Środowisko akademickie, powołując się na wszelkie świętości i wzniosłości, niezawodnie rozwija konformizm. Nie ma bowiem takiego ideału, którego w razie potrzeby nie dałoby się uchylić jakimś prostym zaklęciem. Na przykład wskazaniem na konieczność zachowania powszechnej środowiskowej solidarności albo ochronę dobrego imienia, wszystko jedno - całej korporacji czy tylko własnego grajdołka.
Gdy ulega się krzykowi wielkiemu o konieczności bojkotowania izraelskich uczelni, to bóg wszelaki uchowaj, najświętszej zasady solidarności nie łamie się ani troszeczkę. A dlaczego? Przecież bojkot na tym polega, że grupa uczonych, zdefiniowana przez obywatelstwo/pochodzenie/miejsce pracy (są to, jak widać, czynniki absolutnie niezbędne dla oszacowania wartości naukowej) staje się unieważniona i niewidzialna dla reszty globalnego środowiska. "Zysk" z tego może być taki, że bojkotujący na własne życzenie w pewnych projektach udziału nie wezmą.
https://www.timesofisrael.com/israeli-scientists-develop-first-ever-blood-test-for-early-detection-of-parkinsons/
W przypadku jednostek, akademickich głównie z nazwy i ambicji, znaczenia to nie ma, bo partnerami w takich projektach być by nie mogły. Dla zespołów profesjonalnych to już tak obojętne nie jest.
Dla wszystkich zaś pojawia się bardzo niewytworna konieczność decydowania, co dalej.
Oczywiście, wyniki badań tej części środowiska, której postanowiło się nie dostrzegać, będą na tacy podane; jest bowiem zasada publikacji wyników i poddawania ich pod osąd powszechny. Nie informować, że taki projekt jest i co przynosi? Nie czytać? Nie cytować? Cytować bez podawania źródła? Uciekać się do nierzetelnej krytyki, żeby podważyć
efekty? Stosować sankcje, gdy ktoś się z bojkotu wyłamie i będzie postępował wedle reguł nauki, a nie ideologii?
Co krok, to ciężkie naruszenie akademickiej rzetelności i swobody. Na horyzoncie zaś pułapka nowa: jak wyminąć w razie czego zasadę dbałości o reputację? Niby wydaje się to proste - wystarczy dyscyplinowanie do zachowania milczenia o praktykach wątpliwych czy nawet haniebnych (a to w świecie akademickim jest sposób rutynowy). Uparciuchy i straceńcy mogą jednak drążyć - że nie na tym dbałość o reputację polega, aby o rzeczach wątpliwych (a o gorszych tym bardziej) nie mówić, ale aby ich nie robić. To już może być bardzo nieprzyjemne.
Tymczasem siewcy bojkotu w imię wzmacniania tego, co niebezpieczne i z nauką oraz kulturą tyle ma wspólnego, że finalnie może je zniszczyć, mają już nowe pomysły i nie wahają się zabiegać o ich propagację i uznanie.
https://blogs.timesofisrael.com/how-to-legalise-terrorism-in-106-pages/
Biolog, matematyk i socjolog mogą uprzejmie powiedzieć, że nie są kompetentni, aby wyrażać opinię. To pół racji, bo merytorycznie rzecz to istotnie od ich kompetencji odległa. Jednak jeśli nie są "Januszami nauki" (to całkiem liczne grono, na wszystkich kontynentach), mogą rzecz całą ocenić z perspektywy standardów społecznych, w tym i reguł etycznych. Będzie to wyzwaniem, jeśli pracują w jednostkach, które uległy krzykowi "aktywistów" i ogłosiły zastąpienie swobody akademickiej "solidarnością z Palestyną".
Gdy ulega się krzykowi wielkiemu o konieczności bojkotowania izraelskich uczelni, to bóg wszelaki uchowaj, najświętszej zasady solidarności nie łamie się ani troszeczkę. A dlaczego? Przecież bojkot na tym polega, że grupa uczonych, zdefiniowana przez obywatelstwo/pochodzenie/miejsce pracy (są to, jak widać, czynniki absolutnie niezbędne dla oszacowania wartości naukowej) staje się unieważniona i niewidzialna dla reszty globalnego środowiska. "Zysk" z tego może być taki, że bojkotujący na własne życzenie w pewnych projektach udziału nie wezmą.
https://www.timesofisrael.com/israeli-scientists-develop-first-ever-blood-test-for-early-detection-of-parkinsons/
W przypadku jednostek, akademickich głównie z nazwy i ambicji, znaczenia to nie ma, bo partnerami w takich projektach być by nie mogły. Dla zespołów profesjonalnych to już tak obojętne nie jest.
Dla wszystkich zaś pojawia się bardzo niewytworna konieczność decydowania, co dalej.
Oczywiście, wyniki badań tej części środowiska, której postanowiło się nie dostrzegać, będą na tacy podane; jest bowiem zasada publikacji wyników i poddawania ich pod osąd powszechny. Nie informować, że taki projekt jest i co przynosi? Nie czytać? Nie cytować? Cytować bez podawania źródła? Uciekać się do nierzetelnej krytyki, żeby podważyć
efekty? Stosować sankcje, gdy ktoś się z bojkotu wyłamie i będzie postępował wedle reguł nauki, a nie ideologii?
Co krok, to ciężkie naruszenie akademickiej rzetelności i swobody. Na horyzoncie zaś pułapka nowa: jak wyminąć w razie czego zasadę dbałości o reputację? Niby wydaje się to proste - wystarczy dyscyplinowanie do zachowania milczenia o praktykach wątpliwych czy nawet haniebnych (a to w świecie akademickim jest sposób rutynowy). Uparciuchy i straceńcy mogą jednak drążyć - że nie na tym dbałość o reputację polega, aby o rzeczach wątpliwych (a o gorszych tym bardziej) nie mówić, ale aby ich nie robić. To już może być bardzo nieprzyjemne.
Tymczasem siewcy bojkotu w imię wzmacniania tego, co niebezpieczne i z nauką oraz kulturą tyle ma wspólnego, że finalnie może je zniszczyć, mają już nowe pomysły i nie wahają się zabiegać o ich propagację i uznanie.
https://blogs.timesofisrael.com/how-to-legalise-terrorism-in-106-pages/
Biolog, matematyk i socjolog mogą uprzejmie powiedzieć, że nie są kompetentni, aby wyrażać opinię. To pół racji, bo merytorycznie rzecz to istotnie od ich kompetencji odległa. Jednak jeśli nie są "Januszami nauki" (to całkiem liczne grono, na wszystkich kontynentach), mogą rzecz całą ocenić z perspektywy standardów społecznych, w tym i reguł etycznych. Będzie to wyzwaniem, jeśli pracują w jednostkach, które uległy krzykowi "aktywistów" i ogłosiły zastąpienie swobody akademickiej "solidarnością z Palestyną".