Niewiarygodna „prawdziwość” religii


Lucjan Ferus 2022-02-20


Do napisania niniejszego tekstu skłoniło mnie pewne rozumowanie, jakie m.in. znalazło się w tej samej książeczce dla dzieci, na podstawie której powstał poprzedni tekst opublikowany na tym portalu, pt. „Błędna analogia o wybaczaniu”. Jest to (jak zaznaczył sam autor) „Książka o niewierze w boga”, nosząca tytuł: „Boga przecież nie ma” Patrika Lindenforsa. Otóż między wieloma ciekawymi argumentami, dotyczącymi tytułowego problemu, znalazły się też w tej publikacji i takie zdania, które szczególnie wzbudziły moje zainteresowanie:

„Nie ma sposobu, by się dowiedzieć, która religia jest prawdziwa, a która fałszywa. Najpierw trzeba umrzeć. Bo jak inaczej można się dowiedzieć, czy Jezus był synem Boga, Mahomet ostatnim posłańcem Allaha, albo czy człowiek może odrodzić się w ciele osła? Problem w tym, że jeśli jedna religia jest prawdziwa, pozostałe muszą być fałszywe . /../ tak głoszą same religie”.

No właśnie! I w taki oto przebiegły sposób te religie (inne zresztą podobnie), zagwarantowały sobie niesprawdzalność swych „prawd”. Mówiąc tym samym ich odbiorcom: „Musicie nam wierzyć, gdyż i tak nikt nie będzie w stanie udowodnić nam kłamstwa czy też oszustwa. Możecie „stawać na głowie”, a i tak nikt, nigdy nie dowiedzie nam fałszu!”. Tak w dużym uproszczeniu przedstawia się sytuacja jeśli chodzi o religijne „prawdy”, w jakie wystarczy wierzyć, że są prawdziwe, by mieć iluzoryczną „pewność” ich „prawdziwości”. Jak się od bardzo dawna okazuje, zadowala to nie tylko wyznawców, ale też i duszpasterzy.

 

Na czym więc polega zakłamanie tej przemyślnej koncepcji religijnej „prawdziwości”? Otóż na tym, że odwołuje się ona do „rzeczywistości” mającej rzekomo ujawnić się po naszej śmierci. To właśnie wtedy mają wydarzyć się te wszystkie rzeczy, o których religie mówią w swoich „świętych księgach”. Np. ma zostać zrealizowana obietnica życia wiecznego w niebie dla ludzkich dusz (które i tak są ponoć nieśmiertelne). Obietnica zmartwychwstania ludzkich ciał, osób bogobojnych i pobożnych (po co, skoro tylko dusze mają cieszyć się wiecznością?). Ma się też odbyć Sąd Ostateczny, no i ewentualne wieczne męki w piekle dla niewiernych i niewierzących, lub za mało wierzących (i do tego jest potrzebne zmartwychwstanie ciał?!).

 

Dlaczego dopiero wtedy (po naszej śmierci i na końcu dziejów ludzkości) ma to wszystko nastąpić? No cóż, prawdziwi twórcy naszych bogów (czyli kapłani wszechczasów) „nie są w ciemię bici” i doskonale wiedzą, że prawdziwość, czy też prawdomówność religii oparta na pośmiertnych obietnicach i wydarzeniach, nie jest możliwa do zweryfikowania w żaden sposób pod kątem jej prawdziwości. Można tylko wierzyć, że religie mówią prawdę i nas nie oszukują. I nic poza tym. Pouczającym przykładem, jak niemądrze jest głosić proroctwa mające się spełnić na Ziemi w niedalekiej przyszłości są Świadkowie Jehowy, którzy już parokrotnie musieli „przesuwać” datę końca świata, nie nadchodzącego mimo zapowiedzi.   

 

Dlatego ważność głębokiej wiary (czyli bez żadnych wątpliwości) jest w religiach tak bardzo chwalona i propagowana, gdyż traktowana jest jako synonim pewności, a nie – jak logicznie powinno być – synonim niepewności. Jest to oczywiste i świadome zakłamanie, o którym Lequier pisał: „Jeśli się wierzy, że posiadło się Prawdę, to należy wiedzieć, że się w to wierzy, a nie, że się to wie”. A różnica jest kolosalna, bowiem gdyby wszyscy kapłani i wszyscy wierzący zdawali sobie z tego sprawę i stosowali się do tej mądrej konstatacji, historia religii nie byłaby taka krwawa i pełna przemocy jak to ma miejsce obecnie, gdyż nie można prowadzić wojen czy karać śmiercią za coś, czego istnienia nie jest się pewnym.

 

Z tego powodu (ale nie tylko) taką sytuację w religiach teistycznych uważam za absurdalną. Moim zdaniem dyskwalifikuje ona te religie (uważające się za objawione!), które stosują w swojej doktrynie tak perfidnie pomyślane oszustwo ideowe. Uważam też, iż nic ich nie usprawiedliwia w tym względzie, nawet wymyślony (przez kapłanów zapewne) dawno temu sposób „wybronienia się” z tej opresji, przedstawiony w łacińskiej maksymie: Mundus decipi vult, ergo decipiatur!, czyli „Świat chce być oszukiwany, oszukujmy go więc!”. Ciekawe tylko czy świat (a właściwie: ludzie) wie, że chce być oszukiwany w kwestiach religijnych od tysiącleci i czy godzi się na to, aby być oszukiwanym? (takie sobie retoryczne pytania).

                                                           ------ // ------

Z uwagi na powyższe argumenty, pozwolę sobie zaproponować inną definicję prawdziwości religii. Nie opartą na zgodności religijnych „prawd eschatologicznych” z naszą „pośmiertną rzeczywistością”, jaką ponoć mamy doświadczać w życiu przyszłym, pozagrobowym, której to i tak w żaden sposób nie można zweryfikować. Moim zdaniem powinno być powszechnie uznawane (włącznie z nauczaniem katechetycznym), że prawdziwa religia, to religia zgodna z rozumem. Także wizerunek Boga powinien być zgodny z rozumem, bez wewnętrznych sprzeczności, które czynią go automatycznie niewiarygodnym. Co jest tego powodem?

 

Otóż umysł ludzki działa w ten sposób, że nie potrafi wierzyć w sprzeczne ze sobą prawdy. Już Blaise Pascal zwrócił na to uwagę, pisząc: „Wszelkie herezje powstają z tego, iż ludzie nie potrafią wierzyć w wykluczające się prawdy”. I bardzo dobrze! (To, co uznawano za herezje było próbami spojrzenia na dany problem z innej perspektywy). Gdyby nie ta cecha naszego umysłu, nie mógłby powstać mit o rajskim drzewie wiadomości dobrego i złego, a człowiek nie potrafiłby odróżniać dobra od zła. Byłyby one dla niego tożsame. W dawnych teologicznych rozprawach przywiązywano dużą wagę do owego problemu, np.: „Jeśli jakieś twierdzenie o Bogu jest uznawane za prawdę, to twierdzenie zaprzeczające mu, musi być uznawane za nieprawdę, za fałsz”. Otóż to!

                                                           ------ // ------

Aby nie być gołosłownym powinienem teraz przytoczyć choćby te główne sprzeczności, by potwierdzić swoje racje przedstawione w powyższej argumentacji. Ponieważ pisałem o tym nie raz (nawet stosunkowo niedawno), zrobię inaczej. Wyobraźmy więc sobie następującą sytuację. Zostaje wydana nowa Biblia, tyle, że w dwóch wersjach: jedna wersja jest dla osób, które potrafią wierzyć w sprzeczne ze sobą prawdy, natomiast druga dla osób, które nie potrafią (mimo szczerych chęci) wierzyć w sprzeczne czy też wykluczające się prawdy.

 

Pytanie jest takie: ile stron będzie miała ta pierwsza wersja Biblii, a ile ta druga? Odpowiedź może być zaskakująca. Otóż ta pierwsza wersja będzie miała tyle samo stron, ile ma obecnie Biblia (np. Biblia Tysiąclecia będąca w moim posiadaniu), czyli nieco ponad 1400 stron. Ile zaś stron będzie miała ta druga wersja Biblii? Nie licząc wielu stron różnych wstępów i zaczynając od początku Księgi Rodzaju, będzie miała… niecałe 1,5 strony, kończące się zdaniem: „Oto są dzieje początków po stworzeniu nieba i ziemi” (Rdz 1,1- 2,4). Skąd ta zaskakująca dysproporcja i dlaczego akurat takie, a nie inne wyszło mi to wyliczenie?

 

Bowiem te półtorej strony tekstu, zajmuje w Biblii opis stworzenia przez Boga Wszechświata, Ziemi i wszystkiego na niej włącznie z pierwszą parą ludzi. Co zajęło Bogu sześć dni i odbywało się w ten sposób, iż Bóg za każdym razem wypowiadał słowa: „Niechaj się stanie!” itd. i wszystko się stawało według jego woli. A Bóg po każdym dniu kreacji widział, że to co dotąd stworzył było bardzo dobre. Dnia siódmego Bóg odpoczął „po całym swym trudzie”. Czy ten opis nie świadczy, iż Stwórca jest wszechmogący, czyli mający nieskończone i niczym nie ograniczone możliwości?! Stworzyć cały Wszechświat słowami: „Niechaj się stanie!” w zaledwie sześć dni roboczych?! Trzeba na to lepszego (religijnego) „dowodu”?

 

Zakładając oczywiście, iż Biblia mówi prawdę! Ale kto tego nie zakłada (prócz nieokreślonej ilości sceptyków, ateistów, agnostyków i innowierców)?! Tak uważa około dwóch miliardów wyznawców religii opartych na Biblii, nazywanej też Pismem Świętym. A jeśli tak, to ta sama ilość owych wyznawców popełnia poważny błąd, uznając, że reszta biblijnego tekstu (ponad 1400 stron) jest równie prawdziwa, jak ów początek. Dlaczego tak uważam? Z prozaicznego powodu: otóż to wszystko, co jest opisane w Biblii dalej jest sprzeczne z tym głównym (choć nie jedynym) atrybutem Boga – wszechmocą. Dosłownie wszystko!

 

Nie będę wyliczał teraz wszelkich sprzeczności jakie dostrzegam w Biblii, wynikających z nieuwzględnienia przez jej autorów tego istotnego bożego atrybutu – wszechmocy, które zaprzeczają początkowemu opisowi działalności bożej. Ograniczę się tylko do jej głównego przesłania, jakie wynika ponoć z Bożego planu opatrznościowego względem ludzkości, co jest tak ujęte: „W Biblii /../ człowiek jest przedstawiony jako istota upadła i grzeszna, potrzebująca zbawczej działalności Bożej. Inicjatywę podejmuje sam Bóg, wybierając /../ pokolenia /../ z powszechnego zalewu grzechu i przewrotności. /../ aż do chwili definitywnego odkupienia spod jarzma grzechu”. (A to ciekawe! To ofiara na krzyżu z Jezusa nie była jeszcze tym „definitywnym odkupieniem spod jarzma grzechu” ludzkości?!).  

 

Jak więc mogło dojść do takiej absurdalnej (wg mnie) sytuacji?! Głupio pytam, przecież na dalszych stronach Biblii jest to wyjaśnione: pierwsi ludzie w raju sprzeciwili się Bogu i zjedli zakazany owoc (dzięki „pomocy” węża), za co Bóg ich ukarał surowo i wygonił z raju. Jest to nazywane upadkiem człowieka w raju, co w połączeniu z karą bożą poskutkowało grzechem pierworodnym. Przejawia się on w tym, że od tego czasu ludzie są śmiertelni i mają naturę skażoną grzesznymi skłonnościami, którą drogą rozrodu przekazują swemu potomstwu, a ono swemu i stąd się bierze ten „powszechny zalew grzechu” obejmujący całą ludzkość.

 

I ja mam w to wierzyć? Że niby do tego doszło w obecności Boga wszechmogącego, a on w ogóle na to nie zareagował (i nie wiedział, że w ogrodzie jest przebiegły wąż mówiący ludzkim językiem?!), tylko ot tak, od razu ukarał ludzi i wygonił ich z raju, jakby nie obchodził go ich dalszy los?! Dlaczego Bóg, który upewniwszy się, że ludzie zgrzeszyli i nie nadają się na doskonałych protoplastów ludzkości, nie naprawił od razu tej sytuacji słowami: „Niechaj ludzie ponownie staną się doskonali”!? Albo nie cofnął czasu do momentu sprzed kuszenia ludzi przez węża? Tylko postanowił wywieść rodzaj ludzki z osobników o skażonej grzechem naturze, wiedząc doskonale jakie będą tego dalsze, tragiczne konsekwencje?!

 

Przecież Biblia od samego swego początku przekonuje czytelników, że nasz Bóg jest wszechmogący (a teolodzy dodają, że również wszechwiedzący) i wystarczy wypowiedzieć mu określone słowa, aby wszystko działo się wg jego woli i zamysłu! Dlaczego więc w tym wypadku nie skorzystał on z posiadanej wszechmocy, tylko zachował się infantylnie, by nie powiedzieć głupio? Podobnie zresztą jak w przypadku potopu, kiedy Stwórca był zdziwiony, że ludzka natura jest już zła od młodości i nie wiedział, że po potopie będzie tak samo, gdyż uratowani na arce ludzie i zwierzęta, przekażą swą grzeszną naturę swemu potomstwu!

 

W jaki sposób można wytłumaczyć ten zawiły problem? Np. w taki, że to są jedynie prastare mity, których nie powinno się brać dosłownie, gdyż rządzą się one własnymi prawami. Po co więc zostały umieszczone w Słowie Bożym, w którym ponoć jest opisana historia upadku człowieka, któremu Bóg zechciał podać „pomocną dłoń”? Można też wytłumaczyć (nie wiem tylko, który apologeta by się tego podjął, mimo zgodności z religijnymi „prawdami”), że Bóg specjalnie tak zrobił, aby ludzkość była śmiertelna i grzeszna, bo gdyby była doskonała i nieśmiertelna, nie potrzebny byłby ludziom żaden Zbawiciel i Odkupiciel grzechu pierworodnego. Czyli nie mógłby zaistnieć Bóg chrześcijaństwa Jezus Chrystus.

 

Co niedwuznacznie sugeruje sama Biblia, słowami: „On był wprawdzie przewidziany przed stworzeniem świata, dopiero jednak w ostatnich czasach się objawił ze względu na was” (1P,1,20). Czyli Odkupiciel i Zbawiciel ludzkości był już przewidziany przez Boga, jeszcze przed stworzeniem świata i zaistnienia grzechu pierworodnego człowieka?! No cóż, można domniemywać, iż tak właśnie działa wspomniana wszechwiedza: Bóg wszystko wie naprzód o swym dziele i to na długo wcześniej, niż cokolwiek zaistnieje w rzeczywistości. Niesie to jednak pewne implikacje: skoro Bóg jest wszechmocny i wszechwiedzący, to po co ten cały „cyrk” z „upadkiem człowieka”, karaniem go w raju i grzechem pierworodnym, a potem ze „zbawieniem” od niego ludzkości w taki okrutny i barbarzyński sposób przez ofiarę z Jezusa? (w innych tekstach już udzielałem odpowiedzi na to pytanie, więc teraz je pominę).

                                                           ------ // -------

Jakby na ten problem nie patrzeć, nie świadczy to zbyt dobrze o biblijnym Stwórcy. Bowiem albo mamy Boga, który mimo tego, że jest wszechmocny zachowuje się tak, jakby nie miał jakiejkolwiek nadprzyrodzonej mocy? A „charakter” ma gorszy od niejednego ludzkiego drania i co gorsze, że stworzył ludzi na własne podobieństwo i obraz! (jak twierdzi Biblia).   Albo mamy wybitnie wyrachowanego i perfidnego Boga, który stworzył ludzi z grzeszną naturą głównie po to, aby móc zrealizować na nich swoją chorą potrzebę panowania nad ich umysłami (władza absolutna). Domagając się od nich oddawania sobie czci, hołdów i ofiar, czyli ma jeszcze bardziej chorą potrzebę dowartościowania się ze strony własnych stworzeń.

 

Albo mamy (co jest najbardziej realne, a zarazem najbardziej przerażające!) perfidnie cwanych kapłanów wszechczasów, którzy będąc odwiecznymi mistrzami oszustwa i mistyfikacji, wykreowali ideę niewidzialnych bogów/Boga, w imieniu których dzierżą od tysięcy lat absolutną prawie władzę nad umysłami i sumieniami ludzkimi. Dzięki obietnicy życia wiecznego w zaświatach, po biologicznej śmierci ciała na Ziemi. Pod warunkiem, że wierni wyznawcy ich bogów, będą przez całe swoje życie utrzymywać ich w dostatku (a nawet w dobrobycie i w przepychu), będą też akceptować ich potrzebę władzy nad sobą, oraz darzyć ich szacunkiem i uwielbieniem, jakie się należą za życia i po śmierci, świętym mężom.

                                                           ------ // ------

To tyle w bardzo dużym skrócie. W końcu odnoszę się do książeczki przeznaczonej dla dzieci, a nie do jakiejś „poważnej teologicznej rozprawy”, dla zrozumienia której powinienem mieć ukończone przynajmniej jakieś studia przygotowawcze, (o czym kiedyś pouczył mnie pewien student teologii). Na zakończenie proponuję ciekawy cytat z w/wym. książeczki, która jest co prawda zaadresowana do dzieci, ale wielu dorosłych chyba tego nie wie:

„Można wierzyć w to, co napisano w świętych księgach, i zamknąć oczy na rzeczywistość albo wierzyć w rzeczywistość i zamknąć oczy na to, co napisano w świętych księgach. Bycie wierzącym oznacza, że woli się zamknąć oczy. Człowiek wierzący woli zamknąć oczy na rzeczywistość, bo święte księgi mówią coś innego. Ale można też zamknąć oczy na to, co mówią święte księgi, bo rzeczywistość przedstawia coś innego. Niedobrze jest zamykać oczy. Czy nie lepiej obserwować rzeczywistość?” (Boga przecież nie ma Patrik Lindenfors).

Luty 2022 r.                           ------ KONIEC-----