Żyjemy w ciekawych czasach


Andrzej Koraszewski 2023-01-24

Thomas Friedman (Źródło zdjęcia: Wikipedia)
Thomas Friedman (Źródło zdjęcia: Wikipedia)

Kiedy za namową przyjaciela zapisałem się do Towarzystwa Dziennikarskiego byłem przekonany, że będzie to takie towarzystwo, w którym do znudzenia dyskutuje się o etyce zawodu dziennikarza. To ciekawy zawód, specyficzne rzemiosło, w którym zadaniem jest przekazywanie rzetelnej informacji, a nieustającą pokusą misjonarstwo i nawracanie ludzi na swoją taką czy inną wiarę. Na domiar złego, żyjemy w czasach rewolucji informatycznej i tradycyjne dylematy etyki dziennikarskiej urosły do absurdalnych rozmiarów.

Mam wrażenie, że w Towarzystwie Dziennikarskim sprawy etyki zawodowej zajmują marginalne miejsce, a ja od dawna jestem emerytem, dla którego ta sprawa jest centralna. Wiele osób krytykowało mnie, za to, że nazbyt często piszę o Izraelu i Żydach, nie zauważając nawet, że nieodmiennie dominuje tu pokazywanie dziennikarskich naruszeń etyki zawodowej, czyli propagowanie nieprawdy czasem z przekonania, a czasem tylko dla zysku.


Antysemityzm jest flagowym okrętem niechęci do obcego, więc wzbudzanie zbiorowej nienawiści rzadko się bez niego obywa. Kościelne ambony, wiecowe trybuny i media odgrywają tu rolę szczególną, więc w rozważaniach nad etyką dziennikarską problem kłamstw o Żydach odgrywa szczególną rolę. Nie jest to takie proste, często prawdziwymi artystami w tym odrażającym sporcie są dziennikarze pochodzenia żydowskiego. Dlaczego? Możemy próbować szukać odpowiedzi na to pytanie, ale będą to spekulacje bez dowodów, domysły raczej niż mocne argumenty. Tak czy inaczej etyka zawodowa z konieczności zlewa się z dylematami tożsamości. Józef Tischner zwykł mawiać, że najpierw jest filozofem, potem nauczycielem, a na samym końcu księdzem. Ciekawe, że wśród swoich tożsamości wymieniał trzy zawody i nie wspominał narodowości.


Dziennikarstwo, podobnie jak sztuka, przyciąga tłumy narcyzów z nadętym ego, poszukiwaczy sławy, a przynajmniej uznania, wrażliwych lub nadwrażliwych na to, jak ich widzą inni. To może skłaniać i często skłania do oportunizmu. A jak się z tym łączy żydowski kompleks? Ciekawe pytanie. Australijski filozof, Peter Singer, postanowił odgrzebać historię swoich dziadków z austro-węgierskiego cesarstwa. W książce Ponad czasem opisuje atmosferę pierwszych lat XX wieku wśród żydowskiej lewicującej inteligencji, przekonanej, że rodzi się epoka racjonalizmu, w której będzie się liczyć charakter i kwalifikacje, a nie pochodzenie, w której żydowskość będzie zaledwie mało znaczącą rodzinną tradycją.


Rodzący się wówczas syjonizm uważany był w tych kręgach za całkowicie nierealną i reakcyjną mrzonkę, utrudniającą pełną integrację z innymi postępowymi ludźmi w postępowym świecie. Głęboka wiara w ludzkie, uniwersalne wartości dyktowała głęboką niechęć do syjonizmu, opartego na przekonaniu, że przed morderczą nienawiścią trzeba się bronić budując własne państwo. Wtedy jednak żydowska inteligencja wkraczała szeroką falą do wolnych zawodów i zaczęła być silnie widoczna, czy jak woleli inni nadreprezentowana, w takich zawodach jak lekarze, prawnicy, dziennikarze i artyści, budząc nową odmianę antysemityzmu, skierowanego na zasymilowanych Żydów, którzy panoszą się wśród ”naszych” elit. Wielu stanęło przed wyborem, czy łasić się do prześladowców, czy zachować uczciwość, często kosztem kariery.


Niebawem problem kariery przestał istnieć, pojawiło się pytanie jak przetrwać. Przetrwali nieliczni, przetrwał również dylemat konfliktu między tożsamością, asymilacją i ideałem postępu. Wbrew wszystkim przewidywaniom zasymilowanych w początkach XX wieku Żydów, powstał również Izrael. Syjonizm okazał się czymś więcej niż tylko nierealną mrzonką, a jego sukces jest dziś solą w oku nie tylko tradycyjnych antysemitów.


Plus minus połowa Żydów, którzy przetrwali nazizm i komunizm mieszka dziś w Izraelu, a druga połowa szuka swojej tożsamości w diasporze. Żydzi nadal są silnie obecni w zachodnim dziennikarstwie, a dylematy sprzed stu dwudziestu lat stanowią osobny rozdział w dyskusji o etyce naszego zawodu.


Słynny amerykański dziennikarz Thomas L. Friedman jest przypadkiem ze wszech miar interesującym. Gwiazda pierwszej wielkości, zdobywca Pulitzera, który ustawicznie uciekając od swojej żydowskości, nie może pojąć, dlaczego w Izraelu nie chcą zrozumieć faktu, że powinni go uznać za premiera rządu na wygnaniu. Może to odrobinę wypaczać jego etykę zawodową, ale zdecydowanie wzmacnia pozycję wśród postępowej ludzkości.


Jeden z jego najnowszych artykułów na łamach „New York Timesa” nosi tytuł Can Joe Biden Save Israel? Friedman pisze, że gdyby mógł podrzucić na biurko prezydenta notę, to wie dokładnie jak ona powinna się zaczynać:

Drogi Panie Prezydencie, nie wiem czy interesuje Pana historia Żydów, ale historia Żydów jest z pewnością dziś zainteresowana Panem. Izrael jest na krawędzi historycznej transformacji – od pełnokrwistej demokracji do czegoś mniejszego, od siły stabilizującej region do siły destabilizującej. Może Pan być jedynym [człowiekiem] zdolnym do zatrzymania premiera Benjamina Netanjahu i jego ekstremistycznej koalicji zmieniającej Izrael w antyliberalny bastion fanatyzmu.”

Dziennikarz występujący w roli samozwańczego doradcy księcia nie jest nowością. Wskakiwanie w buty doradcy księcia to jedna ze stałych pokus w tym zawodzie. Troszkę się jednak zdziwiłem tym stwierdzeniem tego właśnie dziennikarza twierdzącego, że do tej chwili Izrael był pełnokrwistą demokracją, jako, że od swoich czasów studenckich w latach 70. ubiegłego wieku ostrzegał amerykańskich czytelników przed paskudnym, niedemokratycznym Izraelem.


Jeszcze jako student Brandeis University Friedman gorąco protestował przeciwko ludziom sprzeciwiającym się żądaniom Arafata, by jego Organizację Wyzwolenia Palestyny uznać za wyłączne przedstawicielstwo wszystkich Palestyńczyków. Jego demokratyczna dusza od wczesnej młodości skażona była miłością do krwawych dyktatorów. Czy jest możliwe, że student Friedman był tylko naiwny i nie wiedział, co stanowi statut Organizacji Wyzwolenia Palestyny, co ta organizacja chce wyzwolić, od kogo i w jaki sposób, może nie znał powiązań Arafata z ZSRR, nie słyszał o terrorystycznych wyczynach OWP w Jordanii, a potem w Libanie, nie wiedział o porwaniach samolotów i tylko był spragniony pokoju? Czy naprawdę życzył Palestyńczykom takiego przywódcy, a Izraelowi takiego sąsiada?  Nie mogę tego wiedzieć, ale dalsza twórczość tego dziennikarza wydaje się wszelkiej niewinności zaprzeczać.


W artykule, w którym prosi amerykańskiego prezydenta, by został zbawcą żydowskiego narodu, amerykański dziennikarz pisze dalej, że powiedziałby mu również, że on się boi, iż Izrael jest na progu wewnętrznych konfliktów, ale to nie chodzi o jakąś jedną sprawę taką jak Porozumienia z Oslo, ale o władzę, o to, kto komu będzie mówił jak ma żyć. To tragedia, bo przecież nowy rząd w Izraelu uzyskał władzę wygrywając tylko nieznaczną większością i zagraża prawom obywatelskim o czym zaświadcza duża demonstracja.

“Izrael, który Joe Biden znał, znika i wyłania się nowy Izrael. Wielu ministrów rządu jest wrogich wobec wartości Ameryki i prawie wszyscy są wrodzy wobec Partii Demokratycznej. Netanjahu i jego minister do spraw strategicznych Ron Dermer, spiskowali z Republikanami, żeby zmajstrować w 2015 roku wystąpienie Netanjahu przed Kongresem, przeciwko polityce Bidena i prezydenta Obamy.”

Jaka etyka dyktuje ten typ dziennikarstwa? Dlaczego Thomas L. Friedman budzi obrzydzenie? Dlaczego ten jego lęk o prawa „arabskiej mniejszości, osób LBGTQ w Izraelu, obywateli, a nawet reformowanych i konserwatywnych Żydów”, zieje hipokryzją?

 

Żeby przekonać, że nowy izraelski rząd to banda fanatyków, wybitny amerykański dziennikarz cytuje rzeczowy i podbudowany głos izraelskiego oficera, który w żołnierskich słowach ćwierka:

„Kto mógł uwierzyć, że niespełna 80 lat po Holokauście na czele narodu stanie kryminalista, i mesjański faszysta i powstanie w Izraelu skorumpowany rząd, którego celem jest uratowanie oskarżonego kryminalisty.”

Wytrawny dziennikarz prawdopodobnie wie, że po latach trwającego procesu nie udało się udowodnić Netanjahu żadnego przestępstwa, że oskarżenia o to, że ten rząd jest skorumpowany, jest odrobinę przedwczesne. Jednak taki tweet w poważnej gazecie, w artykule podpisanym przez powszechnie szanowanego dziennikarza pełni rolę dowodu rzeczowego i autor dyktuje swojemu prezydentowi stanowczy list do izraelskiego premiera:

Bibi, jedziesz walcem po amerykańskich interesach i wartościach. Muszę się dowiedzieć od ciebie kilku rzeczy natychmiast i musisz coś usłyszeć ode mnie. Czy Izrael kontroluje Zachodni Brzeg tymczasowo, czy wyłania się aneksja, jak chcieliby tego członkowie twojej koalicji?

I natychmiast pichci odpowiedź Netanjahu:

Joe, drogi przyjacielu, nie naciskaj na mnie w tych sprawach. Tylko ja mogę powstrzymać tych szaleńców. Ty i ja możemy razem stworzyć historię. Połączmy siły nie tylko, żeby zatrzymać rozwój nuklearnych możliwości Iranu, ale żeby na wszystkie możliwe sposoby pomóc irańskim protestującym obalić teokratyczny reżim w Teheranie. I spróbujmy razem, ty i ja, wykuć pokojowe porozumienie z Arabią Saudyjską.”

Kończąc swój donos Friedman pisze, że Stany Zjednoczone i Izrael są przyjaciółmi, ale jedna ze stron w tej przyjaźni zmienia swój charakter, więc stanowczo żąda od swojego prezydenta zdecydowanej reakcji.


Czy jestem w błędzie, czy mamy tu do czynienia z dziennikarstwem, które powinno być pokazywane studentom jako przykład rażącego naruszenia etyki zawodowej?


Thomas Friedman występuje tu w roli opiniotwórcy i manipulanta, który świadomie i z premedytacją pomija doskonale znane mu fakty. Oczywiście zna różnicę między amerykańską i izraelską demokracją. Kto czytał jego książkę From Beirut to Jerusalem wie jak wiele ten autor wie i rozumie. Równocześnie od pół wieku szkaluje Izrael, uważając, że pomimo nieustającego śmiertelnego zagrożenia, Izrael sprawia mu osobisty kłopot swoim istnieniem.


Kilka dni temu Henryk Grynberg opisywał sen, w którym jego dziadek nie był Żydem, obudził się z poczuciem nieopisanej ulgi. Ten sen, przypomniał mu kolegę z domu dziecka, który po latach, przyszedł powiedzieć, że z Rosji wróciła jego matka i że on wcale nie jest Żydem. Nie cieszył się, że odzyskał matkę, ani że nie jest już sierotą, cieszył się, że nie jest już Żydem.


Kilku moich dobrych znajomych ma problem z Księgami Jakubowymi Olgi Tokarczuk. Ten doskonały opis masowego przechodzenia na stronę prześladowców, budzi niepokój. Nie mój, ja zaledwie próbuję zrozumieć sytuację, której sam nie doświadczyłem. Moim problemem jest etyka zawodowa dziennikarza, którego obowiązkiem jest dostarczanie rzetelnej informacji i który zawsze jest narażony na urojenie, że jest doradcą księcia.


Ira Stoll, wieloletni amerykański korespondent „Jerusalem Post” pisał, że Friedman jest doskonałym humorystą, że pisząc o Izraelu uwielbia przepowiednie, z których od dziesięcioleci nie sprawdziła się ani jedna. Rozczarował się do Izraela zanim  go zobaczył. Utożsamił się ze sprawą palestyńską jeszcze przed wojną libańską, a od tego czasu po każdym wydarzeniu w Izraelu pisze ten sam felieton, ostrzegając, że od teraz świat i Żydzi z diaspory przestaną kochać Izrael.


Wielu krytyków Friedmana podkreśla, że to świetny pisarz, któremu troszkę przeszkadza to, że chce być dobrym, postępowym Żydem. Czy to znaczy, że nadal wykonuje dyrektywę  KC KPZR z pierwszego lutego 1972 roku „O dalszym kierunku walki z antykomunistyczną aktywnością międzynarodowego syjonizmu”? Radziecka Akademia Nauk utworzyła wówczas permanentną komisję naukowej krytyki syjonizmu pod dachem Instytutu Orientalistyki. Chwilami można mieć wrażenie, że wpływ tej komisji na etykę dziennikarską nadal rośnie.


Kto wie, może wszystko byłoby tak samo i bez tej dyrektywy, postęp jest nieubłagany, w końcu pierwszej dekady XX wieku naczelnym spowiednikiem wiedeńskich elit był Zygmunt Freud, gwiazda betlejemska liberalnego postępu, ucząca poszukiwania odpowiedzi w snach. Żyjemy znów w ciekawych czasach, Richard Kemp, emerytowany brytyjski pułkownik, pisze, że wielu zastanawia się, jak by się zachowali w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Czy starczyłoby im odwagi, żeby się przeciwstawić rosnącej nienawiści, czy znaleźliby się wśród wystraszonych i milczących, czy dołączyliby do entuzjastów? Kemp pisze, że nie musimy się tak bardzo nad tym zastanawiać. Znów żyjemy w ciekawych czasach i znów mamy wszystkie możliwości przeciwstawienia się narastającej z każdym dniem nienawiści.


A Thomas L Friedman? No cóż, są u nas tacy też na Mazowieckiej, jakby powiedział K.I. Gałczyński.