Nad wywodami o większym znaczeniu tożsamości wedle płci, koloru itp. mogę tylko pochrząkać z niejakim zakłopotaniem. Nie tylko dlatego, że sporo czytam, ale głównie dlatego, że od 20. lat żyję na wsi. To, co widzę na ulicy, u sąsiadów, w gminie i powiecie bardzo się różni od tego, co znajduję w pismach uczonych. Poza książkami widzę, że systematyka klasowa ma się nieustająco dobrze. Wiedza o tym, kto z gospodarzy, a kto z dziadów to elementarz, a może nawet książeczka do nabożeństwa. Gospodarskim wnukom wolno żyć skromnie bez utraty twarzy, a "dziadokom" i trzeci mercedes w zagrodzie nie pomoże. To jest cała rozprawa socjologiczna, której kawalątki ujawniają się przy okazji rozmów o ślubach i pogrzebach; i o tym, kto, gdzie i dlaczego wyjechał. Linia podziału jest stała.
Na nią nakłada się wyraźnie odmowa identyfikacji wedle nowych kryteriów. Doświadczyła tego niejedna koleżanka feministka i potem ubolewała, że "wieś jest stracona". Nie aby kobiety wiejskie nie czuły się kobietami i aby akceptowały bez zastrzeżeń stary porządek. One tylko uznają, że "miastowe" mają jakiś wymyślony świat, w którym nie widzą dla siebie specjalnych atrakcji. I nie, nie czują siostrzeństwa, tylko obcość. Ta raz jest irytująca, raz śmieszna, a mało kiedy pociągająca.
Rasa? Tak, ona jest ważna, acz nie najważniejsza. Chwalić się będzie dentystę Syryjczyka, ortopedę z Maroka i gościnnie pracującego (stażysta?) księdza z Ghany; zaakceptuje się mieszane małżeństwo i dzieci z takich związków, ale twardo będzie się protestować przeciwko masowej migracji. Kryterium mniej jest rasowe, głównie religijne.
Obcość w tych zasiedziałych społecznościach mniej dotyka powierzchni, bardziej obyczaju. I tak biały ateista czy innowierca będzie trzymany na większy dystans, niż czarny ksiądz albo hinduska zakonnica. Albo i świecki, ale taki, który uczestniczy we wspólnych praktykach. Bardzo to zwięźle ujęła rzecz jedna z sąsiadek: razem z nami się modli, to jest jak i my. (Zaznaczyła zarazem dystans wobec mnie - jestem dalej, bardziej obca).
Marzenie Martina L. Kinga do pewnego stopnia się spełniło: karnacja, razem z trudną pisownią imienia i nazwiska świetnego ortopedy ma znaczenie marginalne wobec jego umiejętności i podejścia do pacjentów. Dla koleżeństwa po fachu sprawa jest bardziej drażliwa, z przyczyn oczywistych. Bywają one racjonalizowane rasowo, a jakże, choć gołym okiem widać, że o różnice w kolejkach przed gabinetami chodzi.
Cała banalność tych podziałów, opartych na pochodzeniu klasowym i różnicach kulturowych ma się dobrze. A Żydzi i Izrael? To też oczywiste, zgodne z utrwalonym stereotypem: zawsze lubili się uczyć, trzymali się razem i umieli sobie pomagać, więc są skazani na sukces. Nie mają starych uniwersytetów, a już są tak wysoko... O tym też się na wsi mówi, bo dzieci i wnuki studiują; a poza tym niejeden do Ziemi Świętej jeździł, swoje widział i swoje wie.
Zawiść? Najprawdziwsza. Opinia? "Oni są tam u siebie i dobrze się rządzą, to za co im przeszkadzać"? Reszta to jest gadanina "miastowych", bo oni żyją w takim wydumanym świecie.
Na nią nakłada się wyraźnie odmowa identyfikacji wedle nowych kryteriów. Doświadczyła tego niejedna koleżanka feministka i potem ubolewała, że "wieś jest stracona". Nie aby kobiety wiejskie nie czuły się kobietami i aby akceptowały bez zastrzeżeń stary porządek. One tylko uznają, że "miastowe" mają jakiś wymyślony świat, w którym nie widzą dla siebie specjalnych atrakcji. I nie, nie czują siostrzeństwa, tylko obcość. Ta raz jest irytująca, raz śmieszna, a mało kiedy pociągająca.
Rasa? Tak, ona jest ważna, acz nie najważniejsza. Chwalić się będzie dentystę Syryjczyka, ortopedę z Maroka i gościnnie pracującego (stażysta?) księdza z Ghany; zaakceptuje się mieszane małżeństwo i dzieci z takich związków, ale twardo będzie się protestować przeciwko masowej migracji. Kryterium mniej jest rasowe, głównie religijne.
Obcość w tych zasiedziałych społecznościach mniej dotyka powierzchni, bardziej obyczaju. I tak biały ateista czy innowierca będzie trzymany na większy dystans, niż czarny ksiądz albo hinduska zakonnica. Albo i świecki, ale taki, który uczestniczy we wspólnych praktykach. Bardzo to zwięźle ujęła rzecz jedna z sąsiadek: razem z nami się modli, to jest jak i my. (Zaznaczyła zarazem dystans wobec mnie - jestem dalej, bardziej obca).
Marzenie Martina L. Kinga do pewnego stopnia się spełniło: karnacja, razem z trudną pisownią imienia i nazwiska świetnego ortopedy ma znaczenie marginalne wobec jego umiejętności i podejścia do pacjentów. Dla koleżeństwa po fachu sprawa jest bardziej drażliwa, z przyczyn oczywistych. Bywają one racjonalizowane rasowo, a jakże, choć gołym okiem widać, że o różnice w kolejkach przed gabinetami chodzi.
Cała banalność tych podziałów, opartych na pochodzeniu klasowym i różnicach kulturowych ma się dobrze. A Żydzi i Izrael? To też oczywiste, zgodne z utrwalonym stereotypem: zawsze lubili się uczyć, trzymali się razem i umieli sobie pomagać, więc są skazani na sukces. Nie mają starych uniwersytetów, a już są tak wysoko... O tym też się na wsi mówi, bo dzieci i wnuki studiują; a poza tym niejeden do Ziemi Świętej jeździł, swoje widział i swoje wie.
Zawiść? Najprawdziwsza. Opinia? "Oni są tam u siebie i dobrze się rządzą, to za co im przeszkadzać"? Reszta to jest gadanina "miastowych", bo oni żyją w takim wydumanym świecie.