Środowisko akademickie, jak każda korporacja, ma bardzo osobliwe wyobrażenie o sobie. Niezależnie od kraju oraz lokalnych ograniczeń wytrwale hoduje przeświadczenie o swojej doskonałości i nietykalności. Unikalnie pojawia się refleksja, że w gruncie rzeczy każda uczelnia jest jedną z wielu jednostek usługowych - priorytetem więc winno być zadowolenie klientów. O, nie! O to niech martwią się dentyści, weterynarze czy kucharze - uczelnie nie muszą się kłopotać takimi przyziemnymi sprawami, jak ocena studentów. Ten "materiał ludzki" to przykra konieczność w realizacji celów wyższych, takich jak dobro nauki i - bla, bla - reszta wzniosłości.
Można więc prowadzić politykę całkowicie oderwaną od jakości kształcenia. Tego przecież nikt nie sprawdzi inaczej, jak przez lekturę sprawozdań; a przecież pracownicy uczelni to ludzie nawet jeśli niekoniecznie bardzo inteligentni, to dostatecznie sprytni, żeby wiedzieć, jak wyprodukować zadowalające sprawozdanie, z dostateczną dozą samozachwytu.
Koniunktura to prawdziwe święte świętych: im bardziej zależy się od sponsorów, tym lepiej należy ją wyczuwać. Jeśli liczy się głównie na kiesę publiczną, to wyznaje się i eksponuje takie poglądy, jakie są miłe aktualnej władzy. Dlaczegoś w końcu w kraju, który nie ma absolutnie żadnej tradycji teologicznej pełno jest wydziałów teologii, trzeba trafu, wyłącznie katolickiej... Jeśli to sponsoring prywatny, to czci się te bóstwa, które wyznają najhojniejsi darczyńcy.
Poza niezależnością można wszystko. Ostatnio jest tylko troszeczkę trudniej, bo jednak panowie dziekani winni nosić spodnie przykładnie zapięte, a i profesura nie musi zaraz zostawiać elektronicznych śladów swojej sprośności i innego niegodziwstwa. Gdy się tego pilnuje, to reszta zawsze ujdzie. Nawet rzeczy wysoce kompromitujące i - formalnie - niedopuszczalne. Nikt tego nie oceni, bo każdy prawie przejęty jest misją "dbania o dobre imię". Ta zaś dbałość bynajmniej nie na tym polega, aby kompromitujących rzeczy nie robić, tylko aby o nich zwyczajnie nie mówić.
Można więc prowadzić politykę całkowicie oderwaną od jakości kształcenia. Tego przecież nikt nie sprawdzi inaczej, jak przez lekturę sprawozdań; a przecież pracownicy uczelni to ludzie nawet jeśli niekoniecznie bardzo inteligentni, to dostatecznie sprytni, żeby wiedzieć, jak wyprodukować zadowalające sprawozdanie, z dostateczną dozą samozachwytu.
Koniunktura to prawdziwe święte świętych: im bardziej zależy się od sponsorów, tym lepiej należy ją wyczuwać. Jeśli liczy się głównie na kiesę publiczną, to wyznaje się i eksponuje takie poglądy, jakie są miłe aktualnej władzy. Dlaczegoś w końcu w kraju, który nie ma absolutnie żadnej tradycji teologicznej pełno jest wydziałów teologii, trzeba trafu, wyłącznie katolickiej... Jeśli to sponsoring prywatny, to czci się te bóstwa, które wyznają najhojniejsi darczyńcy.
Poza niezależnością można wszystko. Ostatnio jest tylko troszeczkę trudniej, bo jednak panowie dziekani winni nosić spodnie przykładnie zapięte, a i profesura nie musi zaraz zostawiać elektronicznych śladów swojej sprośności i innego niegodziwstwa. Gdy się tego pilnuje, to reszta zawsze ujdzie. Nawet rzeczy wysoce kompromitujące i - formalnie - niedopuszczalne. Nikt tego nie oceni, bo każdy prawie przejęty jest misją "dbania o dobre imię". Ta zaś dbałość bynajmniej nie na tym polega, aby kompromitujących rzeczy nie robić, tylko aby o nich zwyczajnie nie mówić.