Jest jeszcze jeden element, bardzo ułatwiający taką infiltrację, na poziomie studiów doktoranckich oraz na stażach postdoktorskich. To umiejętność pozyskiwania grantów, czyli środków zewnętrznych na projekty badawcze, z którymi kandydat się zgłasza. Jasne, że kandydaci - emisariusze z takimi grantami się zgłaszają. Są więc nabytkiem pożądanym. Tu tkwi znaczący sekret zagęszczenia "studiów palestyńskich" czy (wybiórczych) "postkolonialnych": są pieniądze, z których uczelnia ma zysk? Są badania i kursy.
Zarazem zachodnie uczelnie są często bezradne wobec opisanych w artykule całkiem nienaukowych konsekwencji tej grantozy. Bezradność wynika ze śmiertelnie serio traktowanych reguł akademickich. Skoro w statutach i regulaminach są spisane np. prawa samorządowych ciał kolegialnych, to jest to rzecz święta, tym skutkująca, że reprezentacja studentów może doprowadzić do usunięcia wykładowcy czy nawet odwołania kanclerza/prezydenta/rektora. Za to doprowadzenie do relegowania, a bodaj tylko zawieszenia studenta/doktoranta to droga przez mękę, niekoniecznie skuteczna.
W polskich realiach, gdzie wystarczy z marszu zmienić kilka punktów w statucie czy w regulaminie, aby przeprowadzić to, co tam się komu z władców podoba, to brzmi wprost surrealistycznie. Rektor bezsilny, bo studenci strajkują? Od czego ma senat? Zresztą, takie rzeczy można załatwić na szczeblu wydziałowym - wystarczy zapis, że obecności na wszystkich zajęciach są obowiązkowe, nieobecności usprawiedliwia się tylko zwolnieniem lekarskim, a i tak je trzeba zaliczyć indywidualnie. A do tego władze uczelni mogą na protest się nie zgodzić (jakieś zarządzenie się zawsze napisze) i wobec tego każdy uznać za nielegalny... Ktoś taki, jak Mahmoud Khalil, gdyby miał misję w Polsce, dawno byłby już tam, skąd przyjechał. A mimo wszystkie słuszne obawy i świadomość ryzyka dla zachodnich środowisk akademickich, jednak im zazdroszczę.
Zarazem zachodnie uczelnie są często bezradne wobec opisanych w artykule całkiem nienaukowych konsekwencji tej grantozy. Bezradność wynika ze śmiertelnie serio traktowanych reguł akademickich. Skoro w statutach i regulaminach są spisane np. prawa samorządowych ciał kolegialnych, to jest to rzecz święta, tym skutkująca, że reprezentacja studentów może doprowadzić do usunięcia wykładowcy czy nawet odwołania kanclerza/prezydenta/rektora. Za to doprowadzenie do relegowania, a bodaj tylko zawieszenia studenta/doktoranta to droga przez mękę, niekoniecznie skuteczna.
W polskich realiach, gdzie wystarczy z marszu zmienić kilka punktów w statucie czy w regulaminie, aby przeprowadzić to, co tam się komu z władców podoba, to brzmi wprost surrealistycznie. Rektor bezsilny, bo studenci strajkują? Od czego ma senat? Zresztą, takie rzeczy można załatwić na szczeblu wydziałowym - wystarczy zapis, że obecności na wszystkich zajęciach są obowiązkowe, nieobecności usprawiedliwia się tylko zwolnieniem lekarskim, a i tak je trzeba zaliczyć indywidualnie. A do tego władze uczelni mogą na protest się nie zgodzić (jakieś zarządzenie się zawsze napisze) i wobec tego każdy uznać za nielegalny... Ktoś taki, jak Mahmoud Khalil, gdyby miał misję w Polsce, dawno byłby już tam, skąd przyjechał. A mimo wszystkie słuszne obawy i świadomość ryzyka dla zachodnich środowisk akademickich, jednak im zazdroszczę.