążówkę i w wolnych chwilach chodziliśmy z kolegami do uniwersyteckiej kawiarni. Obok naszego stolika czasami siadał siwy jak gołąbek staruszek, o którym wiedzieliśmy, że jest emerytowanym profesorem matematyki. Staruszek miał interesujący obyczaj — siadał przy stoliku, zamawiał kawę i kładł obok filiżanki srebrną dziesięciozłotówkę. Wypijał kawę, czasem czytał gazetę, potem płacił za kawę, chował do kieszeni dziesięciozłotówkę i wychodził. Za którymś razem nie wytrzymałem, stuknąłem obcasami, ukłoniłem się grzecznie i zapytałem o co chodzi z tą monetą? Staruszek poprosił, żebym usiadł i powiedział, że ta moneta jest związana z nami, że przez miesiące, chcąc nie chcąc, słucha naszych rozmów i tak sobie pomyślał, że gdybyśmy kiedyś rozmawiali o czymś innym niż o babach i o koniach, to on by nam tort postawił.


Major zamilkł równie nagle jak zaczął i szliśmy dalej w milczeniu do Rycerskiej, a potem Grunwaldzką, do samej łaźni.

                                    ****

Na długo przed śmiercią koguta Major siadał czasami na krawędzi mojego łóżka i mówił — chodziła czapla po desce, opowiedzieć ci jeszcze? Kiwałem poważnie głową, a Major powtarzał to samo — chodziła czapla po desce, opowiedzieć ci jeszcze? Ponownie kiwałem głową. Mogliśmy tak rozmawiać bez końca.


W sierpniowy wieczór wracaliśmy z łaźni. Łaźnię zamykano o ósmej, a my wychodziliśmy ostatni. W czystych koszulach, z mokrymi głowami, szliśmy ulicą Grunwaldzką. Zapadł już zmrok, na niebie tu i ówdzie widać było gwiazdy. Po lewej stronie pola wdzierały się w miasto, a kawałek dalej miasto ponownie wdzierało się w pola, jak kto woli. Od strony miasta widać było z daleka nadjeżdżający tramwaj, nagle jego światło przeciął cień i tramwaj zaczął gwałtownie hamować.


—  Wypadek —powiedziałem.

—  Samobójca — powiedział Major — biedny motorniczy.


Tramwaj stał u wylotu Lubeckiego, wysypał się z niego tłum ludzi, którzy zaglądali pod koła.

Major skręcił w Włodkowica i szarpnął mnie za rękaw.


—  Nie ma sensu tam chodzić, pomóc nie pomożemy, a gapić się nie ma na co.


Szliśmy w milczeniu, nie bardzo wiedząc co powiedzieć. Wiedziałem, że ten człowiek nie mógł przeżyć, zastanawiałem się jak to jest, jest człowiek i w chwilę później już go nie ma. Ile czasu trwa śmierć? Czy czuł ból? Stał pod drzewem i czekał na tramwaj.


—  Łajdak — usłyszałem głos Majora. — Kompletny łajdak. Ze swoim życiem mógł zrobić co chciał, ale nie robi się tego drugiemu człowiekowi. Pamiętaj. Nie robi się takiego świństwa drugiemu człowiekowi. Dał się zabić, bo sam nie miał odwagi, bo nie miał pomysłu albo go cieszyło, że jeszcze komuś będzie obrzydliwie.


Szliśmy dalej w milczeniu. On w swoim i ja w swoim. W końcu zapytałem go, czy jest Bóg? Spojrzał na mnie nieobecnym wzrokiem. — Rzecz gustu — odpowiedział i wiedziałem, że dalsze pytania byłyby nietaktem. W domu nie wracaliśmy do tej historii, przywitał nas podskakujący Byt i jasny głos Marii, która ucieszyła się, że już wróciliśmy, kazała myć ręce i siadać do stołu.

Następnego dnia zaczynał się nowy rok szkolny. Nie byłem pewien, czy jest to powód do radości.

Część II

Część III


Skomentuj Tipsa en vn Wydrukuj






Dziesięć lat „Listów
z naszego sadu”
Andrzej Koraszewski 

Redaktor naczelna „Listów z naszego sadu” (po lewej) z biologiem ewolucyjnym Jerrym A. Coynem, w koszuli z podobizną redaktor naczelnej wyhaftowaną przez japońską artystkę.

Pierwszego stycznia 1970 roku miałem strasznego kaca. Bolała mnie głowa, z radia płynął nachalny, odrażający głos pierwszego sekretarza KC PZPR Władysława Gomułki. Sięgnąłem po szklankę wody i powiedziałem do Małgorzaty, wyjeżdżamy z tego kraju. Padały już takie słowa w naszym małżeństwie i zawsze to drugie mówiło – poczekajmy. Teraz jednak usłyszałem spokojne i zdecydowane – dobrze. Nie było to tak proste jak myśleliśmy, ale kiedy raz decyzja zapadła nie zamierzaliśmy jej zmieniać. W początkach sierpnia 1971 opuściliśmy Polskę na 27 lat.
W sierpniu 1997 roku byliśmy z wizytą w Polsce, przyjaciele, para wiejskich nauczycieli, postanowili nam pokazać ciekawe gospodarstwo. Gospodarz oprowadzając nas pokazał stojący nad jeziorem dom i powiedział, że to dom po jego rodzicach, który zamierza sprzedać. Ja miałem już powyżej dziurek w nosie pracę w BBC (nadawanie z Londynu do Polski straciło urok, walka o przetrwanie Polskiej Sekcji mnie nie bawiła, a samo BBC schodziło na psy).

Więcej

O „Listach z naszego sadu”


Dobrzyń nad Wisłą. Sielskie obrazki z rozległego sadu: drzewa owocowe z ...

Więcej

Sześć lat
„Listów z naszego sadu”
Andrzej Koraszewski

Foto: Henryk Rubinstein.

Pisać, nie pisać? „Listy” skończyły sześć lat i można się zastanawiać komu to potrzebne? Pisze człowiek głównie dla samego siebie, żeby poukładać myśli, tak by móc je przekazać innym do sprawdzenia. Zaczynając wysyłać „Listy” w świat, nie mieliśmy pojęcia, czy będą docierać do kilkudziesięciu, kilkuset czy do kilku tysięcy osób. Umówiliśmy się z Małgorzatą, że nie ma to większego znaczenia, że nawet gdyby docierały do tysięcy, to przecież świata nie zmienią. Jest zatem to pisanie i dzielenie się tym, co wydaje nam się interesujące, zawracaniem Wisły kijem, albo poszukiwaniem tych, którzy podzielają nasze zainteresowania, a szczególnie tych, których kompetencje są większe niż nasze i którzy mogą nam pomóc w odnajdywaniu błędów w naszym rozumowaniu. Póki żyjemy, próbujemy dowiedzieć się, na jakim świecie żyjemy, a jak się okazuje, nie jest to wcale takie proste.

Więcej

Regulamin


Czy jest możliwe stworzenie miejsca w Internecie, gdzie ludzie ze sobą normalnie rozmawiają? To...

Więcej

Autorzy

Próby świadectwa
Andrzej Koraszewski

Ojhyzna
Część I

Ojhyzna
Część II

Ojhyzna
Część III

FODDERLAND

Polecane
artykuły

Lekarze bez Granic


Wojna w Ukrainie


Krytycy Izraela


Walka z malarią


Przedwyborcza kampania


Nowy ateizm


Rzeczywiste łamanie


Jest lepiej


Aburd


Rasy - konstrukt


Zielone energie


Zmiana klimatu


Pogrzebać złudzenia Oslo


Kilka poważnych...


Przeciwko autentyczności


Nowy ateizm


Lomborg


„Choroba” przywrócona przez Putina


„Przebudzeni”


Pod sztandarem


Wielki przekret


Łamanie praw człowieka


Jason Hill


Dlaczego BIden


Korzenie kryzysu energetycznego



Obietnica



Pytanie bez odpowiedzi



Bohaterzy chińskiego narodu



Naukowcy Unii Europejskiej



Teoria Rasy



Przekupieni



Heretycki impuls



Nie klanial



Cervantes



Wojaki Chrystusa


Listy z naszego sadu
Redaktor naczelny:   Hili
Webmaster:   Andrzej Koraszewski
Współpracownicy:   Jacek, , Małgorzata, Andrzej, Henryk