Całe zagadnienie zawłaszczania tradycji i roszczenia pretensji do zastępstwa widać wyraźnie w podstawowej terminologii chrześcijańskiej. Rozróżnia się przecież dwa testamenty: Stary i Nowy. Ten nowy najdosłowniej jest sukcesją starego, ale niepewną. O ile stary nie wymaga żadnej legitymizacji, o tyle nowy co chwila musi odwoływać się do starego, aby coś ze swoich roszczeń uzasadnić. Misja mesjańska musi się wywodzić z rodu Dawida? trzeba stworzyć odpowiedni rodowód - ale nie można inaczej, jak przez skorzystanie z tego starego. Nie wychodzi to zresztą zbyt dobrze, bo raz autorzy orientowali się w znaczeniu dziedziczenia matrylinearnego, a w drugim wariancie już nie. Porządek narracyjny? Oczywiście wzorowany na tradycji haggady. Bezwizerunkowość (która będzie nieustannym zgrzytem) także. Całą tę zależność i jej skutki zwięźle ujął Emmanuel Levinas: gdy się komuś wyrywa testament spod poduszki, a ten ktoś ciągle żyje i ponadto twierdzi, że bynajmniej niczego wyrywającym nie zapisywał, doprawdy ma się głęboki dyskomfort; a "leczy się" go nienawiścią.
Mam pewną wątpliwość co do syjonofobii. Rozumiem zamysł, bo w samej rzeczy jakoś by należało nazwać cały ten koncept "Izraela jako nowotworu". Byłabym ostrożna z samym terminem, z dwóch powodów. Pierwsze to Nieszczęśliwe wrażenie, że to termin reaktywny wobec "islamofobii". Po drugie, właśnie dlatego sugeruję zachować ostrożność w sięganiu do "fobii", bo pop-psychologia rozciągnęła jej znaczenie już poza granice niedorzeczności. Nie mam dobrej propozycji na określenie radykalnego negacjonizmu, prezentowanego wobec Izraela. To coś w rodzaju "nieprawda, takie zwierzę nie istnieje"! - jak wykrzykiwał prosty pruski rekrut, stojąc w zoo przed wybiegiem dla żyraf. Ta niezgoda na istnienie, wbrew oczywistości istnienia, ma istotnie rdzeń metafizyczny. Nie jest nim jednak nieuzasadniony lęk. Raczej uraza, że jest coś, co narusza moje wyobrażenie porządku świata. Z akcentem na MOJE: skoro jestem przekonany, że świat bez żyraf (oraz bez Izraela) musi być lepszy, to za nic nie chcę przyjąć do wiadomości ich istnienia. Jak ten stan umysłu nazwać? jakoś by trzeba.
Zdarzyła się drobna koincydencja - w poczcie znalazłam anons do typowej narracji, od dekad wytwarzanej przez UNRWA (acz nie wyłącznie):
https://www.academia.edu/130242076/Conversations_on_Palestine_with_an_activist_a_poet_a_scholar_Teredide_Mane_O_Baa_Athithi_Come_in_I_have_opened_my_doors_dear_guest_?email_work_card=view-paper
Mam pewną wątpliwość co do syjonofobii. Rozumiem zamysł, bo w samej rzeczy jakoś by należało nazwać cały ten koncept "Izraela jako nowotworu". Byłabym ostrożna z samym terminem, z dwóch powodów. Pierwsze to Nieszczęśliwe wrażenie, że to termin reaktywny wobec "islamofobii". Po drugie, właśnie dlatego sugeruję zachować ostrożność w sięganiu do "fobii", bo pop-psychologia rozciągnęła jej znaczenie już poza granice niedorzeczności. Nie mam dobrej propozycji na określenie radykalnego negacjonizmu, prezentowanego wobec Izraela. To coś w rodzaju "nieprawda, takie zwierzę nie istnieje"! - jak wykrzykiwał prosty pruski rekrut, stojąc w zoo przed wybiegiem dla żyraf. Ta niezgoda na istnienie, wbrew oczywistości istnienia, ma istotnie rdzeń metafizyczny. Nie jest nim jednak nieuzasadniony lęk. Raczej uraza, że jest coś, co narusza moje wyobrażenie porządku świata. Z akcentem na MOJE: skoro jestem przekonany, że świat bez żyraf (oraz bez Izraela) musi być lepszy, to za nic nie chcę przyjąć do wiadomości ich istnienia. Jak ten stan umysłu nazwać? jakoś by trzeba.
Zdarzyła się drobna koincydencja - w poczcie znalazłam anons do typowej narracji, od dekad wytwarzanej przez UNRWA (acz nie wyłącznie):
https://www.academia.edu/130242076/Conversations_on_Palestine_with_an_activist_a_poet_a_scholar_Teredide_Mane_O_Baa_Athithi_Come_in_I_have_opened_my_doors_dear_guest_?email_work_card=view-paper
Ilustracja do tego, o czym napisał Ivan Bassov.