Kłamiemy, gdyż taką mamy naturę? Czyli „względna równowaga między prawdą a fikcją”.


Lucjan Ferus 2021-04-25


Do napisania niniejszego tekstu zainspirował mnie artykuł pt. „Kłamstwo nie tylko primaaprilisowe” Leszka Turkiewicza, opublikowany w „Angorze” sprzed dwóch lat, którą dopiero niedawno przeczytałem przez przypadek. Otóż jego autor zrecenzował w nim książkę Ralpha Keyesa pt. Czas postprawdy. Nieszczerość i oszustwa w codziennym życiu, z której można się dowiedzieć wielu ciekawych rzeczy o naszym gatunku. Zatem wynika z niej m.in., „ /../ że każda istota ludzka kłamie” z wielu różnych powodów i że „Całe życie społeczne oparte jest na kłamstwie: na deformowaniu, upiększaniu, przemilczaniu prawdy”. Dalej:

„Kłamstwo, mit, fikcja, propaganda czy dezinformacja to nic nowego. Nasza władza nad sobą i innymi zależy od tworzenia fikcji i wiary w nią. One służyły i służą jednoczeniu ludzi; są skutecznym narzędziem zacieśniania współpracy, aby przetrwać, ale i współpracy przeciwko innym. Każda jednostka, zbiorowość, naród, państwo, cywilizacja tworzą samonapędzającą się mitologię gdzieś ponad prawdą /../ Siła tej ludzkiej współpracy zależy od względnej równowagi między prawdą i fikcją. /../ Sam Keyes nie propaguje w swej książce całkowitego zaprzestania kłamstwa, ale w miarę odpowiedzialne mitygowanie się w okłamywaniu siebie i innych. /../

 

Bo jesteśmy gatunkiem bajarzy, fantastów, uwodzicieli i kłamczuchów. /../ Im więcej relacji społecznych, tym więcej kłamstwa. /../ Często uważa się, że kłamstwo prędzej czy później się wyda. Nic bardziej mylnego. Rzadko wychodzi na jaw – 8 na 10 nigdy nie jest wykrywanych (82%). /../ Oczywiście, można żałować, że kłamiemy, mieć wyrzuty, wstydzić się, ale to niczego nie zmienia. /../ Wszyscy kłamiemy myślą, słowem, gestem, /../ To nasz zawór bezpieczeństwa, /../ komunikacyjny przekaz /../. Rzecz w proporcjach, by ów stan nie przekroczył granic łagodnej przypadłości i nie przeszedł w stadium społecznej zarazy. Wtedy całe życie będzie kłamstwem /../”.

Nie ma co! „Piękna perspektywa” rysuje się przed gatunkiem istot nazwanych Homo sapiens, czyli „człowiek rozumny” i uważających się za wyjątkową „koronę stworzenia”. To, że „nasza władza /../ nad innymi zależy od tworzenia fikcji i wiary w nią”, wiadome jest również z innej książki pt. 21 lekcji na XXI wiek Yuvala Noaha Harrariego (np. z rozdziału „Kłamstwo zawsze będzie prawdą”, ale to tak gwoli ścisłości). Aż dziwne może się wydawać, iż autor artykułu wymieniając rodzaje zbiorowości ludzi, wykorzystujących kłamstwo dla swych celów, nie wymienił też religii, które są chyba najbardziej popularnym ideowym „spoiwem” łączącym (i dzielącym również) wielkie zbiorowości ludzkie.

 

Czyżby religie były wyjątkiem od wyżej opisanej reguły? Teoretycznie może się wydawać, iż tak jest w istocie, jeśli uzna się, że poniższe „prawdy” opisują rzeczywistość:

„Wszystkie te księgi /../ które Kościół uważa za święte i kanoniczne, napisane zostały we wszystkich swych częściach z natchnienia Ducha Świętego. Zatem w ogóle nie uznaje się współistnienia błędu. Boskie natchnienie samo przez się błąd wszelki wyklucza, a to również z konieczności, gdyż Bóg, Prawda Absolutna, musi być niezdolny do nauczania błędu” (papież Leon XIII w 1893 r.). Oraz fragmenty Dictatus papae, które mówią: „1.Kościół rzymski przez samego Boga został założony. /../ 22.Kościół rzymski nigdy nie pobłądzi i po wszystkie czasy w żaden błąd nie popadnie”. „/../ i poznacie prawdę, a prawda was wyzwoli” (J 8,32). Itd. itp.

Zatem według religijnej doktryny, już tylko z w/wym. powodów, niemożliwością jest, by Prawdy objawione kłamały, czy też wprowadzały wiernych w błąd. Jednakże z powyższego artykułu wyraźnie wynika, że wszyscy ludzie kłamią, co pośrednio potwierdza sama Biblia: „Wszyscy zboczyli z drogi, zarazem się zepsuli, nie ma takiego, co dobrze czyni, zgoła ani jednego” (Rz 3,12). Jak wiec można przypuszczać, iż religie będą chlubnym wyjątkiem w tym świecie kłamstw, oszustw, fikcji, mistyfikacji i bredni głoszonych na każdym kroku w każdym czasie i w każdym jego zakątku, niezależnie od panującego ustroju i religii?

 

To oczywiste, że nie mogą być wyjątkiem, skoro są immanentną częścią natury ludzkiej, dla której religia stanowi rodzaj lustra, w którym odbijają się jej wszystkie wady i zalety. Dlatego wydaje mi się, iż za punkt wyjścia do rozważań nad tym problemem, doskonale będzie się nadawał fragment z owego artykułu, który prawdę mówiąc mocno mnie zaintrygował, a który brzmi tak:  „Siła tej ludzkiej współpracy zależy od względnej równowagi między prawdą a fikcją. /../ Sam Keyes nie propaguje w swej książce całkowitego zaprzestania kłamstwa, ale w miarę odpowiedzialne mitygowanie się w okłamywaniu siebie i innych”.

 

Interesujące! Ciekawy jestem jak wg autora tego artykułu powinna wyglądać ta „względna równowaga między prawdą, a fikcją” w przypadku religii? Względna, czyli zależna od punktu widzenia lub perspektywy, z której patrzymy na religie? No i jak miałoby wyglądać (także w przypadku religii), to „w miarę odpowiedzialne mitygowanie się w okłamywaniu siebie i innych”? (to chyba jest apel skierowany do duszpasterzy, prawda?). Oczywiście odnoszę się jedynie do artykułu z „Angory”, a nie do książki Ralpha Keyesa Czas postprawdy, której nie czytałem, a w której odpowiada on być może na powyższe i podobne im pytania. Pozwolę więc sobie sam spróbować odpowiedzieć na te pytania, kierując się posiadaną wiedzą. 

 

Zacznę od tego, iż w żaden sposób nie potrafię sobie wyobrazić owej „względnej równowagi między prawdą, a fikcją”? Na czym miałaby polegać owa równowaga i jak się przejawiać w naszym świecie? Logika mi podpowiada, że jeśli już przyjmujemy taką zasadę, to wpierw należałoby stwierdzić co jest prawdą, a co fikcją, czyż nie? Kto miałby to zrobić? Religie? One są zbyt stronnicze, a poza tym od tysięcy lat przekonują ludzkość (bywało często, że przy pomocy tortur i spełnianych gróźb spalenia na stosie), że są w posiadaniu Prawdy objawionej przez Boga, a zatem absolutnej, niepodważalnej i jedynie słusznej, której wszyscy powinni się podporządkować, w przeciwnym przypadku grożą im wieczyste męki w piekle.

 

W jaki sposób zatem można by „wyłuskać” spośród nich owe religijne fikcje, czyli mówiąc wprost – kłamstwa? Myślę, iż jedynym rozwiązaniem, aby porównać co w religiach jest fikcją, a co prawdą, to skonfrontować je z religioznawstwem i przeprowadzić rozumową, logiczną analizę. Inaczej nie ma co marzyć, by nie wychodząc poza religię, udało się oddzielić fikcję od prawdy. Jednakże aby zachować chronologię rozumowania zacznę od innej dziedziny nauki, mianowicie od biologii, która ma całkiem sporo do powiedzenia o genezie śmiertelności ludzi i o wyraźnym związku tego problemu z religiami.

 

Otóż z książki biologa Darryla Reanneya Śmierć wieczności. Przyszłość ludzkiego umysłu, możemy się dowiedzieć m.in., że „Śmierć jest wynalazkiem ewolucji, pochodzącym z wczesnej epoki rozwoju życia”, a jego celem było „zmniejszenie kosztów ekspansji genów”, i że „wraz z nim pojawił się fenomen zaprogramowanej śmierci”, czyli „ciała jednorazowego użytku”. Także to, że „wszystkie żywe istoty są skonstruowane wg tego samego schematu”, a więc posiadają „nieśmiertelne geny w nietrwałym opakowaniu”, no i że „człowiek nie jest wyjątkiem od tej reguły”, której podlegają wszystkie żyjące stworzenia. I dalej:

„Tylko człowiek, jedyny spośród stworzeń, wie, że nigdy nie uniknie śmierci. Wiedza ta jest sprzeczna z zasadami biologii. Przez 3,5 miliarda lat w toku ewolucji powstał program genetyczny, który nakazuje człowiekowi adaptować się do każdego zagrożenia, przetrwać i powrócić do równowagi. Wiara była jedynym sposobem rozwikłania tej sprzeczności. Tworząc bogów i obdarzając ich nieśmiertelnością, człowiek mógł egzystować w cieniu miecza. Nie zdołał uniknąć śmierci, ale mógł podjąć /../ rytuały,które zgodnie z tradycją miały mu zapewnić życie po śmierci /../.

 

Na tym polega ironia ludzkiego losu; stworzenie genetycznie zaprogramowane aby przeżyć, a jednocześnie świadome, że nie jest to możliwe, jest zjawiskiem absurdalnym. Jeśli zaakceptuje śmierć, jego wola przeżycia osłabnie, a jeśli się z nią nie pogodzi, musi zatracić poczucie rzeczywistości. Nie ma w tej sytuacji dobrego rozwiązania. Fikcja życia pozagrobowego stała się koniecznością. Obietnica nieśmiertelności, nieosiągalnej na ziemi, złagodziła stres związany ze śmiercią. Dlatego w każdej kulturze, /../ po dzień dzisiejszy, znane jest pojęcie zaświatów”.

Wygląda więc na to (w bardzo dużym skrócie czasowym), że religie są niejako „produktem ubocznym” uświadomienia sobie przez człowieka własnej śmiertelności i próbą „zaradzenia” temu trudnemu do wytłumaczenia zjawisku, co zresztą potwierdza religioznawstwo, słowami autora książki Jak człowiek stworzył bogów? Jerzego Cepika: „Oto naczelna idea, która prowadzić będzie ludzi przez wszystkie czasy, ścieżkami różnych religii: „Życie – śmierć – życie po śmierci”. Nie dziwne więc, że ludzka cywilizacja „zaowocowała” gigantycznym wręcz „wysypem bóstw, bogiń, bogów i Boga” (rzekomo jedynego, choć jest ich wielu).

 

Patrząc zatem na ów problem z perspektywy religioznawczej, historia religii liczy sobie kilkadziesiąt tysięcy lat. Wszystkie religie jakie kiedykolwiek istniały na Ziemi i wszelkich bogów, którzy kiedykolwiek byli czczeni przez swych wyznawców – stworzyli sami ludzie własną wyobraźnią i rozumem, bez jakiejkolwiek nadprzyrodzonej pomocy z zewnątrz. Mówiąc wprost, to nie Bóg stworzył ludzi na swoje podobieństwo i obraz, lecz to ludzie tworzyli wizerunki swych bogów na własne podobieństwo i nadawali im cechy, a przy okazji i wady typowo ludzkie, co nosi miano antropomorfizmu.

 

Jakie konkluzje nasuwają się z powyższych argumentów? Otóż takie, że śmierć nie jest karą za grzechy, wymierzoną nam przez okrutne, apodyktyczne bóstwo, lecz jest jednym z praw natury rządzących naszym światem i naszą rzeczywistością. Także i to, że nasi wszyscy bogowie zostali stworzeni przez nas samych, jako „nadprzyrodzone antidotum”, mające nam pomóc w pokonywaniu wrodzonego lęku przed śmiercią, a przy okazji niejako „wznieść” na wyższy poziom egzystencji (rzekomo „duchowy”) tych wszystkich „bożych pomocników” i „sługi boże”, którzy pośredniczą w tym „świętym interesie” dla dobra ludzkości oczywiście. Gdyż bez ich ofiarnej pracy (o pardon: powołania), żaden bóg i religia nie mogłyby istnieć.

 

Mamy więc „z grubsza” zarysowaną sytuację wyjściową do dalszych rozważań, w kwestii owej cytowanej „względnej równowagi między prawdą a fikcją”, od której wg Ralpha Keyesa zależy „siła ludzkiej współpracy”. Otóż powyżej jest przedstawiona (w wielkim skrócie) wiedza naukowa dotycząca genezy dwóch ważnych aspektów ludzkiej egzystencji: naszej  śmiertelności oraz przyczyn i powodów powstania naszych bogów i religii. Jest to owa naukowa prawda, której przeciwstawiają się wszystkie religie, proponując w to miejsce niezliczoną ilość różnych fikcji, jak i fikcyjnych wydarzeń i zachowań (o charakterze rytualnym w czym przodują religie sacerdotalistyczne), mających rozwiązać ten problem.

 

Na tym przykładzie chciałbym się zastanowić, nad dwoma sprawami: na czym powinna polegać ta „względna równowaga między prawdą a fikcją”, w sytuacji tu przedstawionej. Czyli takiej, kiedy prawda zaprzecza fikcji, a fikcja od tysiącleci uzurpuje sobie prawo do głoszenia „Prawdy” i osądzania, co wg niej jest prawdą, a co kłamstwem? Oraz druga sprawa: jak w tej sytuacji powinna przejawiać się owa „siła ludzkiej współpracy”, kiedy te dwie strony owego problemu „od zawsze” raczej się zwalczały, a nie współpracowały?! I jakie powinny być wymierne efekty tej „współpracy”, aby można było je wyraźnie określić?

 

A może „względna równowaga między prawdą a fikcją” polega na tym, iż fikcja (religijna) potrafi tak przekonująco udawać prawdę, że łatwowierni ludzie z łatwością dają się jej oszukać, dlatego ma ona aż tak wielu zwolenników? Tylko czy to będzie owa „względna równowaga” między nimi? A może na tym to polega, iż zazwyczaj fikcja (religijna) udająca prawdę ma władzę nad masami ludzkimi i potrafi ją wykorzystać do tego, by osobników nie przekonanych do siebie, „przekonać” różnymi pozawerbalnymi sposobami (np. nie tylko groźbami słownymi, ale wręcz fizyczną przemocą, sięgając często nawet do zbrodni)?

 

Albo z racji na to, że fikcja jest dużo starsza od prawdy o rzeczywistości (bowiem ludzkość na wczesnym etapie rozwoju była bardzo prymitywna umysłowo), nauczyła się tak doskonale udawać prawdę o otaczającym nas świecie, iż z czasem została sama „na placu boju”. Przemocą i podstępem likwidując każdy najmniejszy przejaw prawdy w zakłamanym przez religie świecie. A może ta „względna równowaga między prawdą a fikcją” przenosi się na ilość zwolenników jednej lub drugiej, którzy je popierają? Więc w przypadku fikcji (religijnej) zawsze ta „względna równowaga” będzie przeważała na jej korzyść, bo ludzkie społeczności składają się w przeważającym stopniu z wyznawców jakiejś religii.

 

Czy powinienem rozumieć, iż krwawa, pełna okrucieństwa, przemocy i hipokryzji historia religii jest odzwierciedleniem owej „względnej równowagi między prawdą a fikcją”? Czy raczej jest ewidentnym dowodem na permanentny brak tej „względnej równowagi między prawdą a fikcją”, dlatego zamiast „silnej współpracy” między sobą, ludzie ze sobą walczyli, zabijali się i wyrządzali sobie najbardziej przemyślne krzywdy, nie mogąc dojść do zgody w kwestii uzgodnienia co jest prawdą, a co fikcją? Mogłoby to być takie wytłumaczenie tego skomplikowanego problemu? Doprawdy, nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie.

 

Może dlatego, że problematyka przedstawiona w cytowanym na wstępie artykule, przerasta po prostu moje możliwości intelektualne? Albo dlatego, iż ze swoimi rozważaniami ograniczyłem się do samego artykułu, nie czytając recenzowanej książki, w której mógłbym może znaleźć odpowiedzi na swoje pytania i wątpliwości? Chyba, że zbyt pochopnie włączyłem fikcje religijne do owej ogólnikowo pojętej „względnej równowagi między prawdą a fikcją”, gdyż – z jakichś nieznanych mi przyczyn – fenomen religii nie podlega opisanemu w tym artykule rozumowaniu i argumentacji?

 

Tak samo zresztą, jak nie potrafię sobie wyobrazić owego „w miarę odpowiedzialnego mitygowania się w okłamywaniu siebie i innych”, szczególnie w wykonaniu hierarchów i duszpasterzy naszego Kościoła, nie mówiąc już o jego zwierzchniku – papieżu. No, cóż,.. muszę pozostać ze swymi wątpliwościami w tej kwestii i niemożnością udzielenia odpowiedzi na postawione tu pytania, choć zazwyczaj staram się kończyć swoje teksty jakimiś podsumowującymi je wnioskami. W tym przypadku muszę zrobić wyjątek, sorry.

 

Kwiecień 2021 r.                               ------ KONIEC------