Szminkowanie trupa z Oslo

Izraelskie wybory skupiły uwagę świata w stopniu być może większym niż w jakimś supermocarstwie. Większość „doniesień” sprawiała wrażenie atawistycznej zgoła niechęci do premiera Netanjahu, zazwyczaj symbolizującego w tych doniesieniach wszystko, co paskudne. Pozwalało to donoszącym na przedstawianie się jako reprezentanci wszystkiego, co dobre. Sztuka przedstawiania się w charakterze istot niezmiernie dobrych przez pławienie się w nienawiści została doprowadzona przez nasz gatunek do perfekcji. Wymaga wykorzystania do tego celu obrazu głębokiego współczucia i miłości. W przypadku Izraela sprawa jest w miarę prosta - należy nieodmiennie okazywać współczucie niewinnym dzieciom porywanym przez Żydow na macę.

Wybory w Izraelu mamy za sobą, czy i jaki rząd wyłoni się z tych wyborów, pozostaje nadal enigmą. Nadzieje świata i nadzieje mieszkańców Izraela sprawiają wrażenie rozbieżnych. Doprecyzowania wymaga określenie „świat” i określenie Izrael.


W tym przypadku przez „świat” będziemy rozumieli przede wszystkim media głównego nurtu zachodniego świata. Przez „Izrael” mieszkańców malutkiego kraju, którzy kierując się własnym rozeznaniem, próbowali być mądrzy w sprawie wyboru przywództwa kraju wystawionego na nieustanny terror i zagrożonego możliwym kolejnym ludobójczym atakiem ze strony muzułmańskich wrogów.


Izrael ma silną armię, która wygrała trzy wielkie wojny z połączonymi armiami arabskimi, których dowódcy zapowiadali, że dokończą dzieło Zagłady. Po tych przegranych wojnach świat muzułmański zmienił strategię i od dziesięcioleci prowadzi wojnę terroru, nadal zmierzającą do zniszczenia Izraela, ale w drodze ustawiczego nękania zamachami i przekonywania świata, że terroryści są niewinnymi ofiarami, którym wstrętni Żydzi odmawiają prawa do spokojnego życia na swoim terytorium.


W języku propagandy kluczowe jest „rozwiązanie w postaci dwóch państw”.


Pomijając wcześniejszą historię Palestyny i jej podziału na arabską Jordanię (78 procent Palestyny) i Izrael, dzisiejszy świat jest skupiony na Umowach z Oslo, czyli koncepcji „pokoju za ziemię” i utworzenia owych „dwóch państw”.


We współczesnej prasie premier izraelski Icchak Rabin jest przedstawiany jako gołąb pokoju i całkowite przeciwieństwo Benjamina Netanjahu. Niektórzy izraelscy politycy mają na ten temat odmienne zdanie, ale nie da się niczego zrozumieć bez przypomnienia postaci Jasera Arafata, kształconego przez Moskwę w NRD terrorysty, który doprowadził do wojny domowej w Jordanii (1970), do wojny domowej w Libanie (1982), zajmował się porwaniami samolotów i zamachami w Europie, został w 1974 (dzięki naciskom Związku Radzieckiego) uznany przez ONZ za jedynego przedstawiciela narodu palestyńskiego.


Czy premier Rabin miał złudzenia na temat tego terrorysty, czy raczej był zmuszony do zaakceptowania Umów z Oslo przez administrację amerykańską? Nie wszystko tu jest jasne, z pewnością z nie mniejszą troską niż premier Netanjahu stawiał na pierwszym miejscu bezpieczeństwo mieszkańców Izraela i wiedział dobrze, kim jest jego partner „pokojowych rozmów”. W odróżnieniu od amerykańskich sojuszników wiedział również, że Arafat i jego frakcja nie reprezentuje Palestyńczyków, ani tych mieszkających na Zachodnim Brzegu i w Gazie, ani tych z diaspory. Miał również bogate doświadczenia z amerykańskimi sojusznikami, w szczególności te, kiedy po wojnie 1973 roku, Henry Kissinger traktował go jak Barack Obama Netanjahu, nazywając Rabina i jego doradców głupcami i pospolitymi rzezimieszkami.      

Z górą ćwierć wieku po zawarciu umów z Oslo w pamięci zajmujących się Izraelem dziennikarzy pozostała słynna fotografia Rabina i Arafata podających sobie ręce 13 września 1993 roku i stojącego pośrodku szczęśliwego prezydenta Clintona. Przewodniczący Arafat oficjalnie wyrzekł się (na piśmie) przemocy i uznał Izrael; w zamian rząd izraelski uznał Organizację Wyzwolenia Palestyny (która ani nie zmieniła swojej nazwy, ani nie uznała Izraela) za legalne przedstawicielstwo Palestyńczyków. Samą deklarację podpisał izraelski minister spraw zagranicznych Shimon Peres oraz odpowiedzialny za  finansowanie operacji terrorystycznych w OWP, wykształcony w ZSRR, Mahmoud Abbas. Rabin i Arafat (oraz Shimon Pers) dostali Pokojową Nagrodę Nobla i na tym pokój się zakończył.


Czy prezydent Clinton był rzeczywiście przekonany, że w Camp David w 2000 roku udało mu się ożywić trupa porozumień  z Oslo i doprowadzić do pokoju między Izraelem i Palestyńczykami? Prawdopodobnie najwięcej mówi o tym jego rozmowa z Arafatem, która podobno odbyła się na trzy dni przed opuszczeniem przez Clintona Białego Domu. Jak opowiadał były prezydent byłemu ambasadorowi w ONZ, Richardowi Holbrookowi i jego żonie, podczas tego spotkania Arafat miał do Clintona powiedzieć: „Jest Pan wielkim człowiekiem.”Clinton miał odpowiedzieć: „Nieprawda, jestem wielkim nieudacznikiem i to jest pana dzieło.”


Podczas tego spotkania, ale również wielokrotnie później powtarzał, że Arafat odrzucił najlepsze możliwe porozumienie dla Palestyńczyków.


Arafat jednak ani przez chwilę nie myślał o pokoju.        


W 2006 roku palestyński dziennikarz, Abdel Al-Bari Atwan ujawnił w wywiadzie telewizyjnym, że Arafat powiedział mu, że planował zamienić Porozumienia z Oslo w przekleństwo Izraela.

"Kiedy podpisano Porozumienia z Oslo, pojechałem odwiedzić [Arafata] w Tunisie. To było gdzieś w czerwcu, zanim pojechał do Gazy. Powiedziałem do niego: Nie zgadzamy się. Nie popieram tego porozumienia. Zaszkodzi nam, Palestyńczykom, wypaczy nasz wizerunek i wykorzeni nas z naszego arabskiego pochodzenia. To porozumienie nie osiągnie nam tego, czego chcemy, bo ci Izraelczycy oszukują i są podstępni”.


[Arafat] zabrał mnie na dwór i powiedział: Na Allaha, doprowadzę ich [Żydów] do szaleństwa. Na Allaha, zamienię to porozumienie w ich przekleństwo. Na Allaha, może nie za mojego życia, ale ty dożyjesz widoku Izraelczyków uciekających z Palestyny. Miej trochę cierpliwości. Powierzam ci to. Nie mów o tym nikomu”.

Mogło się wydawać co najmniej dziwne, że zarówno amerykańscy, jak i europejscy politycy uwierzyli, że arcyterrorysta będzie chciał pokoju i dobra Palestyńczyków. Jedno było pewne, w kolejnych latach żadne negocjacje nie przybliżały pokoju ani o ćwierć kroku. Wszystkie oferty strony izraelskiej były natychmiast odrzucane, a kolejne próby rozmów zrywane. Umowy z Oslo były martwe od pierwszego dnia i stanowiły wyłącznie parawan pozwalający na nieustanne obarczanie Izraela winą za brak postępów.


Z chwilą wybuchu drugiej intifady w 2000 roku, fali zorganizowanego przez Arafata terroru, podczas której zginęły tysiące Izraelczyków, a wielokrotnie więcej zostało rannych, świat zachodni nadal chciał traktować Arafata jako partnera do pokoju i stokorotnie częściej winił Izrael niż stronę palestyńską. Po zamachu na WTC można mówić o syndromie Oslo. Świat zachodni obawiając się islamskiego terroru, chciał mieć nadzieję, że uda się gniew islamskich dżihadystów skierować w całości na Żydów. Im bardziej świat zachodni czuł się zagrożony, tym więcej miłości okazywał palestyńskiemu arcyterroryście. Pobożne życzenia na temat „rozwiązania w postaci dwóch państw” były w kontekście odmowy negocjacji ze strony palestyńskiej zgoła śmieszne, a oczekiwania kierowane pod adresem Izraela coraz częściej zakrawały na oczekiwanie popełnienia samobójstwa. 


Wybudowanie bariery bezpieczeństwa uznano za wprowadzenie apartheidu, wprowadzenie punktów kontrolnych uznano za terror ze strony Izraela, opuszczenie Gazy za jednostronne działania bez negocjacji. Próżno byłoby szukać w zachodniej prasie uznania faktu, że Izrael realizował swoje zobowiązania umów z Oslo z nadwyżką, że mimo terroru raz za razem prezentował oferty daleko idących ustępstw. Syndrom Oslo wymagał oparcia prezentacji konfliktu izraelsko-palestyńskiego w maksymalnie zakłamany sposób z nieodmienną prezentacją terrorystów jako niewinnych ofiar żydowskich prześladowań.


W samym Izraelu lewica utraciła poparcie i nastąpił zwrot w prawo, wszelkie nadzieje na rychły pokój zostały pogrzebane, ale umowy z Oslo nadal były respektowane. W tych umowach powiedziano w sposób jasny, linia zawieszenia broni z 1949 roku nie jest ostateczną granicą, ta musi być uzgodniona w traktacie pokojowym. Autonomia Palestyńska jest podzielona na trzy obszary: obszar A kontrolowany wyłącznie przez Autonomię, obszar B – gdzie Autonomia sprawuje administrację cywilną, ale Izrael jest odpowiedzialny za bezpieczeństwo i obszar C - tereny sporne, których los ma być rozstrzygnięty w negocjacjach.


Izraelskie osiedla na obszarze C (który również w negocjacjach z Oslo uznano za strategiczny dla bezpieczeństwa Izraela) uznano za pretekst do usprawiedliwiania palestyńskiego terroryzmu. Ani terroryzm, ani brak postępów w negocjacjach (czytaj odmowa negocjacji), ani obietnice likwidacji tych osiedli, które znajdą się poza ostatecznie ustalonymi granicami, nie mogły skłonić Zachodu do rezygnacji z tego pretekstu. Palestyna miała być wolna od Żydów, przy czym definicja pojęcia „Palestyna” była początkowo odmienna w oczach Zachodu i Organizacji Wyzwolenia Palestyny. (OWP nigdy nie ukrywała, że chodzi o „Palestynę” od rzeki do morza, Zachód udawał, że „Palestyna” to Zachodni Brzeg i Gaza. To, że jest to udawanie, ujawniały nie tylko zachodnie masy ludowe, ale również politycy demonstracyjnie unikający potępiania palestyńskiego terroryzmu, jak również udający, że to osiedla są główną przeszkodą do pokoju. Izraelczycy całkowicie opuścili Gazę, likwidując tam swoje osiedla. Bardzo szybko dowiedzieli się, że był to kardynalny błąd.)


Wybór Baracka Obamy budził wiele nadziei, u Izraelczyków chyba tylko do jego wizyty w Kairze i deklaracji miłości do terrorystycznego i wściekle antysemickiego Bractwa Muzułmańskiego. Tę deklarację miłości powtórzył niebawem w rządzonej przez Bractwo Muzułmańskiej Ankarze i z czasem oferując maksimum wsparcia jeszcze bardziej antysemickiemu rządowi Islamskiej Republiki Iranu. Nic dziwnego, że amerykański prezydent, nie tylko uznawał „prezydenta” Abbasa za godnego zaufania gwaranta pokoju, ale nienawidził premiera Netanjahu jak Kissinger Icchaka Rabina, uznając, że brak postępów w „rozwiązaniu w postaci dwóch państw” jest wyłączną winą prawicowego rządu w Jerozolimie.


Umowy z Oslo były trupem od pierwszego dnia. Relacje z ostatnich izraelskich wyborów sprawiały wrażenie intensywnego szminkowania trupa. Nieodmiennie dowiadywaliśmy się, że Netanjahu walczy o przetrwanie, bo jak przegra to pójdzie za kratki, że bez żadnego powodu straszy Arabami, że jest rasistą i że jest wszystkiemu winien. W samym Izraelu widzimy głęboki podział. Jedni dostrzegają niesamowity wzrost gospodarczy, jaki dokonał się podczas „ery Netanjahu”, inni mają pretensje o nadmierną ostrożność w reakcjach na nieustanny terroryzm ze strony Hamasu i OWP, jeszcze inni mają problem z tym, że opiera się na koalicji z partiami religijnymi i godzi się na ustępstwa wobec tych partii.


W oczach zachodniego świata mówienie o zagrożeniach Izraela jest z gruntu naganne. Zachodni odbiorca wiadomości praktycznie nie otrzymał informacji, że „prezydent” Abbas wypowiedział umowy z Oslo, informując, iż przestaje respektować podział na strefy A, B i C.


Zapowiedź ewentualnej aneksji strategicznych obszarów w strefie C, potraktowano wyłącznie jako manewr wyborczy, podobnie jak ofertę utworzenia rządu jedności po podaniu niemal ostatecznych wyników tych wyborów potraktowano wyłącznie jako próbę chociażby częściowego utrzymania się przy władzy, a nie troskę o bezpieczeństwo kraju.


Szminkowanie trupa z Oslo staje się coraz intensywniejsze w miarę narastania antysemityzmu w Europie i Ameryce. Jak niedawno donosiła prasa niemiecka kanclerz Merkel oznajmiła z dumą (w obecności palestyńskigo ”prezydenta”), że Niemcy są największym pojedynczym darczyńcą palestyńskich terrorystów, a jeszcze więcej robią we współpracy z pozostałymi członkami Unii Europejskiej. „Prezydent” Abbas ma kłopoty, ponieważ stanowczo i publicznie odmówił zaprzestania finansowania terroryzmu, przeciwko czemu ani Niemcy, ani Unia Europejska nie protestują.


Informujący o izraelskich wyborach i próbach utworzenia jakiegoś rządu po tych wyborach mają nadzieję na koniec ery Netanjahu i nowy rząd, który wskrzesi trupa z Oslo. Ta nadzieja jest raczej płonna, ale nadzieje na przynajmniej mniej kompetentny rząd mogą okazać się niepozbawione podstaw, co rokuje nadzieję, że tak szczodrze dawane pieniądze na propagowanie nienawiści i nieustającej wojny z Żydami przyniosą lepsze efekty.                          

(4)
Listy z naszego sadu
Chief editor: Hili
Webmaster:: Andrzej Koraszewski
Collaborators: Jacek Chudziński, Hili, Małgorzata Koraszewska, Andrzej Koraszewski, Henryk Rubinstein
Go to web version