Andrzej przez krótką chwilę suszył patyczek suszarką. Potem mruknął, że to jest bez sensu. Zapalił piekarnik i powiedział, że zobaczy, jak się suszy za godzinę.
Powiedział, że jest ostatnim z klanu Koraszewskich i że opiekuje się nim klan Witkowskich. Dom i sad są Pauliny. Sadem zajmuje się jej ojciec, Jacek. Andrzej uśmiecha się kpiąco i mówi, że został skazany na dożywocie.
Strażniczką jest Paulina. Warunki więzienne są luksusowe, nie można narzekać.
– Klan Koraszewskich wymarł, jestem już ostatni. Jest kilku Koraszewskich, ale z pokrewnego klanu.
– Żyję wśród zmarłych, grzebię na strychu pamięci. Nie pora umierać, jeszcze mam nadzieję, ale coraz słabszą. Mam klasyczny syndrom Tourette’a, klnę na ludzi, klnę na duchy, klnę na komputer. Klnę ordynarnie w kilku językach.
Kiedy informuję, że słyszałem o tej chorobie, wrzeszczy: – Nie przerywaj!
Robiąc kawę i wyjmując ciasto z lodówki, zaczyna wykład:
Zespół Tourette’a dotyka prawdopodobnie tylko mężczyzn. Nie słyszałem o zdiagnozowanym przypadku u kobiety. Niby mnie to ciekawiło, ale nigdy nie na tyle, żeby przejrzeć raporty, terapie i inne szczegóły. Mam wrażenie, że psychiatrzy są bezradni. Ja, oczywiście, nie mam diagnozy klinicznej. Muszę to opisać, bo wygląda na to, że Paulina wymyśliła terapię. Kiedy zaczynam bluzgać, wybucha śmiechem i klnie razem ze mną. Natychmiast robi się uroczo – z soczystej wiąchy przechodzę do genezy słów, do anegdot. O samym Tourette’cie nigdy jej nie mówiłem. Nie ma powodów.
Andrzej sprawdza ręką temperaturę patyczka w piekarniku, syczy z bólu, więc mówię:
– Weź rękawiczkę.
Odpowiada złośliwie, że to dobry pomysł:
– Sprawdzamy temperaturę przedmiotu przez grubą rękawicę i notujemy – chuj wie.
Obniżył temperaturę w piekarniku i powiedział, że możemy nazbierać wiśni. Wyjął ze spiżarni dwa wiaderka i poszedł po aparat.
Trochę się tego bałem, ale okazało się, że moja rola artysty fotografa ma się ograniczać do skierowania obiektywu na to, co ma być fotografowane, i kiwnięcia palcem. Nic trudnego. Nabrałem wystarczającej wprawy, fotografując skrzynkę z wiśniami, które Paulina zebrała dla siebie. Wychodzimy za bramę, próbuję pierwszą wiśnię. Ma niepowtarzalny smak. Idziemy szukać zbieraczy. Dwie młode kobiety siedzą na trawie. Andrzej uśmiecha się i pyta, czy możemy je sfotografować. Jego przyjazny i ciepły ton głosu wyklucza sprzeciw.
Zupełnie niespodziewanie Andrzej informuje mnie, że teraz, po śmierci Małgorzaty, może ujawnić, że ma córkę. Nie, nie biologiczną. To kobieta, którą porzucił nic niewarty ojciec. Andrzej uczył ją angielskiego, łączyła go głęboka przyjaźń z matką dziewczynki, więc ten angielski był zaledwie dodatkiem do ciągłego obcowania. Dla dziewczynki stawał się powoli substytutem ojca. Małgorzata i Andrzej po śmierci Joanny 42 lata temu żyli w cieniu tej tragedii, ale – jak opowiada Andrzej – odmiennie reagowali na traumę. Joanna zmarła na białaczkę na dwa miesiące przed swoimi czternastymi urodzinami. Andrzej przez wszystkie lata nieustannie szukał kontaktu z inteligentnymi dziewczynkami w tym wieku. Mówi, że reakcje na śmierć dziecka są bardzo różne i zapewne nie potrafimy wyjaśnić ich powodów. Dla jednych darzenie sympatią czy miłością istoty podobnej do zmarłego dziecka jest zdradą, dla innych – wręcz przeciwnie – odczuwają potrzebę obcowania z istotami w ten lub inny sposób podobnymi do zmarłego dziecka, obserwowania, a nawet stymulowania ich rozwoju. Małgorzata całkowicie akceptowała Andrzeja pasję, fakt, że w ogrodzie często był tłum nastolatek. Ale jeden przypadek budził w niej uzasadniony niepokój, który dramatycznie wzrósł, kiedy raz Andrzej pomylił imiona i nazwał tę dziewczynkę Joanną. Dla niej to była jawna zdrada pamięci.
Tak więc otwarte przyznanie, że dziewczynka urodzona przez inną kobietę jest kochana jak własna córka, za życia Małgorzaty nie wchodziło w rachubę. Takie przyznanie byłoby koszmarnym ciosem zadanym ukochanej żonie. Teraz jednak wszystko się zmieniło, równocześnie jednak wszystko się jeszcze bardziej skomplikowało.
Andrzej odchodzi i rozmawia z młodym mężczyzną kawałek dalej (później dowiedziałem się, że to był syn Jacka i że Andrzej miał wściekły atak syndromu Tourette’a — teraz chyba rozumiem, dlaczego Jacek, zerkając w ich kierunku, miał zadowoloną minę). Dla mnie jednak była to niesłychana okazja rozmowy z człowiekiem, którego Andrzej zalicza do grupy „prawdziwych arystokratów”.
Definicja tych arystokratów, według Andrzeja: doskonały fachowiec i bezwzględnie przyzwoity człowiek, cieszący się szacunkiem swojego środowiska. Znając już trochę obyczaje klanu Koraszewskich i Witkowskich, z lubianym gościem przechodzi się na „ty” tak szybko, jak to możliwe. Sztywne formy językowe to objaw braku szacunku. Są niezbędne w stosunku do osób, z którymi relacje są przelotne, i konieczne wobec tych, z którymi jakakolwiek poufałość budziłaby obrzydzenie.
Znając te obyczaje, czym prędzej zaproponowałem przejście na „ty”. Nigdy w swoim życiu nie miałem takiej rozmowy z rolnikiem. Jacek mówił o swoim podziwie dla Małgorzaty i Andrzeja — że od dwudziestu lat prowadzi ten sad mówi, że rodziny się zlały. Szybko przeszedł do, delikatnie to nazywając, krytyki Unii Europejskiej, w której banda debili, nie mających pojęcia o rolnictwie, chemii i ekonomii, stosuje regulacje dyktowane przez idiotów z gazet i stowarzyszeń pielęgnujących modne mądrości.
Sypał przykładami wycofanych środków ochrony roślin, absurdalnych skoków cen powodowanych socjalistyczną mentalnością polityków. Wiśnia jest delikatna — po zerwaniu musi być natychmiast przewieziona do skupu (i chłodni), więc oczywiście ceny dyktuje skup. W Skandynawii niemal cały skup jest w rękach spółdzielni.
Andrzej wrócił, proponując, żebyśmy szybko zerwali wiśnie dla nas i wrócili do domu. Jacek proponuje kwartał przy ulach. Zrywamy i widzę technikę Andrzeja — zrywa jednym ruchem cztery, pięć wiśni, jego wiaderko szybko się wypełnia. Jednak w tym lesie wiśniowych drzew wypatruje go jakaś kobieta. Andrzej podbiega, ściskają się, obserwuję żywą rozmowę.
To matka dwóch byłych uczennic Andrzeja, dziś już dorosłych i na poważnych stanowiskach. Po chwili podchodzi mąż tej kobiety i znów z daleka widzę ich niesłychaną bliskość. Teraz jestem już zawodowym fotoreporterem i natychmiast pstrykam.
Chief editor: | Hili |
Webmaster:: | Andrzej Koraszewski |
Collaborators: | Jacek Chudziński, Hili, Małgorzata Koraszewska, Andrzej Koraszewski, Henryk Rubinstein |