Dziecięca choroba „lewicowości”


Andrzej Koraszewski 2017-08-15


Sto lat bez mała minęło od czasu wydania słynnej niegdyś pracy Włodzimierza Iljicza o „Dziecięcej chorobie „lewicowości” w komunizmie . Karcił towarzysz Lenin zachodnich towarzyszy, bo nie brali przykładu z bolszewików, co nie wydawało mu się słuszne. Pisał o konieczności żelaznej dyscypliny partyjnej i potrzebie kontaktu z masami, zarzucał niemieckim towarzyszom ultraradykalizm i zachęcał do większej elastyczności, uświadamiał,  że jeśli robotnicy nie mają (skądinąd słusznej) niechęci do parlamentaryzmu, to może trzeba wraz ze związkami zawodowymi iść, a potem się zobaczy. Podobnie brytyjskim towarzyszom zalecał wspieranie Partii Pracy i rozmiękczanie jej od środka. Mądry był towarzysz Lenin. Szczególnie pięknie łączył żelazną dyscyplinę partyjną z kontaktem z masami.

Dawno temu przeglądałem jego dziełko i chyba bez większego zapału, bo nie pamiętam już jak też on tę dziecięcość, czy może infantylność niewłaściwej lewicowości definiował. Samą lewicowość definiował po bolszewicku, ale owa dziecięcość wydawała się wyrażać w jakiejś nadmiernej szczerości, w braku umiejętności ukrywania celów, których chwilowo ujawniać nie należy. Lewicowość była obietnicą raju dla uciśnionych i gwarancją władzy dla awangardy, a to wymagało żelaznej dyscypliny partyjnej i taktyki. Rewolucyjny romantyzm porywał masy, a żelazna dyscyplina kierowała porwanych gdzie trzeba.


Całkiem niedawno czytałem interesujące rozważania o rewolucyjnym romantyzmie w naszych czasach. Lewicowość jest empatyczna, co samo w sobie jest pozytywne. Cóż piękniejszego od współczucia. Autor jednak patrzył na tę sprawę oczyma psychologa i odkrywał, że tą empatycznością łatwo manewrować, że łatwo ją zmieniać w sentymentalizm, że od współczucia nie oczekuje się głębokich analiz, a działania motywowane współczuciem nie muszą być od razu skuteczne. Liczą się intencje i poczucie oczywistości. Autor analizował różne typy osobowości, jak również typy zachowań agresywnie empatycznych, zmierzających do zablokowania głosów krytycznych i domagających się przywileju kontrolowania innych.


Od dawna intrygowała mnie agresja, niechęć lub tylko przemilczanie ludzi ewidentnie kierujących się tradycyjnymi wartościami lewicowymi. Ciekawym przykładem jest tu duński badacz, Bjorn Lomborg. Wiele lat temu głośna była jego książka pod tytułem The Skeptical Environmentalist. Urodzony w 1965 roku Lomborg doktoryzował się w 1994 roku, był zapalonym ekologiem i działaczem Greenpeace, któregoś dnia zetknął się z książką krytykującą publiczną debatę o środowisku i postanowił się z nią rozprawić. A ponieważ jego specjalnością były metody statystyczne i badanie dokumentów opartych na statystykach, był przekonany, że czeka go szybkie i łatwe zwycięstwo. Byłoby to zapewne proste, gdyby nie uczciwość, bowiem im głębiej badał, tym bardziej dochodził do wniosku, że debata podporządkowana jest ideologii, a nie faktom. Ostatecznie w roku 2001 ukazała się jego książka, która spowodowała burzę.


Bjorn Lomborg stwierdzał, że w debacie na temat klimatu problemem nie jest to, co już wiemy z pewnością, a przewidywania przyszłości, gdzie mamy do czynienia chwiejnymi hipotezami i wątpliwymi metodami. Globalne ocieplenie jest faktem, ale dyskusja koncentruje się na tym, co jest najbardziej niepewne, czyli na przewidywaniach. Problematyczne jest oszacowanie stopnia, w jakim za wzrost temperatur odpowiada działalność człowieka, a jeszcze bardziej to, że redukcja emisji gazów cieplarnianych może zatrzymać zmiany klimatyczne. Grupa ekologów złożyła formalną skargę do Duńskiego Komitetu Badania Naukowej Nieuczciwości (DCSD) przy Ministerstwie Nauki, zarzucając mu, że jego książka zawiera „świadomie wprowadzające w błąd dane oraz błędne wnioski”. Werdykt ogłoszony w 2003 roku był majstersztykiem i stwierdzał, że książka jest z naukowego punktu widzenia nieuczciwa, gdyż nie w pełni prezentuje naukowe fakty, ale Lomborg nie jest winny ponieważ nie posiada wystarczającej ekspertyzy na danym polu. Po roku ministerstwo anulowało tę decyzję motywując to błędami proceduralnymi i brakiem udokumentowania rzekomych błędów w książce Lomborga. Komitet zrezygnował z powtórnego rozpatrzenia sprawy. W wielu miejscach znajdujemy jednak informację, że Lomborg został napiętnowany za naukową nieuczciwość.


Nie to jest w tym przypadku ważne. Istotne jest to, że buntując się przeciwko rewolucyjnemu ekologicznemu romantyzmowi, dostrzegł, że oparta na ideologicznym zapale troska o planetę może prowadzić do wadliwej i głęboko krzywdzącej dla najbardziej narażonych strategii zapobiegania skutkom globalnego ocieplenia.


Jako człowiek przesiąknięty lewicowymi ideałami Lomborg rozumował, że jeśli zmiany klimatyczne dotkną najbardziej społeczeństwa najbiedniejsze, warto się zastanowić, po pierwsze, czy niesłychanie kosztowna strategia walki ze zmianami klimatycznymi jest lub może być skuteczna oraz czy może przynieść dla najbiedniejszych więcej szkód niż pożytku, czy możemy lepiej wydawać pieniądze z publicznej kasy, żeby pomoc przynosiła najlepsze efekty dla najbiedniejszych właśnie? 


Czy można zanegować lewicową (lub jak kto woli głęboko humanistyczną) genezę tego rozumowania i uznać, że warto przedstawione argumenty spokojnie przedyskutować? Oczywiście, że można. Nawet należy. Dziecięca choroba lewicowości musi być zwalczana. W tej sytuacji renegat Lomborg został oskarżony o negowanie globalnego ocieplenia, o związki z prawicą i spisek przeciw ludzkości.


Bjorn Lomborg zainicjował wówczas Copenhagen Consensus, grupę skupiającą ludzi skłonnych do spokojnej dyskusji o zagrożeniach klimatycznych i o możliwościach ich łagodzenia. Zakładano, że będzie to panel głównie ekonomistów analizujących w odstępach czteroletnich, jakie priorytety powinny być najważniejsze dla ONZ. Instytut był finansowany przez rząd duński. W 2012 duński rząd zrezygnował z dalszego finansowania i Copenhagen Consensus Center przeniósł się do USA i jest finansowany z dotacji prywatnych.


Badania i raporty Copenhagen Consensus Center koncentrują się na problemach efektywności pomocy społeczeństwom najbiedniejszym, na oświacie, zdrowiu, rozwoju przedsiębiorczości. Stojący na czele tego zespołu Bjorn Lomborg pozostaje jednym z głównych wrogów dla lewicy.


Podaję tu przykład Lomborga, ale tego rodzaju zmasowana niechęć lewicy do osób ewidentnie promujących tradycyjne wartości lewicowe jest zjawiskiem bardzo powszechnym. Wspomniany wyżej psycholog ewolucyjny Geoffrey Miller na marginesie rozważań o neuroróżnorodności i sporach o wolność słowa pisał:


Empatia jest zdolnością rozumienia myśli i uczuć innych ludzi i reagowania na nie “właściwymi” emocjami i mową; jest silniejsza u kobiet, ludzi z schizofrenią oraz w sztuce i naukach humanistycznych. Konserwatywni satyrycy często szydzą z „wojowników sprawiedliwości społecznej” z powodu ich “autystycznych wrzasków”, ale lewicowi studenci, którzy protestują, są z większym prawdopodobieństwem wysoce empatycznymi ludźmi z wydziałów sztuki, nauk humanistycznych i nauk społecznych niż wysoce systematyzującymi ludźmi z nauk ścisłych lub inżynierii.


Romantyczny poeta ujmował to krócej: Czucie i wiara silniej mówi do mnie niż mędrca szkiełko i oko.


Przywiązani do traktowania lewicowości jako postawy z definicji pozytywnej i humanitarnej, łączymy ją zazwyczaj z humanitaryzmem, tolerancją, z równością i współczuciem dla słabych i uciśnionych. Możemy jednak odczuwać pewien dysonans, kiedy ludzie lewicy gwałtownie protestują przeciwko GMO, czy szczepionkom, kiedy gotowi są pojechać na koniec świata, żeby tylko biedni nie dostali lepszych technik produkcji żywności. Oni sami przekonują nas, że powinniśmy to zrozumieć, gdyż te nowe techniki wypracowane są przez kapitalistyczne firmy, które nie robią tego z miłości, a dla zysku. Myślenie wyłącznie w kategoriach tego, że biednym będzie się lepiej żyć, to bez wątpienia dziecięca choroba lewicowości.


Teoretycznie ten problem uwidacznia się jeszcze wyraźniej w dziwacznym odrzuceniu przez zachodnią lewicę dysydentów muzułmańskiego świata – obrońców praw kobiet, dzieci, gejów. Na ich sztandarach jest nie tylko równość i tolerancja, ale walka o swobodę wyznania oraz rozdział religii i państwa. Mogłoby się zdawać, że ci dysydenci są przedłużeniem dawnych lewicowych ruchów w Europie i Ameryce. Nie, nie zdaje nam się, tak po prostu jest.


Dlaczego zatem ci dysydenci są znienawidzeni, a lewica wybiera sojusz z tyranami i religijnymi bigotami? Kto wie, może Włodzimierz Lenin miał rację i ci dysydenci muzułmańskiego świata cierpią na dziecięcą chorobę lewicowości, zupełnie nie rozumiejąc potrzeby żelaznej dyscypliny partyjnej i więzi z masami. Jeśli lewicowość oznacza walkę z kapitalizmem, walkę o przyszłość ludzkości, to musimy być elastyczni i popierać tych, którzy naprawdę mogą nam w walce z kapitalizmem pomóc i w żadnym przypadku nie rozpraszać sił na popieranie ludzi, którzy chcą, żeby ich społeczeństwa były  podobne do zachodnich. (Trudno nie zauważyć, że ci dysydenci muzułmańskiego świata zazwyczaj publikują swoje artykuły w prawicowych mediach i to prawica upomina się o nich, kiedy zostają skazani za naruszanie praw czy obyczajów w swoich krajach.)


Czy jest możliwe, że współczucie dla słabych i uciśnionych regulowane jest przez żelazną dyscyplinę partyjną? Prawdopodobnie byłby to wniosek posunięty zbyt daleko, raczej mamy tu do czynienia ze zjawiskiem konformizmu wobec grup odniesienia.              


Wszyscy spotykaliśmy się z przypisywanym Bismarckowi powiedzeniem, że „kto za młodu nie był socjalistą, ten na starość będzie skurwysynem, ale kto na starość socjalistą pozostał, ten jest po prostu głupi”. Intrygująca jest popularność tego powiedzenia i przekonania, że młodzieńcza empatia, współczucie dla słabych i uciśnionych jest piękna, ale i silnie związana z brakiem dojrzałości, który z wiekiem nie musi ustępować, a co więcej może przynosić nagrody w postaci uznania i wsparcia karier zawodowych.


Atrakcyjność haseł „Jezus cię kocha”, „Bóg jest miłością”, „religia pokoju”, „równość, wolność, braterstwo”, „za naszą i waszą” i podobnych może usuwać z pola widzenia fakt, że nie tylko Rydzyk kryje się w szczegółach, że niedawno była tu również postać w maoistówce, a teraz często postać spowita w kefiję lub arafatkę.


Trudno o wątpliwości, że człowiek upominający się o prześladowanych przez Abbasa nie  może być traktowany poważnie przez kogoś w arafatce. Niektórych słabych i prześladowanych trzeba spisać na straty, a upominanie się o nich jest albo dziecięcą chorobą lewicowości, albo zgoła zasłoną dymną w służbie neokonserwatyzmu. 


Fenomenalną analizę lewicowej (empatycznej) wrogości wobec Izraela przedstawił brytyjski dziennikarz Jamie Palmer (http://www.listyznaszegosadu.pl/notatki/lewica-i-konflikt-izraelsko-palestynski-droga-do-wznioslej-nienawiscia). Punktem wyjścia w jego eseju jest zdumienie zjawiskiem zwanym pinkwashing, czyli zarzut, że niezwykle tolerancyjny stosunek izraelskiego społeczeństwa i izraelskich władz do homoseksualizmu jest wyłącznie próbą odwrócenia uwagi od złego traktowania Palestyńczyków. Palmer pokazuje jak głęboka empatia lewicy i kościołów chrześcijańskich skłania do ignorowania faktu respektowania tradycyjnych wartości lewicowych przez niewłaściwą stronę i brutalnego deptania ich przez właściwą stronę w imię integralności postawy lewicowej jako całości. W efekcie jest to wewnętrzna żelazna dyscyplina partyjna w imię zachowania kontaktu z masami. Walka z dziecięcą chorobą lewicowości trwa i renegatów nikt nie zamierza tolerować. Ani na polu walki o zdrową żywność, ani na polu walki z Big Pharma, ani walki o uciśnionych terrorystów. Lewicowość bez żelaznej dyscypliny to oksymoron, taka lewicowość to dziecinada bez żadnego kontaktu z masami.