Pragnę tylko wpierw odnotować, interesującą – przynajmniej dla mnie – rzecz, że zarówno Pan Andrzej, jak i ja doszliśmy do zbliżonych wniosków, wychodząc z zupełnie odmiennych punktów wyjściowych. Pan Andrzej był wychowywany od dziecka na katolika, ja – na ateistę, co nie znaczy, że pozbawionego wiary. W przedszkolu wychowywano mnie na wierzącego stalinistę, co potem złagodzono na wierzącego w socjalizm z ludzką twarzą, już bez błędów i wypaczeń. Pan Andrzej zbuntował się jako nastolatek. Ja zaś, jako nastolatek, sporadycznie usiłowałem zostać katolikiem, bo po 56 roku, gdy byłem jeszcze w podstawówce, była nagle taka moda, a potem, to jednej mojej dziewczynie na tym zależało, a mnie na niej. Zaś w wieku około 30 lat zainteresowałem się z kolei judaizmem, gdy dość ważni i poważni żydzi wiedeńscy powiedzieli mi, że wbrew temu, co dotąd o sobie słyszałem, to ja zupełnie nie jestem żydem. Tzn. może i Żydem, ale tylko jeżeli wyemigruję do Izraela. (W tamtym czasie język polski nie rozróżniał żydów i Żydów. Wspomniani zaś wiedeńscy byli wyraźnie z tym do przodu).
W obydwu przypadkach moich usiłowań religijnych nie udały się one z zasadniczej przyczyny. Otóż siedząc, czy to w kościele czy synagodze, zamiast boskiego błogosławieństwa i uniesień, czułem niesamowity wstyd i zaambarasowanie: – ”Kuba, co ty się tu wygłupiasz?! Jak ty tak możesz z poważną twarzą?!” Jest to powód, dla którego wciąż twierdzę, że jeżeli B-g istnieje to wyraźnie dał mi do zrozumienia - i to we właściwych ku temu miejscach - że woli mnie jako ateistę. Mój katolicyzm i “chodzenie” z Joasią skończyły się, gdy zaciągnęła mnie na mszę. Cierpiałem. Ale w pewnym momencie zorientowałem się, że nie ja jeden. Tym drugim był wyraźnie organista. Było słychać, że jest dobry w tym fachu, ale akompaniował takiemu niesamowitemu wyciu wiernych, że nie wiadomo było czy śmiać się czy płakać, czy też i samemu z nimi zawyć… (“Diabły z Louden” Pendereckiego też tak na mnie kiedyś podziałały, chociaż wył tam i sam Hiolski). Upewniłem się, że nie bylem osamotniony w swym cierpieniu i rozterce, gdy msza się wreszcie skończyła, wszyscy wstali do wyjścia, a organista – nareszcie solo – dał koncert organowy. Więc usiadłem, by posłuchać. Joasia: “Chodź, już się skończyło”. Ja: ” Dla mnie się dopiero zaczęło”. Joasia, że złością: “Ty to jednak jesteś dziwny”. (No a w dodatku, byłem też i za chudy. Oj, Joasiu, gdybyś ty mnie dziś spotkała…). Z synagogą było podobnie. Nie będę się rozpisywał. Bądź co bądź, mam zamiar opublikować to na Forum Żydów.
OK, a jak to było u mnie z namaszczonymi imprezami z okazji 1 Maja i temu podobnymi? No cóż, popisywałem się grą na fortepianie, deklamowałem Tuwima („Bujać to my, panowie szlachta!”)… Tak, od strony „ambony”, wsparte oklaskami wiernych, to wygląda inaczej. Choć przypominam sobie, że śpiewając międzynarodowy hymn młodzieży socjalistycznej, już wtedy zastanawiałem się, czym to my artystycznie różnimy się od Hitler Jugend.
Punktem zwrotnym dla Pana Andrzeja jak i dla mnie jest cytat przypisywany Laplace’owi: “Ta hipoteza jest zbędna”. Obaj lubimy to cytować. (U mnie dochodziło jeszcze odrzucenie wiary w hipotezę dobroczynności socjalizmu. Empiryczność też tu przeważyła).
W dodatku, obaj nie uprawiamy ateizmu wojującego, antyklerykalnego, co nie znaczy, że nie bezkrytycznego wobec tej klasy. Co również nie znaczy, że czasem nas nie ponosi. Panie Andrzeju, to że “Nasz Papież” uważał (str. 104), że istnieje zasadnicza różnica pomiędzy męskością, a kobiecością, równouprawnienie zaś nie osiąga się drogą maskulinizacji kobiet, w żadnym wypadku nie brzmi mi jako ukryta wypowiedz na rzecz patriarchatu, ani matriarchatu. Ot, różnica jest, zmartwienie żadne, nawet jest co celebrować (chyba że ktoś – niestety - zobowiązał się do celibatu). Nie jestem więc w stanie zrozumieć, jak „słuszny sprzeciw kobiecy wobec tego, co wyrażają słowa >on będzie panował nad tobą< zinterpretować jako nie „pozostawiający wątpliwości”, że „godność kobiety ukrywa się w akceptacji jej podrzędnej roli”? Godność kobiety nie jest podrzędna. Powiedziałbym, że wręcz przeciwnie – pierwszorzędna!
Chyba nikt dziś już nie przeczy, że gdy chodzi o pisanie podręcznika fizyki, to Laplace, autor takowego, miał w 100% racje, że hipoteza istnienia Stwórcy Wszechświata jest w tym przypadku zbędna.
Rzecz ponoć zaczyna się komplikować, gdy w grę zaczyna wchodzić moralność i etyka, no bo kto, jak go się dobrze nie postraszy, będzie się zachowywał przyzwoicie? Pan Andrzej w swojej książce dał moim zdaniem pełny odpór tym wątpliwościom. Można być ateista i moralnym człowiekiem na równi z osobą wierzącą. Ja zaś pragnę, dla osobistego upewnienia się (a naprzykrzenia się tym, którzy już to czytali), dorzucić i swoje trzy grosze.
„Dubito ergo cogito ergo sum”. „Wątpię więc myślę więc jestem”. Kartezjusz. Wielu osobom niewątpliwie wystarcza zaś : „Myślę, że myślę - więc jestem”. To zaś, najprawdopodobniej było powodem do skrócenia tej sentencji do „Myślę więc jestem”. Niech i będzie tak.
To, że istnieję, jest więc niezaprzeczalnym absolutem. Do tego absolutnie istnieję w Obiektywnej Rzeczywistości i sam jestem jej częścią. Mam zmysły i pomyślunek, by mniej więcej orientować się co jest grane, a nawet wpływać na tę grę. W dodatku nie jestem sam. Wokół pełno jest istot takich jak ja – przynajmniej zewnętrznie - ale jak dotąd, może z wyjątkiem niektórych psychopatów, nie mam powodu podejrzewać, że są to sztuczne, idealnie wykonane drony-automaty, istniejące wyłącznie na mój użytek. W przypadku zaś psychopatów, mocno podejrzewam, że to ja istnieję na ich użytek, albo że oni tak myślą, a moim zadaniem jest się nie dać.
Kim jestem? Czy jestem wieczny, czy tymczasowy? Kim są inni? Czy jest pomiędzy nami jakaś duchowa wspólnota, prócz tej, którą w sposób oczywisty narzuca nam Obiektywna Rzeczywistość? Czy jest jakaś nadrzędna istota, która to stworzyła i tym zarządza? - A skąd ja mam to wiedzieć? Nawet to co jest w zasięgu ręki, namacalne nie zawsze potrafimy prawidłowo zrozumieć/ogarnąć.
Spekulować? OK. Od stawiania hipotez zaczyna się wiedza. Ale ślepo wierzyć wciąż w te same hipotezy/spekulacje? A co to daje, prócz wiecznego błądzenia?
“Święte księgi’? A kto konkretny i kompetentny zagwarantował, że są “święte”, a nie produktem czyichś spekulacji, wymysłów i uzurpowania sobie nieomylności?
Dubito ergo sum.
„Nie ma żadnego dowodu na to, że życie to sprawa poważna”. Ponoć pierwszy powiedział to Ogden Nash, ale niewykluczone, że ktoś z jego kolegów. Czyżby? Nie zapomnieliście Panowie dodać, że „z wyjątkiem cierpienia”? Wystarcza parę wieków nieobecności Inkwizycji i wolnomyśliciele już nie pamiętają. Gwoli sprawiedliwości, jeden członek tej grupy dyskusyjnej doradzał (cytuję verbatim, tak, jak to podchwyciłem i stosuję): „Miej w życiu jak najwięcej dobrego czasu, bez psucia tej zabawy innym”. To już jest coś, powiedziałbym, poważnego.
Radość i cierpienie są miarą dobra i zła. Dotyczy wszystkich istot żywych, które są w stanie odczuwać radość lub cierpienie. Problem w tym, że wybór, przed którym stoimy, na ogół nie jest wyborem pomiędzy radością a cierpieniem. Częstokroć jest to wybór pomiędzy większym i mniejszym złem, a cała sztuka polega na wyborze mniejszego.
Przykład: Żyję sobie 100 lat temu na kresowej wsi. W gębie próchnica. Jeden ząb zgnił, boli, opuchlizna rośnie. Trzeba do… kowala. Nasz, wsiowy, rwie na żywca, ale liczy złotego i jego obcęgi często zgniłe zęby rozwalają i wtedy rwie po kawałku. Ale zdrowego zęba nie uszkodzi. W sąsiedniej wsi jest znachor. Parę godzin piechotą. Też rwie, liczy tylko pół złotego, do tego wódką napoi, nawet dzieciaka, jak ja, ale słuch chodzi, że komuś wyrwał, czy też uszkodził zdrowego zęba… “Tato, pocierpię jeszcze z dwa dni, może przejdzie?” “Nie synku, bardzo źle wygląda, od tego można, nie chce cię straszyć…, Może namówię naszego kowala – a pobożny jest - że w tym wypadku i dziecku można wódki dać?”
Poniosła mnie wyobraźnia, ale niedaleko, bo to, co przeżywałem w PRL 65 lat temu, za bardzo od tego scenariusza nie odbiegało. Do dziś szczycę się tym, że potrafiłem się rozedrzeć tak, że co wrażliwsi uciekali z poczekalni kliniki stomatologicznej. Wódki dziecku nie dawano. Chloroformu też nie. No i żadnych innych znieczuleń też nie było. Ot, na krzyk dentysty, „na pomoc, ząb trzasnął”, wszyscy pozostali dentyści w klinice, urządzonej na wzór salonu fryzjerskiego, porzucali swych „klientów” i całą kupą i ciężarem trzymali tego jednego wyrywającego się smarkacza. Horror? “Smarkacz” do dziś żyje.
Cel uświęca środki? Nie. Środki muszą prowadzić do celu najbardziej dostępną drogą. Dlatego łagodzenie cierpień jest sensem istnienia, a tworzenie dobrobytu najlepszym ku temu sposobem.
Dla kontrastu, moja Wnusia szczyci się tym, że dentysty się zupełnie nie boi, no bo czego się tu bać? Nawet jest tam fajnie, a do tego dziadek jest taki pełen podziwu dla jej odwagi.
Bezwiedne spowodowanie zbędnego cierpienia – błąd. Czynić to umyślnie – grzech.
Mylić się jest rzeczą ludzką. Trwać w błędzie – głupota. Czynić to wszystko świadomie i umyślnie – zło.
Przykłady:
1. Podczas wyrywania chorego zęba, niechcący uszkodzić i zdrowy ząb, przyznać się do błędu, zaoferować leczenie uszkodzonego zęba i nie pobrać żadnej opłaty za całość usługi.
2. Przy okazji wyrywania chorego zęba, umyślnie uszkodzić, oraz wyrwać też zdrowy i policzyć sobie za obydwa.
3. Przy okazji wyrywania chorego zęba, umyślnie uszkodzić, oraz wyrwać też zdrowy, robiąc to wyłącznie dla przyjemności zadawania dodatkowego bólu,.. ale bez dodatkowej opłaty.
Itd.
Do odróżniania dobra od zła, hipoteza istnienia B-ga też jest zbędna, bo i niepomocna. W wymuszaniu zaś dobra, sprawny system sprawiedliwości jest niezbędny. Po to organizujemy się w państwa. Co nie znaczy, że zawsze się nam się udaje to, co zamierzaliśmy.
A więc, jak skłonić ludzi do moralnego zachowania z ich dobrej woli? Co powoduje, że ateista też potrafi? Czy wszystko zależy wyłącznie od dobrej lub zlej natury człowieka?
Zależy też od wychowania i przekonania… A od wyznawanej wiary? – Jak już ustalił Pan Andrzej w swej książce - niekoniecznie.
„Bojaźń Bo-ga początkiem mądrości”? Chyba nie gorszym zaczątkiem jest obawa przed głupotą, w tym i swoją własną.
Narzędziami wychowywania i przekonywania są od naszych najwcześniejszych lat życia bajki, legendy, powieści i filmy fabularne, mity, anegdoty, a także i nauka historii. A wszystko to oparte jest na… metaforach. Tak, nauka historii też, bo to „zwycięzcy piszą historię”, a jak ponoć powiedział Napoleon „historia to zaakceptowane kłamstwa”. Trochę za ostro, bo wiele faktów, szczegółów, motywacji po prostu trudno ustalić. Św. Stanisław vs. Bolesław Śmiały? Zależy, kto opisuje. Ale są też i radosne anegdoty, jak ta o Sobieskim i „kobyłce u plota”, doskonale ilustrującą Złotą Wolność Szlachecką, przynajmniej w części dotyczącej króla jako Primus Inter Pares. Kto zaś nie uczył się historii i wzorców polskości w oparciu o powieści Sienkiewicza – z miejsca widać. “Nowe szaty cesarza” i „Chicken Little – Mały Kurczak” też chyba nie cieszą się powszechna popularnością.
A co Google prawi o metaforach?
„Metafora (gr. μεταφορά metaphorá), inaczej przenośnia – językowy środek stylistyczny, w którym obce znaczeniowo wyrazy są ze sobą składniowo zestawione, tworząc związek frazeologiczny o innym znaczeniu niż dosłowny sens wyrazów... Metafory są często uważane za szczególną odmianę czynienia analogii.”
„Metafory i analogie, poprzez zestawienie razem różnych kontekstów, prowadzą do powstawania nowych sposobów patrzenia. Prawie wszystko to, co wiemy, łącznie z poważną nauką, opiera się na metaforze. I dlatego nasza wiedza nie jest absolutna”. (Profesor Weizenbaum), ··
„Łącznie z poważną nauką”, a więc dotyczy i modeli matematyczno-fizycznych.
Filozofia i religie? Dobrze jest, gdy wszystko co wiemy o najważniejszym filozofie naszej cywilizacji dowiadujemy się wyłącznie z zapisów jego ucznia. Ale co np. w sprawie cieśli (nb. podatnika), którego historia i kazania są spisane co najmniej 40 lat po jego rzekomej śmierci przez m.in. poborcę podatków, a parę stuleci potem jakiś tam cesarz – od urodzenia przesiąknięty pogańskimi kultami – wpada na genialny pomysł by ogłosić to wszystko religią państwową wraz z należytą zwyczajowo znajomą mu kulturalną oprawą?
I tu wreszcie dochodzimy do sedna sprawy, czyli mojego niedosytu treścią omawianej książki. Koniec strony 135 i początek 136:
„Teorie ewolucji poprzedziły odkrycia geologów powodujące, że dosłowne traktowanie Pisma Świętego stawało się coraz trudniejsze. Wysiłki instytucji religijnych zmierzały do ustanowienia nowej, dwupoziomowej teologii, gotowej uznać metaforyczne traktowanie Biblii przez ludzi oświeconych i dosłowne przez masy, które udaje się uchronić przed kontaktami z nauką”.
Pozostawmy tymczasowo w spokoju „masy, które udaje się uchronić przed kontaktami z nauką”. Nikt tych mas przed tymi kontaktami chronić nie musi. Poczucie braku konieczności na ogół wystarcza. Sam jestem częścią tych mas, bo moje „oświecenie” jest głównie zasługą strachu wpajanego mi od dziecka przez Ojca: - „Kuba, ty musisz być w tym najlepszy, bo w przeciwnym razie będziesz najgorszy”. A do tego, na studiach, dochodziła konieczność uniknięcia zasadniczej służby wojskowej (Studium Wojskowe było tylko tego przedsmakiem). W przeciwnym wypadku nigdy bym nie trząsł portkami przed sadystycznym idiotą, doc. A.J., który przez kilka semestrów wyłaził ze skory, by obrzydzać matematykę - mnie i pozostałym swoim studentom. A wszystko to w pieleszach laickiej, uczelni, będącej ucieleśnieniem socjalistycznego, z definicji postępowego dostępu do wiedzy.
A więc, Panie Andrzeju, co w sprawie tych oświeconych, traktujących Biblię metaforycznie? Doczytałem książkę do końca i nic. A więc pozwolę sobie uzupełnić.
Ten ateista, któremu nigdy nie zdarzyło się zawołać/powiedzieć – „mój boże”, „rany boskie”, „dzięki bogu”, „nie daj bóg”, „do diabla z tym”, „idź do diabla” itp. – niech pierwszy rzuci we mnie kamieniem.
Na wszelki wypadek informuję, że zażartowałem. Nie ma co rzucać kamieniami. Przecież wiadomo, że używamy tych określeń metaforycznie. Każdemu wolno… Nawet deklarującemu wiarę w B-ga…
Ktoś mnie niedawno zaczepił: “Kuba, dlaczego ty piszesz “B-g”, albo “Pan B.”, a nie cale słowo? O co tu chodzi?” Odpowiedziałem wówczas, że: “Po pierwsze, jest to mój ukłon w stronę tradycji żydowskiej. Po drugie, dla podkreślenia, że zupełnie nie mam pojęcia o KOGO chodzi”.
No ale może, w oparciu o metaforę uda mi się odrobinę sprecyzować o CO chodzi?
Można się spierać, czy B-g Stwórcą jest, czy Go nie ma. Ale można też pozostawić to zmartwienie samemu Hipotetycznemu i zająć się wyłącznie Obiektywna Rzeczywistością, z uznaniem istnienia której mało kto ma trudności, bo potrafi ona nas mile pogłaskać, ale też i boleśnie uderzyć. Zawiera więc potencjał dobra i zła w odniesieniu do naszego istnienia – jak to zdefiniowałem wcześniej.
A więc co, jeżeli na użytek wyłącznie tym zainteresowanych, zdefiniować B-ga jako metaforyczną personifikację potencjału dobra zawartego w Obiektywnej Rzeczywistości wraz z realizacją tego dobra? (Upieram się przy Obiektywnej, bo w ostatecznym rachunku tylko ona się liczy, podczas gdy Subiektywna częstokroć skażona jest nadmiernym egoizmem, chciejstwem i samooszukiwaniem się).
A więc, dla przykładu, gdy głoszę tezę, że:
„Pan B. zdaje się pomagać głownie tym, którzy pomagają sobie w granicach przyzwoitości, lekceważąc zaś tych, którzy winą za swoje niepowodzenia i nieszczęścia obarczają i oskarżają wszystkich, za wyjątkiem siebie”
- oczywistym jest, że nie mówię o zwyczajach siwego, łysawego starszego pana z długą brodą, udzielającego się wszechmocnie, sprawiedliwie i uniwersalnie tym sposobem, w stroju składającego się wyłącznie z długiej, białej koszuli, tylko wyrażam w metaforyczny sposób jedną z zaobserwowanych prawidłowości Obiektywnej Rzeczywistości. Mam również empiryczne przykłady na poparcie tej tezy.
Nawiasem mówiąc, ta teza jest moim najmocniejszym argumentem na korzyść osobistej zaradności, oraz tego, by dla pełni sukcesu była ona uprawiana w granicach przyzwoitości. Jeżeli nie jestem w stanie kogoś przekonać co do granic przyzwoitości, to miejmy nadzieję, że może uda się to kodeksowi karnemu. Odnośnie zaś zalecanej zawartości kodeksu to odsyłam do Kanta i jego Imperatywu Kategorycznego.
A co z potencjałem zła i jego przejawami? A to już domena Diabła Metaforycznego – pana chaosu, wszelkich nieszczęść i nieobecności B-ga.
Tak, proponuję Dualizm Metaforyczny, jako narzędzie debatowania i rozstrzygania dylematów moralnych i życiowych. Taki trochę anty-Spinoza, którego doktrynę „Boga jako JEDYNEJ Rzeczywistości” za diabła nie jestem w stanie rozgryźć i ogarnąć, a tym bardziej zastosować.
Bo nie ma lepszego sposobu uprawiania debaty niż dialektyka.
Przykład:
Teza: „Diabeł jest w detalu”. Antyteza: „B-g jest w detalu!!!” (należy wypowiadać z niemieckim akcentem i stanowczością). Synteza: „B-g jest w detalu, ale gdy się detal lekceważy, wprowadza się Diabeł i wypiera B-ga”. (Z miejsca widać, że z materializmu dialektycznego miałem… czwórkę, ale za to ci, którzy na pisemnym ode mnie ściągali, dostali piątki).
Powyższa synteza ma tą zaletę, że nie tylko spodobała się moim kolegom po fachu, inżynierom – zawziętym ateistom, ale również naszej ówczesnej administratorce – świadczyni jehowy (nazwa religii - z małej literki, to chyba i tu na Forum można to imię wymienić).
„OK”, mam nadzieje ktoś zapyta, „ale co to są te „granice przyzwoitości”? Tylko proszę bez wykręcania się Kantem i Nietschem ani kodeksem karnym.”
I w tym momencie wyłazi ze mnie cały żyd!.. Spokojne. Za dużo go nie ma, bo Talmudu nie zgłębiał (eufeministycznie mówiąc), a Torę tylko do Trąb Jerychońskich. Przy czym, było to bardzo dawno. O Księgę Hioba zaś otarł się z niesmakiem, a o 614 przykazaniach wie tylko, że jest tam jakieś forum na FB pod tą nazwą. No i kto by to wszystko spamiętał?
Ale wciąż potrafię (w momencie pisania mam 73 lata) nawet stojąc na jednej nodze wyrecytować za Rabbi Hillelem na czym jego zdaniem polega istota judaizmu: „Nie czyń drugiemu co tobie niemiłe – to jest Tora, a reszta to komentarze (Talmud)”. Ponoć jeszcze dodał „idź i studiuj”, ale może dopisał mu to jakiś zawodowy nauczyciel tego przedmiotu… Studiuj Talmud… 10 do 15% męskiej populacji Izraela (nie mówiąc o reszcie świata) to robi - to do czego jeszcze ja jestem tu potrzebny?! Warto też odnotować, że Szacowny Rabbi nawet przy tej ważnej okazji ani słowem nie zająknął się o B-gu…
Zalecam jeszcze bardzo Dekalog Mojżeszowy. Nie będę nudził wyliczaniem zawartości, tylko zmierzę się z jedynym przykazaniem, które autorowi „Ateisty” bardzo się nie podoba. Prawdę mówiąc, sam skłaniam się ku poglądowi, że i wierzący też nie jest w stanie je przestrzegać, łamiąc je bezwiednie już w momencie zadeklarowania swojej wiary…
„1. Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną.”
Zakładam logicznie, że Panu Andrzejowi chodzi wyłącznie o wersję chrześcijańską, bo o współczesnej wersji talmudycznej Wikipedia prawi inaczej:
„1. Ja Pan, Bóg twój, którym cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli.”
A dalej jest:
„2. Nie będziesz miał bogów cudzych przed oczyma mymi. Nie uczynisz sobie rzeźby ani podobizny wszystkich rzeczy, które są na niebie w górze i które na ziemi nisko, i które są w wodach pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał i służył. Bom ja jest Pan, Bóg twój, Bóg zawistny, który dochodzę nieprawości ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia tych, którzy mnie nienawidzą, czynię miłosierdzie na wiele tysięcy miłującym mię i strzegącym przykazań moich”.
W tym momencie nachodzi mnie nieodparta pokusa by wzorem wszystkich poprzednich redaktorów Dekalogu, nagiąć powyższy tekst do moich wyobrażeń o świecie, zgodnie z tym, co już wyłożyłem wcześniej w tym tekście. (Oryginał Dekalogu zapodział się gdzieś wraz z Arką Przymierza, a więc hulaj dusza bez kontusza).
Warto jeszcze dorzucić, że gdy ponoć Mojżesz poprosił Płonący Krzak – w domyśle B-ga – o identyfikację, usłyszał ”Będę kim będę”, a nie jak omyłkowo przetłumaczono „jestem kim jestem” (sprawdziłem z moim bp. Tata, który znał hebrajski, a czyniąc to ze swoją księgą, też był zaskoczony tym odkryciem).
A więc, „którym cię wywiódł z ziemi egipskiej, z domu niewoli” – tak prawi metaforyczna personifikacja dobra w danym przypadku urzeczywistnionego. Słusznie prawi. Do tego, pamiętając, że „Będę kim będę” jest obietnicą, że na tym jednym urzeczywistnieniu się nie kończy.
„Nie będziesz miał bogów cudzych przed oczyma mymi.”
Hmmm… Cudzych, czy innych? A są inne bogi i zaocznie można?
„Cudzych – innych – co za różnica? I ja wszystko widzę i słyszę!”
Tak? A przemówienie Rumkowskiego też słyszałeś i nie zagrzmiałeś?
„Ehm… to, z zgodnie z twoją „teologią”, Jakubie, była domena Pana D.”
To takiś Ty wszechmogący?
„Słuchaj, Jakubie, przestań mi tu „izraelić” (zmagać się z B-giem) i czepiaj się tych, którzy w wyobraźni swej obarczają mnie tymi przymiotami – ok?”
Majmonidesa też?
„A co on święty turecki?”
No nie… Egipski.
„Nie uczynisz sobie rzeźby ani podobizny wszystkich rzeczy, które są na niebie w górze i które na ziemi nisko, i które są w wodach pod ziemią. Nie będziesz się im kłaniał i służył”.
A może pójdziemy tu na łatwy kompromis, bo nie bezprecedensowy? W przeciwnym wypadku co mamy robić że wszystkimi naszymi talentami, które ponoć od Ciebie pochodzą? W zamian obiecuję temu wszystkiemu się nie kłaniać i nie służyć.
Jestem inżynierem, ale już na emeryturze. W muzeum sztuki nie pracuję. Robienie modeli samolotów, czołgów i okrętów nie będę przedkładał ponad czas spędzony z resztą rodziny. Nawet na koncerty symfoniczne od dawna już nie chadzam, bo za dużo tam jak dla mnie nadęcia i namaszczenia - fałszywych „bogów” i „gołych cesarzy” domena. Widzisz? – Potrafię rozróżnić.
A tak poważnie, to ktoś tu chyba z moich poprzedników, redaktorów Dekalogu, solidnie naplątał, albo tłumacz tekstu hebrajski znal nie wiele lepiej ode mnie, albo… obaj uprawiali oficjalną religię państwową. W tej sytuacji, nie widzę innego wyjścia i postanawiam nie mieć żadnych bogów, bo to w ramach tego przykazania najbezpieczniej.
„Bom ja jest Pan, Bóg twój, Bóg zawistny, który dochodzę nieprawości ojców na synach do trzeciego i czwartego pokolenia tych, którzy mnie nienawidzą, a czynię miłosierdziena wiele tysięcy miłującym mię i strzegącym przykazań moich“.
Uuu… No właśnie… Ok, ok – przecież rozumiem.
Nikt nie wierzy w B-ga, tylko w swoje subiektywne, albo, co gorsza, w cudze - przekazane lub wciśnięte mu od dziecka – mgliste wyobrażenia niby o Nim.
Jeśli już w coś wierzyć, to właśnie w potencjał dobra zawarty w Obiektywnej Rzeczywistości, oraz w poszukiwanie możliwości urzeczywistnienia tego potencjału. Ale nawet w tym, dobrze jest wpierw zapoznać się z teorią umiarkowania według Arystotelesa. Bądź co bądź, jeden z jego uczniów podbił prawie cały ówcześnie znany świat starożytny.
Więc co ja z tymi wszystkimi „bałwochwalcami” zrobię?
A dlaczegóż miało to być moim zmartwieniem? Czy to ja te przykazanie stanowiłem? Mogę co najwyżej prosić tych „bałwochwalców” o umiarkowanie, metaforyczność w podejściu do sprawy, unikanie dosłowności, nie ukrywania wątpliwości, a przede wszystkim nie przekładanie swych przyjętych subiektywnych wyobrażeń oraz spekulacji o B-gu ponad absolut ludzkiego życia. „Nie morduj” jest najważniejsze. Siedzi ono również i w trzecim przykazaniu.
A „nie daj się zabić” zostało pominięte, bo w tamtych czasach nikomu tego nie trzeba było tłumaczyć. (Jednak jest w Talmudzie...).
*Opublikowane pierwotnie na Forum Żydów Polskich pod datą 29 stycznia 2021 r.
Chief editor: | Hili |
Webmaster:: | Andrzej Koraszewski |
Collaborators: | Jacek Chudziński, Hili, Małgorzata Koraszewska, Andrzej Koraszewski, Henryk Rubinstein |