Nowi Purytanie: czyli kult bez Boga

Potrafią przetrwać sprzeciw. Potrafią przetrwać debatę. Ale nie przetrwają dźwięku śmiechu.

Kiedy Bóg umiera, ludzkość nie przestaje klękać — po prostu opuszcza wzrok.


Ołtarz wciąż stoi, ale bożek robi się coraz bardziej tandetny i kruchy. Hymny zamieniają się w hasztagi, biblię zastępuje podręcznik różnorodności, a katedrę burzy się, by zrobić miejsce akademickiemu dziedzińcowi.


Tak oto przychodzi współczesna akademicka lewica — a raczej jej najgłośniejsza, najbardziej ponura frakcja — sekta, która skondensowała każdą histeryczną tendencję purytanizmu i połączyła ją z najgorszymi nawykami kultu. W efekcie otrzymujemy ortodoksję jednocześnie cenzorską i świętoszkowatą, nietolerancyjną jak Cotton Mather w purytańskim amoku i zapatrzoną w siebie jak dyktator odsłaniający własny pomnik w skali 2:1.

Nie znaczy to, że cała lewica straciła rozum. Nie trzeba tu podkręcać skali na „11”.¹ Wielu progresywnych działaczy — chwała ich kurczącemu się gronu — nadal trzyma się rozumu, argumentów i dowodów. To nie oni toną w hasztagach.


Ale frakcja, która dziś trzyma mikrofon — inkwizytorzy z uniwersyteckich pokoików socjalnych i półbezrobotni gorliwcy z Twittera — przeobraziła się w coś alarmująco religijnego w swej pewności. Oni nie mają poglądów — mają przykazania. Nie przekonują — anathemizują.²


„Błąd można naprawić; zło trzeba zniszczyć.”


Podobieństwo do purytanizmu nie polega na szczegółach doktryny, lecz na postawie moralnej. Purytanie byli przekonani, że posiedli ostateczną prawdę, co dawało im prawo do ostatecznej arogancji. Dzisiejsza awangarda „woke” działa dokładnie tak samo: nie tylko wierzą, że mają rację — wierzą, że są sprawiedliwi.


To zasadnicza różnica. Osoba, która uważa, że się mylisz, może z tobą dyskutować. Osoba, która uważa, że jesteś podły, spali cię na stosie — albo, co dziś bardziej typowe, spali cię w Internecie i zażąda twojej głowy od pracodawcy. Albo cię zwolni, jak w moim przypadku. Ale miałem przecież o tym nie wspominać.


H.L. Mencken, który przez całą karierę drwił z amerykańskiej świętoszkowatości, definiował purytanizm jako „dręczący lęk, że ktoś, gdzieś, może być szczęśliwy”.


Zamieńmy „szczęśliwy” na „sceptyczny”, a otrzymamy system operacyjny współczesnych wyznawców „woke”. Sceptycyzm, ciekawość czy sprzeciw nie są już błędami do naprawienia — to herezje do zdławienia. Podważenie ortodoksji, choćby nieśmiało, nie zaprasza do debaty — to akt samooskarżenia. Sam gest podniesionej ręki zostaje odczytany jako agresja.


„Stracili wiarę w Boga i znaleźli TikToka.”


Mechanizm psychologiczny za tym zjawiskiem jest stary. Eric Hoffer w The True Believer opisał to tak: „Wiara w świętą sprawę w znacznej mierze zastępuje utraconą wiarę w samego siebie.” Ci, którzy odnaleźli „woke”, nie znaleźli pocieszenia w religii, więc przelali religijny żar w politykę.


Święta sprawa może zmieniać się z miesiąca na miesiąc — apokalipsa klimatyczna, teoria gender³, reedukacja rasowa — ale struktura pozostaje ta sama: moralna elita głosząca zbawienie, żądająca czystości i ekskomunikująca wątpiących. Ich odpusty to nie monety wrzucone do szkatuły, ale retweety od duchowieństwa z niebieskim ptaszkiem. Kazania nie są głoszone z ambon, lecz przez karuzele na Instagramie w pastelowych kolorach i histeryczne tyrady na X.


I jak każdy kult — potrzebują diabła.


Hoffer znów: „Ruchy masowe mogą powstawać i szerzyć się bez wiary w Boga, ale nigdy bez wiary w diabła.”


W tej kosmologii diabeł jest wszędzie: mikroagresje czają się w niewinnych słowach, zawłaszczenie kulturowe siedzi w twoim pudełku z sushi, a „krzywda” sączy się z dowcipów w złym guście. Zło w ich teologii jest wszechobecne — dlatego czujność musi być nieustanna.


Efektem jest wieczna inkwizycja. Wszyscy są podejrzani. Wszyscy są winni. Pytanie brzmi tylko: kiedy padnie oskarżenie.


To obsesja na punkcie czystości, która prowadzi do najłatwiejszego do przewidzenia końca: kanibalizmu. Ruch, który nie toleruje odchyleń, prędzej czy później pożera własne dzieci.


Wczorajszy bohater to dzisiejszy heretyk; święty z zeszłego tygodnia to czarownica z tego tygodnia. Mody językowe zmieniają się w tempie rewolucyjnym: „Latinx” było obowiązkowe jednego semestru, a obraźliwe w następnym. „Kobiety” ustąpiły miejsca „osobom rodzącym”, by zaraz zostać zastąpione przez „posiadaczki macicy”. Każdy nowy katechizm przychodzi nie ze skromnością, lecz z fanfarami, a ci, którzy zbyt wolno uczą się nowego śpiewnika, są publicznie biczowani. Orwell ostrzegał, że „kto kontroluje teraźniejszość, kontroluje przeszłość”. Tutaj przeszłość zmienia się codziennie, a wczorajsza cnota staje się dzisiejszym grzechem.


To wszystko jest jak opera. Uzbrojeni w słownik świeżo ukutych -izmów i moralny zapał dzieciaków w napadzie złości, naprawdę wierzą, że mogą znieść biologię, ocenzurować historię i patrolować każdą zbłąkaną myśl przemykającą przez twój mózg.


Arogancja aż zapiera dech — wyobraź sobie tupet potrzebny, by oznajmić, że kobiety, dawniej po prostu kobiety, są teraz „cis-kobietami”, jakby sama rzeczywistość musiała kłaniać się przed kaprysem podszywającym się pod tożsamość. Cywilizacji, ewolucji, naturze, a jeśli wolisz — samemu Bogu, pokazują palec i mówią: nie. Teraz to my piszemy reguły.


W tym nowym przedszkolu niezgoda staje się „przemocą”, sprzeciw to „krzywda”, a nawet najłagodniejsze zaprzeczenie to „wymazywanie”. To logika trzylatka uzbrojona w politykę publiczną: wrzask żłobka podniesiony do rangi dekretu państwowego.


Bo skoro coś czuję — to znaczy, że to prawda.


Dlatego właśnie kpina — bardziej niż debata — doprowadza ich do szału. Debata zakłada równe szanse; kpina obnaża nagiego cesarza. „Woke” nie znoszą śmiechu, bo śmiech przebija to, co uświęcone. Memy mogą zniszczyć w sekundę to, co manifest próbuje uświęcić na 10 000 słów. Dlatego właśnie żarty, komicy i satyra są tak rygorystycznie kontrolowane. Instynktownie rozumieją to, co zawsze wiedział każdy tyran: kpina jest śmiertelna dla dogmatu.


Ucieczka z takiego ruchu jest wyjątkowo trudna. Znów — działa psychologia kultu. Robert Lifton w badaniach nad praniem mózgu pisał: „Żądanie czystości sprawia, że skrucha staje się formą samobójstwa.”


Gdy poświęciłeś całe lata swojej tożsamości świętej wojnie, wycofanie się wydaje się niemożliwe. Przyznać się do błędu to uznać, że cała krucjata — twoje znajomości, kariera, moralna poza — była zbudowana na piasku. Lepiej więc podwoić stawkę. Lepiej odwołać kogoś jeszcze mocniej, krzyczeć jeszcze głośniej i udawać, że tonący statek wciąż płynie. To klasyczny „błąd utopionych kosztów” w przebraniu teologii: skoro zaszliśmy tak daleko, nie możemy się cofnąć.


Dochodzi do tego narkotyczny dreszcz pewności. Być „woke” to być zawsze po stronie aniołów — przynajmniej do czasu, aż anioły zostaną uznane za demonów. Purytanie bali się ognia piekielnego; „woke” boją się zapomnienia. Codziennym lękiem nie jest potępienie, lecz nieistotność — że ktoś inny ich wyprzedzi w nowej spirali czystości. Gilotyna teraz tnie w górę — dziś jesteś katem, jutro skazańcem.


Ale najgłębsze podobieństwo między purytanami a „woke” to ich absolutna niezdolność do zniesienia niejednoznaczności. Szarości są nie do przyjęcia. Sprzeciw to z definicji zła wola.


Świat musi być jasno podzielony na ciemiężców i uciśnionych, świętych i grzeszników, dobro i zło. Złożoność to wróg, bo wymaga myślenia, a myślenie jest wolne, niepewne i niewygodne dla tłumu. John Stuart Mill w O wolności ostrzegał: „Każde uciszenie dyskusji zakłada własną nieomylność.” Oni nie tylko ją zakładają — oni ją egzekwują.


I tu tkwi najsubtelniejszy paradoks: im głośniej domagają się ciszy, tym bardziej krucha okazuje się ich doktryna. Idee warte czegokolwiek potrafią znieść drwinę; prawdziwe bóstwo, gdyby istniało, nie drgnęłoby od kreskówki. Dlatego Allah islamu — tak fanatycznie broniony zamieszkami i dekapitacjami — jest paradoksalnie najbardziej kruchym z bogów.


Bóg, który nie przetrwa duńskiego rysunku, nie jest wszechmocny, tylko papierowy. I przypomnijmy — ta nowa panika przed bluźnierstwem to wynalazek współczesny. Przez wieki w sztuce islamskiej przedstawiano Mahometa całkiem otwarcie — malowano go z aureolą, spokojnego, w manuskryptach od Persji po Imperium Osmańskie. Ale teraz, pod rządami kruchych dogmatyków, nawet cień sprzeciwu zaprasza przemoc.


Zawsze to kruche ideologie domagają się rytualnych potępień, demonstracyjnej histerii i niekończących się publicznych spowiedzi. Ci pewni siebie nie potrzebują praw przeciw bluźnierstwu; ci niepewni wręcz z nich żyją. Dlatego nowoczesne ruchy purytańskie — od dżihadystów po zachodnich „antyrasistowskich” fanatyków — kończą, pożerając same siebie. Cały ich projekt boi się słońca. Jeden szczery śmiech, jedna heretycka myśl i cała konstrukcja — tak pilnie strzeżona, tak nabożnie kontrolowana — może runąć.


Christopher Hitchens zauważył, że „pęd do zbawienia ludzkości niemal zawsze ukrywa pragnienie rządzenia nią.” Nigdzie nie widać tego wyraźniej niż w nowej krucjacie „woke”. Hasła obiecują wyzwolenie, ale praktyka to kontrola — kontrola mowy, myśli, samej historii. To projekt nie emancypacji, ale dominacji.


Co prowadzi nas do nieuniknionego końca. Wszystkie krucjaty purytańskie, czy to przebrane w Pismo Święte, czy w żargon sprawiedliwości społecznej, kończą się w zderzeniu z rzeczywistością. Żadne hasztagi nie unieważnią ludzkiej natury; żadna rytualna czystość nie oczyści gatunku. Pytanie nie brzmi „czy” ten ruch się zawali, ale „jak bardzo paskudnie” to będzie wyglądało.

I nigdzie ten nowy purytanizm nie objawia się bardziej obscenicznie niż w debacie o Izraelu. Moralna matematyka jest tu prosta do poziomu idiotyzmu: Palestyńczycy są uciskani, ergo są uświęceni; a więc wszystko, co się dzieje w ich imieniu, musi być z definicji słuszne. Ta infantylna logika moralna zamienia Hamas — teokratyczny kult śmierci tęskniący za VII wiekiem — w sympatycznych partyzantów, Che Guevarę z pasami szahida.


Tak głęboka jest kanonizacja „uciskanych” przez ruch „woke”, że sama barbaria zostaje uznana za cnotę; sugerowanie, że męczennicy z Gazy mogą być także średniowiecznymi fanatykami, to większy grzech niż sam fanatyzm.


Lewica, która niegdyś dumna była ze swego antyteokratycznego dziedzictwa, dziś pisze apologie dla dekapitacji — byle tylko ofiary były „właściwe”. Jakby sam fakt bycia uciskanym nadawał świętość, a wszelkie grzechy zmywała krzywda.


Mówię z doświadczenia — zostałem zwolniony za niewybaczalną zbrodnię nazwania Hamasu tym, czym są: nazistami z lepszymi mediami społecznościowymi — oraz rzekome „zranienie uczuć” dziecka chronionego przez przepisy o prawach człowieka.


Szokujące nie było tylko religijne uniesienie tłumu, w którym każdy gorliwie prześcigał się w oburzeniu, ale instytucjonalna cisza, która nastąpiła potem. Zarząd nie debatował, nie zadawał pytań, nie próbował udawać analizy dowodów. Po prostu przestali mówić. W najlepszym wypadku byłem ekskomunikowanym heretykiem; w najgorszym — osobą, która przestała istnieć.


Przez dwadzieścia miesięcy — ani słowa, ani pytania, nawet pozorów wysłuchania. Wyrok zapadł w dniu pierwszym; cała reszta była tylko przedstawieniem. Byłem heretykiem, a heretycy nie mają prawa do apelacji. Jedyna nieprzerwana zasada? Cisza. Nie: „myślisz źle”, lecz: „nie istniejesz”.


Co za porażająca arogancja — potępić człowieka na podstawie przeczucia, nastroju, atmosfery i udawać, że konfrontacja to zbytni zaszczyt. Nawet inkwizytorzy, w swojej posępnej pobożności, mieli odwagę spojrzeć ofierze w twarz. Dziś wszystko odbywa się kursorem: anulowanie jednym kliknięciem, ekskomunika mailem.


I tu leży gorzka pociecha: każdy fanatyk marzy o niebie na ziemi; każdy z nich kończy na budowaniu więzienia.


Współcześni „woke” nie są inni. Spalą wioskę, by ją ocalić — i, jeśli historia nas czegoś uczy, zrobią to z uśmiechem i hasztagiem.


Bo jest jedna rzecz, której nie potrafią przetrwać — jedna herezja, której nie potrafią wybaczyć: dźwięk śmiechu.
A na końcu — tylko śmiech nam zostaje.


Link do oryginału: https://www.freedomtoffend.com/p/the-new-puritans-how-the-woke-became


Paul Finlayson – kanadyjski nauczyciel akademicki, wykładowca marketingu na University of Guelph-Humber, od listopada 2023 roku zawieszony w związku z zarzutem uporczywego dementowania kłamstw o Izraelu. Nie jest Żydem, gdyby ktoś pytał.

 

(1)
Listy z naszego sadu
Chief editor: Hili
Webmaster:: Andrzej Koraszewski
Collaborators: Jacek Chudziński, Hili, Małgorzata Koraszewska, Andrzej Koraszewski, Henryk Rubinstein
Go to web version