Mimo że systematycznie czytam informacje z Izraela oraz o Izraelu, byłam kilka dni temu zaskoczona. Wystarczyła jedna niewielka notatka, ta o zburzeniu 4. wysokościowców. Mimo że konsekwentnie między bajki wkładam opowieści o "ostrzałach na oślep" i "niewybiórczych bombardowaniach", mimo że nawet z nienajlepszym wzrokiem widziałam, że do ilustrowania artykułów używa się serii tych samych zdjęć, bezwiednie uległam przeświadczeniu (założeniu?), że wysokie budynki zostały zniszczone na początku. Skądś było to wyobrażenie, że tak się przecież zwykle dzieje podczas wojen; zwłaszcza tam, gdzie gęsta zabudowa jest z założenia wykorzystywana jako infrastruktura militarna. Wiadomość, że wysokie budynki mieszkalne istniały w tym "morzu ruin" przez prawie 2 lata wojny, wyostrzyła brak zaufania do jej obrazów medialnych - trudno o lepsze zaprzeczenie dla wytrwale powtarzanych przekazów o niewybiórczym strzelaniu i planowym, a metodycznym niszczeniu celów cywilnych.
Łatwiej czytam zdjęcia medyczne - i tu zresztą było dla mnie główne źródło sceptycyzmu wobec usilnych starań o wymuszenie współczucia. Poza wątpliwościami dość abstrakcyjnymi, acz znaczącymi - czy godzi się eksponować zdjęcia ludzi ciężko i nieuleczalnie chorych dla zilustrowania zupełnie innego przekazu - była jeszcze irytacja. Ta zaś wynikała z rosnącej pewności, że autorzy i kolporterzy tych przekazów otwarcie zakładają kompletną niezdolność czytelników do zrozumienia, co właściwie widzą. To założenie było tak silne, że nieraz nie starano się nawet porządnie kadrować zdjęć - i każdy, kto chciał, mógł na własne oczy zobaczyć, że "zagłodzone" dziecko ma dobrze odżywioną matkę i zdrowe rodzeństwo.
Choroba jest nieszczęściem, zwłaszcza genetyczna i nieuleczalna. Przerabianie jej na broń to zajęcie niegodziwe; a specjalnie źle może to być odbierane w kraju, gdzie leczenie chorób rzadkich (a nawet niekoniecznie, bo np. SM rzadkie nie jest) to jest dla rodziny i samych pacjentów droga przez mękę, związana z ogromnymi kosztami. Żadna organizacja humanitarna ich nie pokrywa - rodzice muszą sami upraszać dobrych ludzi o wsparcie.
Ta wiedza wzmacnia dystans do szantażu emocjonalnego - efekt jest zatem odwrotny do zamierzonego.
Poniekąd na marginesie uwag Phyllis Chesler: istotnie, zdarzają się (przynajmniej w Polsce) uczelnie, na których jeśli już coś się na temat judaizmu mówi, to dba się, aby przypadkiem nie robił tego nikt w miarę kompetentny. Pozostają trzy wyjątki.
Łatwiej czytam zdjęcia medyczne - i tu zresztą było dla mnie główne źródło sceptycyzmu wobec usilnych starań o wymuszenie współczucia. Poza wątpliwościami dość abstrakcyjnymi, acz znaczącymi - czy godzi się eksponować zdjęcia ludzi ciężko i nieuleczalnie chorych dla zilustrowania zupełnie innego przekazu - była jeszcze irytacja. Ta zaś wynikała z rosnącej pewności, że autorzy i kolporterzy tych przekazów otwarcie zakładają kompletną niezdolność czytelników do zrozumienia, co właściwie widzą. To założenie było tak silne, że nieraz nie starano się nawet porządnie kadrować zdjęć - i każdy, kto chciał, mógł na własne oczy zobaczyć, że "zagłodzone" dziecko ma dobrze odżywioną matkę i zdrowe rodzeństwo.
Choroba jest nieszczęściem, zwłaszcza genetyczna i nieuleczalna. Przerabianie jej na broń to zajęcie niegodziwe; a specjalnie źle może to być odbierane w kraju, gdzie leczenie chorób rzadkich (a nawet niekoniecznie, bo np. SM rzadkie nie jest) to jest dla rodziny i samych pacjentów droga przez mękę, związana z ogromnymi kosztami. Żadna organizacja humanitarna ich nie pokrywa - rodzice muszą sami upraszać dobrych ludzi o wsparcie.
Ta wiedza wzmacnia dystans do szantażu emocjonalnego - efekt jest zatem odwrotny do zamierzonego.
Poniekąd na marginesie uwag Phyllis Chesler: istotnie, zdarzają się (przynajmniej w Polsce) uczelnie, na których jeśli już coś się na temat judaizmu mówi, to dba się, aby przypadkiem nie robił tego nikt w miarę kompetentny. Pozostają trzy wyjątki.