Na nieludzkiej ziemi


Andrzej Koraszewski 2021-06-21


Jak młody człowiek odbiera dziś książkę Józefa Czapskiego Na nieludzkiej ziemi? Skąd mogę wiedzieć. Nie mam szans na spotkanie dwudziestolatka, który jest po świeżej lekturze książki sprzed dziesięcioleci, relacji z komunistycznego koszmaru więźnia, oficera, artysty, człowieka doskonale znającego język i kulturę Rosjan, rozumiejącego obłęd totalitarnego świata. Okrucieństwo świata wypranego z wrażliwości, w którym dziecko zjeżdża z górki na trupie jak na sankach i w którym poszukiwanie zaginionych oficerów polskiej armii natrafia na obojętne wzruszenie ramion budzące podejrzenie, że rozmawia z masowymi mordercami.

Dla dzisiejszego dwudziestolatka to już tak odległa historia. Nie ma kraju opisywanego w tej książce, to stara opowieść. Z wielu powodów dla mnie lektura Czapskiego była większym wstrząsem niż lektura książek Sołżenicyna. Internowany przez Rosjan ojciec uciekł w najbardziej bezczelny sposób, wsiadł na oparty o słup rower i wyjechał przez bramę obozu machając strażnikowi prawem jazdy. Ryzykował życie, a nazwiska kolegów, których zostawił za sobą w obozie internowania znalazł po latach na liście katyńskiej.

Moje pierwsze czytanie Na nieludzkiej ziemi było zapewne różne od odbioru tej książki przez moich rówieśników, a czytaliśmy ją w czasach i w środowisku, które chciało wierzyć w możliwość „socjalizmu z ludzką twarzą”. Zanim zrozumieliśmy, że to hasło jest oksymoronem, zobaczyliśmy radzieckie czołgi wjeżdżające do Czechosłowacji. Polska Armia, po raz drugi w braterstwie broni z armią niemiecką, pomagała zdławić pragnienie wolności Czechów i Słowaków. Nieludzka ziemia nie była aż tak przerażająca, jak ta opisywana przez Czapskiego, była wystarczająco odrażająca, żeby budzić poczucie beznadziei i pragnienie ucieczki.


Dzisiejszy dwudziestoletni, ten, którego czasem spotykam w dzisiejszej Polsce, patrzy z rozbawieniem na pokolenie rodziców, którzy chcieli wierzyć w katolicyzm z ludzką twarzą. Patrzy jak odkrywają, że to oksymoron, rysuje błyskawice, pisze „wypierdalać”, dławi się śmiechem, opowiadając o mądrościach arcybiskupa, dziękującego Bogu za braci Kaczyńskich.


Siedzę na kupie gruzów
mówiła niespełna dwa lata temu córka człowieka, który całe życie walczył o katolicyzm z ludzką twarzą. Dziś na słowa arcybiskupa buntuje się nawet Tomasz Terlikowski, który do katolicyzmu z ludzką twarzą miał raczej obrzydzenie. Terlikowski zasadnie podejrzewa, że coś trzeba wybrać – albo wiara, albo ludzka twarz. Wierność dogmatom musi być nieludzka, żąda podporządkowania ludzkiego istnienia boskim prawom dyktowanym przez hierarchów. Odwołanie do Boga najpierw w preambułach, potem w przedszkolach, w deklaracjach lekarzy, a potem w prawach stanowionych przez pseudoparlament. Nadal niby demokracja, ale znów bardziej boska, trochę bardziej nieludzka.


Terlikowski chce, żeby Kościół jednoczył, a dziękowanie Bogu za braci Kaczyńskich może ludzi dzielić, może odstraszać nawet tych z Konfederacji. Wszyscy jesteśmy braćmi w Chrystusie Panu, a ludzi łatwo zniechęcić.

Jak troszkę poskrobiesz, okaże się, że obaj panowie marzą o teokracji, o świecie, w którym prawa stanowione dyktowane są przez szafarzy prawami boskimi. Nie ma partii katolickich demokratów, tak daleko idące oszustwo musiało wydawać się groźne nawet dla sług Watykanu. Arcybiskup dziękuje Bogu za braci Kaczyńskich, kardynał Nycz informuje, że obowiązek uczestnictwa w mszy świętej znów jest obowiązkiem, którego naruszenie jest poważnym grzechem, domyślamy się, że grozi piekłem, chociaż nie mówi tego wyraźnie. Uczciwie mówiąc, arcybiskup ma za co dziękować. Demokracji nie daje się pogodzić z katolicyzmem, więc bracia Kaczyńscy zasłużyli się bardzo katolickiemu Bogu.


Dwudziestoletni nie marzy już o katolicyzmie z ludzką twarzą, chociaż przyznaje, że w ankiecie w rubryce wyznanie podaje: katolik. Sprawia wrażenie, jakby już wybrał, ale woli nie mówić tego głośno. (Być może mówi głośno, ale tylko wtedy, kiedy nikt nie widzi jego twarzy.)


Nieludzka ziemia jest dzisiaj w Iranie. W tym samym Iranie, do którego Czapski dotarł z armią Andersa i gdzie ucieszył go widok meczetów i zawodzenie muezina wzywającego na modlitwy.


Ciekawe, czy dwudziestoletni słyszał o wyborach w Iranie? Kilku słyszało, adrenaliny dostarcza jednak remis z Hiszpanami. A co z tym Iranem? Kat i morderca został prezydentem.


Czy wygrał z demokratą? Śmiej się pajacu. Jego główny konkurent do tego urzędu to były dowódca Korpusu Strażników Rewolucji Islamskiej, formacji silniejszej i lepiej uzbrojonej niż armia i utworzonej na wzór i podobieństwo SS, by chronić teokratyczną tyranię przed zagrożeniem wewnętrznym. Mohsen Rezaei w kampanii poprzedzającej wybory prezydenckie zaproponował niedawno „rozwiązanie” dla problemów gospodarczych kraju. Jego planem pobudzenia niedomagającej gospodarki kraju jest porwanie 1000 Amerykanów i zażądanie milionów dolarów okupu za każdego zakładnika. Na finiszu był drugi, wygrał Ebrahim Raisi.


Ebrahim Raisi to główny sędzia Sądu Najwyższego, a wcześniej prokurator generalny z wykształceniem teologicznym. Rządzić i tak będzie führer, czyli Najwyższy Przewodnik, prezydent jest zaledwie wykonawcą.


Jeśli cokolwiek jest ciekawego w tych wyborach to z jednej strony życiorys nowego prezydenta, a z drugiej przebieg wyborów. Raisi w 1981 został prowincjonalnym prokuratorem, w 1985 był już zastępcą prokuratora Teheranu, w 1988 został jednym z czterech członków grupy prawników nazwanej przez opozycję irańską „Komitetem śmierci”. W 1988 roku od 19 lipca zaczęły się masowe egzekucje więźniów politycznych (głównie członków organizacji lewicowych, które pomogły obalić rządy szacha). Według różnych szacunków zamordowano w tym okresie między trzy tysiące a 30 tysięcy więźniów. Również późniejsze osiągnięcia irańskiego wymiaru sprawiedliwości łączone są z nazwiskiem nowego prezydenta.  

Nic dziwnego, że mając możliwości wyboru między kilkoma mordercami połowa z blisko 60 milionów uprawnionych do głosowania została w domach, a z tych, którzy głosowali, prawie cztery miliony wrzuciły do urn głosy nieważne. Irańska telewizja wyjaśniła, że to z powodu pandemii i amerykańskich sankcji, co wzbudziło wesołość wśród irańskiej opozycji.


Amerykańskie i europejskie media głównego nurtu, które od ponad dziesięciu lat niesłychanie oszczędnie posługują się prawdą w doniesieniach o okrucieństwach islamistycznego reżimu, o prześladowaniach opozycji, o pozasądowych mordach, o sytuacji mniejszości religijnych i etnicznych, dyskryminacji kobiet i bestialskich wyczynach policji religijnej, a wreszcie o eksporcie irańskiego terroru do krajów arabskich i nie tylko, donoszą po tych wyborach o swoim uczuciu zawodu. Otwarcie piszą, że może to utrudnić dalsze umizgi do krwawej tyranii. Nie można wykluczyć, że mogą mieć rację, chociaż prawdopodobieństwo rezygnacji z polityki ustępstw i nagród za politykę prowadzoną pod hasłem „śmierć Ameryce” jest bliskie zera. Nieludzka ziemia nie zniknęła wraz z upadkiem komunizmu. Trudno powiedzieć, czy jej centrum jest dziś w Iranie, w Korei Północnej, czy gdzieś w Afryce. Dziennikarze starają się, żebyśmy koncentrowali naszą uwagę raczej na takich radosnych wydarzeniach jak remis z Hiszpanią, czy zawsze słuszny gniew na Żydów, którzy okrutnie krzywdzą Palestyńczyków, a troskę o Irańczyków byśmy zostawili ich prezydentowi.


Podobno (jak donosi „Wall Street Journal”, więc pewnie to sprawdzili), Stany Zjednoczone postanowiły wycofać część baterii systemów antyrakietowych z niektórych krajów arabskich (podobno ma to dotyczyć Arabii Saudyjskiej, Iraku, Jordanii i Kuwejtu), gazeta nie informuje jednak, czy jest tu jakiś związek z irańskimi wyborami lub faktem, że są to kraje najbardziej zagrożone irańską agresją.


Na nieludzkiej ziemi dzieje się dziś bardzo wiele. Do lektury książki Józefa Czapskiego warto wracać, a informacji o tym, co dzieje się dziś, trzeba szukać głównie u dysydentów mających odwagę mówienia prawdy, nieodmiennie z narażeniem wolności, a czasem również własnego życia.