Dwoje ludzi przekraczających rzeczywistość we wnętrzu jednego katalońskiego domu


Paweł Zbierski 2022-12-02


Pawłowi Huelle z nieustającą przyjaźnią


Jak żyć wśród złych wiadomości. Taki okładkowy tytuł, bez znaku zapytania, dał jeden z numerów „Tygodnika Powszechnego”. Poza samą inspirującą okładką ten konkretny numer pisma niegdyś wyjątkowo bliskiego prostemu, ale za to bardzo wiernemu czytelnikowi, jakim jestem, niestety niewiele dał. Niewiele dał, jak myślę, odbiorcy ten numer polskiego towaru prasowego. Bo ten akurat konkretny towar niewiele więcej proponuje pod przykryciem własnej okładki. Niewiele daje poza samymi znakami zapytania (których zresztą w nagłówku nie ma).


Bo jak żyć, skoro wszystkie moje autorytety spadają z piedestału? Skoro sprawczość pojedynczego człowieka w kreowaniu własnego życia upada wraz z upadkiem systemów demokratycznych? Skoro media głównego nurtu grzęzną w chaosie? Skoro nawet postacie w moim albumie rodzinnym wyglądają dziś jak modele z Muzeum Figur Woskowych Madame Tussaud? Jak żyć bez drugiego człowieka?


Usłyszałem od tych dwóch osób nie tylko poruszające własne historie osobiste, ale także – wypowiadane niezależnie od siebie – deklaracje kompletnej bezsilności wobec różnych sfer: struktur kościelnych, mediów głównego nurtu, sfery demokracji, obszaru polityki historycznej, systemów organizacji życia zbiorowego we wszelkich wymiarach, skandalicznie słabego finansowania nauki i edukacji przy równolegle spuchniętym patologicznie Funduszu Kościelnym – finansowanym z kieszeni wszystkich bez wyjątku podatników. Tymczasem Sfera Niebieska milczy. Chociaż bywa czasem przez niektórych pożądana. Każda z tych dwóch osób, nie słysząc się nawzajem, z determinacją postulowała w zamian w rozmowie ze mną – oko w oko – wcielanie w życie praktyczne artystycznej i naukowej idei indywidualnego przekraczania granic oraz – jakkolwiek by to dziwacznie nie zabrzmiało – rozszerzania rzeczywistości. Zastanawiająca jest dla mnie zbieżność w spojrzeniach tych czworga oczu. A o tych oczach niewidomych, ale jednak dzięki technice ostro widzących, to powiemy już sobie na sam koniec.

Przekraczanie granic możliwosci własnego ciała  

 

Aleksandra jest nie tylko aktorką, tancerką, dziennikarką i pisarką, ale także właścicielką owego katalońskiego domu. Mimo zarządzania Domem Sztuki w Katalonii częściej jest jednak w drodze do różnych innych – poza Katalonią – miejsc na świecie. Ostatnio bardzo się zainteresowała amerykańskim projektem filmowym i właśnie wygrała casting. Uznawałem początkowo jej eksperyment za szalony, podobnie jak wcześniejszy, śmiało podjęty, pomysł: lotu na Księżyc.


Tym razem rzeczywiście: Aleksandra Fontaine odda na planie filmowym swoje ciało zarówno Demi Moore, jak i Margaret Qualley, gdyż ów wspomniany casting dla Universal Pictures wybrał ją z grona kilkuset dziewczyn. Wymiary ma idealnie takie jak w scenariuszu. A Demi Moore to jednak jej ulubiona aktorka od lat, czyli już od 1996 roku, kiedy to jako dwunastolatka zobaczyła najpierw na VHS Striptiz, a potem W sieci, Niemoralną propozycję czy LOL.


No więc ruszyły zdjęcia, a przekraczanie granic w praktyce polega głównie na poddawaniu się nieludzkim torturom, gdzie reżyserka każe jej tańczyć nago w karkołomnych układach choreograficznych, grać i tancerkę, i aktorkę, i dublerkę – równocześnie – po kilkanaście godzin w dniu zdjęciowym. A tych dni zdjęciowych jest dużo. Technicy ubierają ją w bolesne uniformy, robiąc odlewy z jej ciała. Wszystko to w asyście całego zespołu medycznego… Bo tu się mdleje na planie filmowym. Tak więc dokonuje się tu coś w rodzaju obustronnej transgresji: Amerykańskie aktorki przejmują ciało Aleksandry, a ona im swoje własne ciało oddaje.


To wszystko nie przeszkadza Aleksandrze w wolnych chwilach udzielać lekcji tańca dziewczynkom z biednych katalońskich rodzin.

 

Ostatnio myślałem, że kompletnie zwariowała, kiedy gwałtownie zanurzała się na plaży w Morzu Śródziemnym, a potem jeszcze gwałtowniej wyskakiwała z tej wody, jak delfin, łapczywie chwytając powietrze, by za moment znów zanurkować na jednym wdechu. I w całym tym procesie wciąż mieć tlen w płucach.


Wszystko jednak wyjaśniło się dopiero w prywatnym basenie u katalońskiego fotografika z Argelès-sur-Mer. Fotografik uwierzył w ten projekt. Zgromadził forsę i skompletował niezbędny do tej pracy, wysoko specjalistyczny sprzęt filmowy.

 

Pewnego dnia Aleksandra powiedziała do mnie: „Pojedź tam, proszę, z aparatem i zrób mi making off!”. No to pojechałem i nie mogłem się nadziwić temu, co zobaczyłem, jako efekt tej roboty.


Bo jeśli naprawdę wybitna tancerka zanurzy się – na jednym jedynym wdechu – głęboko w wodzie; jeśli pod wodą są kamery filmowe; jeśli zgromadzi się pod wodą sporą liczbę precyzyjnie ustawionych świateł wyładowczych, to efekt mamy murowany. Jednak jest jeden podstawowy warunek: aktorka musi zaledwie w ułamkach sekund zrealizować w pełni własny układ choreograficzny. Czyli to samo co na scenie, na przykład Lido w Paryżu.


Wszystko to samo co w Paryżu, ale pod wodą tysiąc razy szybciej.


Gra świateł, odbicia, załamania fal dają pod wodą efekt nieporównanie ciekawszy niż nad wodą. Bo pod wodą jesteś w stanie nieważkości, jak w rakiecie kosmicznej.


Zmuś głowę, zmuś stopy i dłonie. Otwórz szeroko oczy, zmuś brzuch, zmuś ramiona, zapanuj nad własnymi ustami, żeby wszystko to zagrało niejako na przekór prawom fizyki. Żebyś był w tym absolutnie bezbłędny. Naturalny, niezafałszowany. I harmonijny, jak w matematyce, jak w symfonii muzycznej. No spróbuj. Spróbuj przekroczyć tę granicę w sobie.


Poza własnymi, bardzo trudnymi i cholernie pracochłonnymi obwarowaniami technicznymi fotografik dostaje w praktyce gotowy „produkt” w postaci gry takiej, a nie innej aktorki. Ale oczywiście jest to ich wspólny sukces. Tutaj sukces interaktywnego projektu między fotografikiem i operatorem filmowym a Aleksandrą.


■    Aleksandra Fontaine i Philippe Marques na planie

■    Aleksandra Fontaine i Philippe Marques na planie




Zdjęcie: Philippe Marques
Zdjęcie: Philippe Marques

Aleksandrę bardzo boli hejt. Wydała w Polsce tylko jedną książkę, napisaną także w języku polskim, jeszcze gdy była nastolatką. Opisała tam realistycznie swoje traumatyczne historie z dzieciństwa, kiedy to uczyła się jeszcze w gdańskiej szkole baletowej. Po tej publikacji fala zawiści, złości i wykluczenia nieomal przekroczyła na jednym z portali internetowych pojemność Zatoki Gdańskiej. Aleksandra postanowiła więc ostatecznie uciszyć w sobie Polkę. Następna książka Mustang była już tylko po francusku. Całkiem ostatnia, dość surrealistyczna Tombe l’ombre („Pada cień”), ukazać się ma wkrótce, nakładem paryskiej Éditions Baudelaire.


Rzeczywistość z pozoru interaktywna
 

 

W wirtualnej rzeczywistości łatwo się pogubić. Zaglądam bowiem na moment do Wirtualnej Polski, ale klikalności nie powiększam. Spoglądam jedynie skromnie na portret Naczelnika Państwa Polskiego: portret wyraźnie wykreowany przez fotografa. To jest fotografia ewidentnie intencjonalna. Zrobiona z premedytacją. Zero informacji. Sto procent manipulacji. Pytam sam siebie: PO CO? Zamieszczam tam jedynie mój komentarz. I ośmielam się tutaj zacytować sam siebie: „Na tym zdjęciu faktycznie JK wygląda jak mąż stanu. A tak przy okazji, moja ukochana WP, powiem Ci szczerze (bo wciąż mam tam Przyjaciół): 1) zamieniłaś poważne dziennikarstwo w banalny magiel 2) mieszasz prawdę z półprawdą i ćwierćprawdą, byle tylko podbić klikalność 3) Z całą pewnością robicie to warsztatowo o niebo lepiej od Jacka Kurskiego, jednak kulturowo i mentalnie efekt cywilizacyjny dla Obywateli jest identyczny jak w TVP – zapewniam! 4) Nie hejtuję, jedynie się trochę martwię o kondycję polskiego dziennikarstwa 5) Jeśli mnie tu widzi sam Naczelny WP, to zapraszam do konkretnej i, mam nadzieję, pożytecznej obustronnie rozmowy (Nadawca–Odbiorca). Ściskam Was serdecznie, Wirtualna Polsko! Paweł Zbierski”.


Wycięli w WP ten mój post z komentarzy odbiorców.

Oburęczny kompozytor  


–  Cześć, Paweł. Urodziłem się z różnorodnością rąk (dwa znacznie krótsze palce). Przyszedłem na świat z taką różnorodnością, być może spowodowaną lekarstwem…



(Z tego, co Marco już potem tłumaczył Davidowi – Anglikowi, który przyszedł na nasz koncert w Galerii Poray, wynika, że jego mama brała w dzieciństwie jakiś lek ratujący życie).


–   To stworzyło mnie i stwarza nieustannie. Ale zwiększa życiowy balast do dźwigania. Jednocześnie – ciągnie przybysz z Mediolanu – ten dyskomfort, wspomagany muzyką, pozwala mi lepiej słyszeć innych ludzi. Lepiej się z nimi porozumiewać. To muzyka doprowadziła mnie do pracy z dziećmi chorymi na autyzm, gdzie dyskomfort jest ekstremalny. Żyję więc tak pośrodku między „normalnością” a dyskomfortem.


Zawsze muszę  pokonywać swoje granice, własne ograniczenia. Ale dzięki Bogu mam instrument, którym jest fortepian.


–  A twój sukces?


–      Największym sukcesem, który mi zapewniają te dzieci z autyzmem, jest chyba jednak moja siła umysłu. I odwaga. Nie wiem, co skłoniło mnie do wykonywania tej pracy. Może tęsknota za poznaniem samego siebie? A w muzyce – powiem bardzo szczerze – jakieś wyobrażenie transcendencji.


■    Marco Pedata w trakcie koncertu w Galerii Poray. Fot. Paweł Zbierski

■    Marco Pedata w trakcie koncertu w Galerii Poray. Fot. Paweł Zbierski



–     OK, dzięki, że   zagrałeś w Katalonii, i zapewniam cię, Marco, że potem ci napiszę, co naprawdę myślę o twoim koncercie. I wyślę ci opinię na kolejny e-mail. Może być?

 

Koncert Marca był w tym naszym maleńkim, katalońskim miasteczku wydarzeniem. Miejscowy żigolak, sympatyczny Katalończyk, zaśpiewał nawet w duecie z Markiem największy przebój Pavarottiego. On, ów żigolak, prawdziwy – jak powiadają – „przyjaciel domu”…


Marco, z matematyczną precyzją, zagrał dziesięć utworów, w tym połowa z nich to jego własne, oryginalne kompozycje. Poczynając od My Life, poprzez My Dad, Atena i Volaje. Prawdziwą burzę oklasków zebrał za swój, grany jako przedostatni, Valzer Italiano. Bo też zarówno od jego muzyki, jak i od tych oklasków Katalończyków dosłownie zatrzęsły się mury kamienicy zbudowanej w roku 1900.

To jest dowód wprost na międzynarodowość Katalonii. Zero separatyzmu. Czysta, kosmopolityczna, ludzka klasyka.

 

Dopytując jeszcze o muzykę, połączyłem się z Markiem w internecie na dzień przed wyborami we Włoszech.


Marco: Muzyka to destylacja ludzkich emocji. Rzecz, która „projektuje” cię i w ogóle zapewnia potencjał własnego ludzkiego umysłu i serca, jak dobrze naładowana bateria. W muzyce nie ma sztucznych nadbudówek, nie ma schematów, nie ma granic. Nie ma strachu w muzyce. Muzyka jest jak wyższa matematyka, ale zarazem jest echem dusz. Od samego początku: już od pierwszej wibracji.


Ja:
No to ja już chyba trochę rozumiem, dlaczego twoje komponowanie jest ściśle związane z leczeniem autyzmu…


Marco:
Muzyka tworzy jedność. Nawet najbardziej zła istota ludzka na tej ziemi, dzięki muzyce, ma jakąś wewnętrzną, może nawet atawistyczną pamięć. Pamięć o nieśmiertelności i o tym, że jest jednak COŚ, co cię przekracza. Tym dla mnie jest muzyka.


Ja:
A ja tego twojego Valzer Italiano słuchałem tak, jakbyś skomponował ciąg dalszy Chopina. Masz świadomość?


Marco:
Chopin dał mi – podobnie pewnie jak wielu innym ludziom w świecie… zdołał dać – jaśniejsze wyobrażenie o tym, kim naprawdę jesteśmy. Dlaczego w ogóle istniejemy.


Ja:
OK, czyli rozumiem, że rozszerzasz rzeczywistość?


Marco:
Po prostu opowiadam ci moje przemyślenia na temat autyzmu. Rzeczywistość autystyczna egzystuje w sposób fragmentaryczny. Jest jak układanka, której kawałki są podzielone, rozdzielone, porozrzucane.


Ja:
A czy ludzie autystyczni także tobie coś dają?


Marco:
Muzyka, podobnie jak inne terapie, pomaga zaprowadzić porządek. Jednej rzeczy nauczyłem się, przez dziesięć lat pracując z dziećmi autystycznymi: komunikować się z nimi z prostotą i naturalnością, aby wspólnie przywracać porządek.


Ja:
A człowiek autystyczny jaką ma szansę na pełną samodzielność?


Marco:
Jeśli chodzi o osiągnięcie normalnego i niezależnego życia, uważam, że nie jest to całkowicie możliwe. Aczkolwiek każdy przypadek – tak jak każda osoba – jest sam w sobie przecież wyjątkowy i fenomenalny. Nie można więc niczego uogólniać w świecie autyzmu. Postęp, z odpowiednią terapią, i rozpoczęty od najmłodszych lat, może być niewyobrażalny! Ale to tylko moja opinia.


Ja:
A ty nie pękasz czasami od nadmiaru dyskomfortu?


Marco:
Wiele razy myślałem: „To dla mnie za dużo, ja chyba już nie dam rady”. A jednak z kolei dzięki muzyce zawsze kontynuowałem. Zewnętrzna rzeczywistość jest lustrem części naszej wewnętrznej rzeczywistości. Dopóki nie zostanie – mówiąc brutalnie – postawiona niejako pod ścianą, czyli gruntownie przemyślana do końca, zrozumiana – ja będę kontynuował. To jest wszystko, co już mam przemyślane, w co wierzę i co czuję. Dziękuję za pytania.


Myślę, że Marco Pedata, kompozytor i nauczyciel dzieci cierpiących na autyzm w jednej osobie, dobrze odnalazł się w Saint Laurent i że on sam nie spodziewał się tego. Bo jest w tym miejscu jednak spokój. Jedni odnajdują tu fenomeny naukowo-przyrodnicze, inni astrofizykę wcieloną w katalońskie niebo albo po prostu ludzi jedynych w swoim rodzaju, ale zarazem uniwersalnych. Dostrzegł także Marco tę energię Pirenejów. Po swojemu. Miał tu więc ład i pogodę, już nie tak upalnie jak w Mediolanie, czyli jednak chłodniej. Bo tak jest tutaj, w Północnej Katalonii, w górach zazwyczaj późnym latem. I przyznał, że dopiero w Katalonii usiadł po raz pierwszy od wielu miesięcy do klawiatury fortepianu.


Pomyślałem, że gdyby tak Marco zapisał wszystko w swoim zeszycie z nutami, a Glenn Gould zechciał to łaskawie wykonać oburęcznie z zapisu nutowego Marca Pedaty, mielibyśmy niewątpliwie wydarzenie – dzięki pracy już czterech rąk rozszerzające rzeczywistość chopinowską w świecie. Problem w tym, że Glenn Gould nie żyje już od 4 października 1982 roku…


Dla Marca z Mediolanu ta nasza sobotnia rozmowa to był ostatni dzień demokracji. W niedzielę 25 września 2022 Włosi wybrali faszyzm. Faszyści wzięli w Italii wszystko, co tylko było do wzięcia.

 

Ale dla mnie nie ulega wątpliwości, że Marco zachował własną wolność, osobistą suwerenność.

Tak jak Zbyszek Żakiewicz. Bo niedawno, w Polsce widziałem się z Dominiką. A ona pokazała mi porażająco piękne foto: zdjęcie właśnie męża w godzinie śmierci. Na tym zdjęciu Zbyszek ma długą, siwą brodę. I wygląda jak prorok. Szkoda, że mu kazali się bez przerwy golić w trakcie żywota. Z taką brodą było Zbyszkowi bardzo do twarzy.

 

Po wielu, wielu latach odzywa się moja dawna studentka z Uniwersytetu Gdańskiego. Mówię, że piszę o rozszerzaniu rzeczywistości. I wtedy Ewa Pohl odpowiada, że ja mam przecież we Francji „pod ręką” jej znajomego, który za pomocą własnego aparatu fotograficznego rozszerza rzeczywistość niewidomym dzieciom. Skutecznie je uczy fotografowania! Ewa, która zresztą – jak pisze – sama prowadzi dziś w Zduńskiej Woli warsztaty teatralne dla niepełnosprawnej dzieciarni, poznaje mnie w ten sposób zdalnie z mieszkającym w Strasburgu fotografikiem. W ciągu zaledwie dwóch dni stajemy się znajomymi w wirtualnej przestrzeni. No to popatrzmy jeszcze, co tworzy wraz ze swoimi podopiecznymi on: Éric Vazzoler z Eurometropolii Strasburga…



Zadzwoniłem do przyjaciela, żeby mu o tym wszystkim opowiedzieć. Ale jego telefon długo i uporczywie milczał. Poważnie się zaniepokoiłem.


W końcu z tego stanu oczekiwania i niepewności wyrwała mnie depesza z Agencji Reuters: „Polski rząd forsuje ustawę o ochronie ludności oraz o stanie klęski żywiołowej”. Odetchnąłem z ulgą w tym sensie, że oni i tak forsują przecież od lat w Polsce, co tylko im się podoba.


Najważniejsze, że przyjaciel żyje.

 

Saint-Laurent-de-Cerdans, Katalonia Północna, 5.10.2022

Pierwsza publikacja w miesięczniku „Bliza”

 

*Paweł Zbierski

Urodzony w Gdańsku malarz, filmowiec, dziennikarz, scenarzysta. Wieloletni pracownik TVP. Absolwent krakowskiego UJ i łódzkiej filmówki. Odszedł z tej instytucji dobrowolnie po objęciu prezesury przez Jacka Kurskiego. Emigrant z Polski. Dyrektor artystyczny firmy „Fontaine Media” w Paryżu oraz współzałożyciel Domu Sztuki „Galerie Poray” w Katalonii Północnej. Autor książki „Na własny rachunek”. Od 2017 r. lat prowadzi publikowany w kilku polskich mediach „Dziennik Kataloński”. Członek założonego w Polsce przez Seweryna Blumsztajna Towarzystwa Dziennikarskiego.