Zdarzyło mi się trochę porozmawiać na temat tych wydarzeń z kilkorgiem badaczy, zajmujących się naukami społecznymi, kulturą i religiami. Dziwne to były rozmowy. Rozmówcy naprawdę się starali skoncentrować wyłącznie na Bliskim Wschodzie i do niego przyszpilić też moją uwagę. Zupełnie serio dwie osoby zaproponowały wprost, aby "nie rozpraszać się" i na wszelki wypadek pominąć Syrię. Dlaczego? Ach, bo tam tylko "była walka z reżimem" i "to jest sprawa wewnętrzna". Nieźle.
Jednak, skoro się upierałam, jakoś się te rozmowy toczyły. Przewijał się w nich motyw dosyć spodziewany, acz postać zyskał specyficzną. To wszystko jest, oczywiście, skutek kolonializmu i tego, że pełna dekolonializacja nadal się nie dokonała. Szczegółowe pytanie - czy w takim razie ludność niemuzułmańską należy traktować jako "residua kolonializmu" - raz wywołało konsternację, raz oburzenie (ach, w imię praw człowieka, "tak nie wolno mówić"!), a dwa razy stwierdzenie, że i owszem, bo "przecież misje były częścią aparatu kolonialnego". Kto zatem przyjmował religię kolonizatorów, ten z nimi współpracował i stawał się "kompradorem". Jasne więc, że odzyskanie kulturowej tożsamości wymaga eliminacji (!) wpływów obcych... Razem z ich "nosicielami"? No, wie pani, wszędzie karano kolaborantów. (Już nie było zaklęć na prawa człowieka).
A co z Syrią i - dajmy na to - Libanem? Tu mina pobłażliwa: w Libanie przecież byłby spokój, gdyby nie inwazja izraelska. A Syria - też złogi postkolonialne, od wojen krzyżowych się ciągnące. Pan kolega był nie zauważył, że syryjskie chrześcijaństwo istnieje dłużej, niż europejskie i jest, jak by to powiedzieć, wybitnie indygeniczne. Formowało się niejako u samego źródła, na długo, zanim najmądrzejsze bociany mogły przewidzieć królestwo Franków.
Tu nastał popłoch: to były pewnie jakieś niewielkie, rozproszone grupki, bez większego znaczenia kulturowego... Uczony kolega zatem nie ma pojęcia nawet o tym, o czym pisano - do niedawna - całkiem prosto i jednoznacznie: https://szlomo.org/najstarszy-na-swiecie-kosciol/
Wskazanie tej zaszłości historycznej, że na tych terenach wspólnoty chrześcijańskie zostały skolonizowane przez Arabów wywołało odruch negacji - "tego nie można tak interpretować". A jak? - czy uciekać się do gimnastyki, że najeźdźcy tym razem przynosili "kulturę rdzenną", tym się od kultury podbijanych różniącą, że kilka stuleci młodszą? Bez odpowiedzi, poza urazą, że "to złośliwość, a nie argument". Przypisywanie złośliwości historii to myk nienowy.
A jeśli nawet - jak w Kongo - chrześcijaństwo czy jakiekolwiek inne, niemuzułmańskie wyznanie, jest nowe i w ramach dekolonizacji należy eksterminować jego wyznawców, to co z prawem do wolności religijnej? Tu już odpowiedź godna zapóźnionego leninisty" ona niewątpliwie nastanie, gdy dekolonizacja w pełni się dokona.
Mam niemal pewność, że te trybiki rozumowania oryginalne nie są; raczej z ochotą nabyte gdzieś w pobliżu przodujących ośrodków naukowych. Ponura to pewność: można być rasistą, niszczycielem kultury, terrorysta i mordercą... byle pod właściwym znakiem i w imię szczytnych celów.
Jednak, skoro się upierałam, jakoś się te rozmowy toczyły. Przewijał się w nich motyw dosyć spodziewany, acz postać zyskał specyficzną. To wszystko jest, oczywiście, skutek kolonializmu i tego, że pełna dekolonializacja nadal się nie dokonała. Szczegółowe pytanie - czy w takim razie ludność niemuzułmańską należy traktować jako "residua kolonializmu" - raz wywołało konsternację, raz oburzenie (ach, w imię praw człowieka, "tak nie wolno mówić"!), a dwa razy stwierdzenie, że i owszem, bo "przecież misje były częścią aparatu kolonialnego". Kto zatem przyjmował religię kolonizatorów, ten z nimi współpracował i stawał się "kompradorem". Jasne więc, że odzyskanie kulturowej tożsamości wymaga eliminacji (!) wpływów obcych... Razem z ich "nosicielami"? No, wie pani, wszędzie karano kolaborantów. (Już nie było zaklęć na prawa człowieka).
A co z Syrią i - dajmy na to - Libanem? Tu mina pobłażliwa: w Libanie przecież byłby spokój, gdyby nie inwazja izraelska. A Syria - też złogi postkolonialne, od wojen krzyżowych się ciągnące. Pan kolega był nie zauważył, że syryjskie chrześcijaństwo istnieje dłużej, niż europejskie i jest, jak by to powiedzieć, wybitnie indygeniczne. Formowało się niejako u samego źródła, na długo, zanim najmądrzejsze bociany mogły przewidzieć królestwo Franków.
Tu nastał popłoch: to były pewnie jakieś niewielkie, rozproszone grupki, bez większego znaczenia kulturowego... Uczony kolega zatem nie ma pojęcia nawet o tym, o czym pisano - do niedawna - całkiem prosto i jednoznacznie: https://szlomo.org/najstarszy-na-swiecie-kosciol/
Wskazanie tej zaszłości historycznej, że na tych terenach wspólnoty chrześcijańskie zostały skolonizowane przez Arabów wywołało odruch negacji - "tego nie można tak interpretować". A jak? - czy uciekać się do gimnastyki, że najeźdźcy tym razem przynosili "kulturę rdzenną", tym się od kultury podbijanych różniącą, że kilka stuleci młodszą? Bez odpowiedzi, poza urazą, że "to złośliwość, a nie argument". Przypisywanie złośliwości historii to myk nienowy.
A jeśli nawet - jak w Kongo - chrześcijaństwo czy jakiekolwiek inne, niemuzułmańskie wyznanie, jest nowe i w ramach dekolonizacji należy eksterminować jego wyznawców, to co z prawem do wolności religijnej? Tu już odpowiedź godna zapóźnionego leninisty" ona niewątpliwie nastanie, gdy dekolonizacja w pełni się dokona.
Mam niemal pewność, że te trybiki rozumowania oryginalne nie są; raczej z ochotą nabyte gdzieś w pobliżu przodujących ośrodków naukowych. Ponura to pewność: można być rasistą, niszczycielem kultury, terrorysta i mordercą... byle pod właściwym znakiem i w imię szczytnych celów.