Jak słuchać, żeby być rozumianym?


Andrzej Koraszewski 2019-06-12


Przypadek sprawił, że wysłuchałem wykładu Jerzego Bralczyka, który był zatytułowany ”Jak mówić, żeby nas słuchano?”. Ponad godzinny popis erudycji, dowcipu i aktorstwa, trochę w stylu Kabaretu Starszych Panów. Marzącym o zwycięstwie politykom opozycji polecam bardzo gorąco, chociaż sam wykład ma już ponad dwa lata, więc ludzie próbujący dogonić wczorajszy dzień, mogą mieć problem za znalezieniem czasu. Polityk może mówić bez tego, żeby mu przerywano, niemal wyłącznie na spotkaniach, które sam organizuje, i wtedy zazwyczaj mówi do publiczności wiedzącej, co powie i czekającej, żeby potwierdził ich oczekiwania. Na te okazje wykład profesora Bralczyka może być szczególnie przydatny. Sprawa jest jednak bardziej kłopotliwa, kiedy polityk zderza się z politycznym przeciwnikiem lub niezbyt przyjaźnie nastawionym dziennikarzem.

Zbiegiem okoliczności w tym samym dniu czytałem doniesienie o radiowej „dyskusji” w TVP, gdzie zaproszono polityczkę Nowoczesnej, Katarzynę Lubnauer, a rozmowę prowadziła prezenterka Wiadomości, Danuta Holecka. Jak wynikało z opisu tego wywiadu, prezenterka wiadomości TVP była agresywna, przerywała, kpiła, równocześnie (przynajmniej czytając to doniesienie) odnosiło się wrażenie, że polityczka Nowoczesnej dała sobie narzucić styl rozmowy i w efekcie widzowie byli świadkami jarmarcznej pyskówki. Żeby było ciekawiej, politycy PiS narażeni są na bardzo podobne zachowania dziennikarzy w TOK-FM, a pewnie i w innych miejscach (ale tego nie obserwuję). To mi przypomina szok, jakim było pojawienie się w telewizji BBC w końcu lat 80. ubiegłego wieku Jeremy Paxmana. Odnosiło się wrażenie, że do studia wpuszczono gangstera. Najwyraźniej jednak kierownictwo BBC było zachwycone, a jego metody prowadzenia wywiadów zostały szybko podchwycone przez innych. Brak elementarnej kultury, w najmniejszym stopniu nie skrywane osobiste zaangażowanie polityczne, niszczenie rozmówcy z widocznym zamiarem zdyskredytowania go i ośmieszenia. W takiej sytuacji większość ludzi pozwala się wyprowadzić z równowagi, reaguje agresją na agresję, odpowiada złośliwością na złośliwości, pozwalając sobie przerywać, zaczyna mówić chaotycznie i nieskładnie. Nieliczni zachowują stoicki spokój, ignorują złośliwości, a czasem potrafią zareagować na nie pobłażliwym uśmiechem. Przede wszystkim koncentrują uwagę na tym, co chcą przekazać widzom lub słuchaczom. To wielka sztuka, do której jedni docierają intuicyjnie, inni być może szukają pomocy u specjalistów (chociaż sam nie wiem, gdzie takich szukać).  


Kilka dni temu przyjaciółka opowiadała mi, że była z młodzieżą z ósmej  klasy na spotkaniu z politykami.  Piątego czerwca, w Europejskim Centrum Solidarności, Młodzieżowa Rada Gdańska zorganizowała spotkanie pod haslem: „Pytam, rozmawiam, zyskuję”. W dużej sali zebrało się około 200 młodych ludzi, którzy mieli najpierw posłuchać dyskusji polityków z różnych partii politycznych, a potem zadawać im pytania. Tematem debaty miała być „szeroko pojęta kultura polityczna, polityka młodzieżowa oraz język debaty publicznej”. No i, jak relacjonowała mi moja przyjaciółka, zaczęło się. O polityce młodzieżowej publiczność dowiedziała się najmniej, natomiast o kulturze politycznej i języku debaty politycznej bardzo dużo. Forma tej debaty politycznej wydała się młodym ludziom tak odrażająca, że pytali polityków jak im nie wstyd. W końcu jakiś młody człowiek powiedział, że był bardzo zainteresowany tym spotkaniem, ponieważ zastanawiał się trochę nad wyborem kariery polityka, ale to spotkanie przekonało go, że byłby to bardzo zły wybór. Ostatecznie spotkanie w przyspieszonym trybie zakończono. Moja przyjaciółka powiedziała mi, że nie wie, jakie wnioski wyciągnęli z tego spotkania politycy, ale młodzież wyszła z tej imprezy z pogłębioną niechęcią do polityków wszelkiej maści.                   


Ci ludzie, na tym bardzo szczególnym spotkaniu, podczas którego mieli pokazać młodemu pokoleniu sztukę kulturalnej debaty politycznej, pokazali, że jakakolwiek kulturalna debata jest poza ich możliwościami, że nie potrafią słuchać, że nie są w stanie okazać szacunku, że nie panują nad emocjami i najprawdopodobniej nie rozumieją słowa debata.


Uderzyło mnie stwierdzenie, że oni nie  potrafią słuchać. Czy można prowadzić kulturalną polityczną debatę odmawiając słuchania, zakładając z góry, że w tym, co mówi polityczny przeciwnik, nie może być nic sensownego? Pytanie jest zgoła retoryczne, a jak mówił podczas swojego wykładu profesor Bralczyk, retoryka nie ma najlepszych notowań. Jeśli nie umiemy słuchać, nie oczekujmy, że będziemy wysłuchani. Ale jak tego nauczyć zwykłych polityków, nie wspominając o dziennikarzach? Bralczyk mówił sporo o wspólnocie między mówiącym i publicznością. Debatujący, którzy są wyłącznie gladiatorami, popisującymi się sztuką kopania przeciwnika, raczej nie powinni oczekiwać zrozumienia ze strony przeciwnika. Na ogół go zresztą nie oczekują, liczą na podziw słuchaczy czy widzów, ale poniewż tylko ograniczona część tej publiczności zdecydowała się na oglądanie wzajemnego kopania się po kostkach, efektem może być zniechęcenie.


Czytałem dziś dwa teksty, które miały mnie zmobilizować. Pomijając fakt, że już jestem zmobilizowany jak wszyscy diabli, nie podniósł mnie na duchu apel, żeby w obliczu zagrożenia demokracji w kraju zapomnieć o krytyce i zrobić wszystko, co w naszej mocy, żeby zwiększyć szanse wygranej. Po tym bojowym okrzyku cisnęło się na usta pytanie: wszystko, czyli co? Czytałem również tekst Romana Giertycha, jest to list do wszystkich członków opozycji . Autor wychodzi od słów Churchilla z 4 czerwca 1940 roku i mówi dalej

Nie jest to zwykła walka wyborcza. I trzeba sobie to jasno powiedzieć. Ci którzy nami rządzą nie są godni aby podać im rękę z jednego powodu: oni nie próbują wygrać wyborów (to jest w polityce normalne), oni próbują wprowadzić nam dyktaturę jednej partii, gdzie dla swoich będzie bezkarność i kasa, a dla przeciwników więzienie i nędza. To jest ich plan. Chcą nam zabrać wolność, a z demokracji uczynić fasadę. Metody którymi się posługują to kłamstwo, kłamstwo i jeszcze raz kłamstwo.

Po części go rozumiem i się z nim zgadzam, trudno mi zapomnieć zarówno o tym, kto reaktywował Młodzież Wszechpolską, kto zakładał Ligę Polskich Rodzin, kto był wicepremierem w rządzie PiS, wiem, że ten człowiek bardzo się zmienił, chociaż powiedzieć, że wydoroślał, to stwierdzić, że jako wicepremier i minister oświaty  był jeszcze infantylnym, nieodpowiedzialnym młokosem. Jego przeszłość nie przydaje wiarygodności jego słowom. Czytam i w jakiś sposób irytuje mnie wręcz to, że się z nim zgadzam:

Warunkiem zwycięstwa jest pokora. Powtórzę: POKORA. Przestańmy obrażać się na biedniejszych ludzi, którzy często z rozpaczy zagłosowali na tę bandę oszustów i krętaczy, bo ci obiecali im pieniądze.

Tak, to prawda, zgadzam się z tym stwierdzeniem w stu procentach, ale mam problem, domyślam się, że Roman Giertych uczciwie wypowiada te słowa, jego manifest ma wiele sensu, autor apeluje, żeby „Docierać do każdego poszczególnego człowieka i z pokorą, ale i zaciętością tłumaczyć, tłumaczyć, tłumaczyć.” No cóż, robię to, najczęściej z moimi rozmówcami rozstajemy się w przyjaźni, pozostając przy swoich stanowiskach. Czy to już jest zwycięstwo? Mikroskopijne. Bo jeśli uda się kogoś przeciągnąć na naszą stronę, to tylko tych, którzy widzą, że umiemy słuchać. A czasu na uczenie się tej sztuki jest już bardzo mało.