Jeszcze Polska nie zginęła, czyli byle do wiosny


Andrzej Koraszewski 2019-02-08

Jerzy Stempowski (Hostowiec) opisywał kiedyś w paryskiej „Kulturze”, jak idąc przed wojną ulicą małego miasteczka (to chyba był Homel, ale nie jestem pewien) usłyszał dobiegające z otwartego okna głosy i był przekonany, że mija jesziwę, z ciekawości rzucił okiem do środka, i zobaczył, że zebrani byli już na innym etapie rozwoju, studiowali marksizm. Przypomniałem sobie tę historię, czytając wyznania amerykańskiego socjalisty, który urodził się w pobożnej farmerskiej rodzinie, w tzw pasie biblijnym, uciekł do bardziej otwartego chrześcijaństwa w wielkim mieście, przez pewien czas fascynował się teologią wyzwolenia, pomagał sandynistom, zachwycił się boliwarską rewolucją, nawrócił się na świecki socjalizm,  podziwiał Hugo Chaveza, a wreszcie zbierając wywiady w Wenezueli do swojej kolejnej książki, doszedł do wniosku, że uciekł od religijnej utopii i poświęcił życie innej, głupiej i nieludzkiej utopii.

Clifton Ross pisze w Quillette , że jeśli rząd Wenezueli wreszcie upadnie, to nie będzie to efekt amerykańskiego spisku, ale buntu ludzi, którzy mają dość. Dotarcie do tego wniosku kosztowało go utratę wszystkich dotychczasowych przyjaciół, depresję i przekonanie, że musi opisać to, co widział. Napisał, że tzw. boliwarska rewolucja jest moralnym, ideologicznym i ekonomicznym bankrutem. Zastanawiał się nad pytaniem, jak w tej sytuacji powinni zachować się lewicowi solidarnościowi aktywiści. Czy w odpowiedzi mają szukać wymówek dla niekompetencji, korupcji, braku odpowiedzialności i być nadal wspólnikami, czy mają przyznać prawdę? Swoje refleksje zaoferował miesięcznikowi, w którym publikował wcześniej i szybko dowiedział się, że ci, na których zależało mu najbardziej, do których chciał dotrzeć przede wszystkim, byli jego przemianą wyłącznie oburzeni. Wydawcy i redaktorzy, z którymi współpracował wcześniej, oznajmili zgodnie, że się sprzedał. Telefon zamilkł, na jego maile nikt nie odpowiadał. Pisze, że z dnia na dzień został wyklęty, a ludzie, których znał przez dzisiątki lat, oznajmili, że nie chcą mieć z nim nic wspólnego.   


Reakcja ze wszech miar normalna, można powiedzieć ludzka, kiedy zainwestowało się swoje życie w wielką ideę, trzeba kłamać dalej. Ross opisuje jakim szokiem dla amerykańskich radykałów był upadek Związku Radzieckiego i jak pilnie rozglądali się, gdzie by tu można ulokować swoje nadzieje. Pisze, że tak jak kiedyś wierzył, że Jezus naprawdę zmartwychwstał, tak w dojrzałym wieku nadal wierzył, że socjalizm otworzy bramy powszechnego braterstwa i zakończy kapitalistyczną opresję. Nauka i zdrowy rozsądek każą wątpić w zmartwychwstanie, historia powinna skłaniać do sceptycyzmu wobec socjalistycznych obietnic.


„W 2004 roku byłem świadomy tego, ile zła marksizm-leninizm wyrządził w dwudziestym wieku. Dlaczego zatem urzekły mnie propozycje Hugo Chaveza?” W USA ludzie reagowali gniewnie na amerykańską inwazję w Iraku, szybkie zwycięstwo i coraz bardziej mroczne informacje z Bliskiego Wschodu, włącznie z informacjami o amerykańskich rzekomych zbrodniach wojennych w Fallujah. „Desperacko szukałem alternatywy – pisze Ross - w którą mógłbym uwierzyć.  Hugo Chavez przyznawał, że socjalizm w XX wieku był nieudany i obiecywał nową wersję socjalizmu z ludzką twarzą.” Środki produkcji miały być naprawdę wspólne i zarządzane demokratycznie. Rozwiązaniem miała być spółdzielczość i samorząd lokalny.  Ceny ropy akurat poszybowały w górę i Chawez miał mnóstwo pieniędzy na finansowanie swoich wizji.     


Clifton Ross był przekonay, że wyłania się prawdziwa alternatywa dla kapitalizmu, w krótkim czasie powstało 200 tysięcy spółdzielni, a temu ruchowi towarzyszył niekłamany entuzjazm. Z biegiem czasu zauważył, że coś zaczęło się psuć. W 2007 roku zaledwie 15 procent spółdzielni działało sprawnie, transfer pieniędzy z naftowego bogactwa wspierał głównie lojalność wobec rewolucji.


W 2008 Chavez wsiadł na  konia nacjonalizacji przemysłu, korupcja rosła jak na drożdżach, a obiecywane braterstwo i dobrobyt jakoś nie chciały się materializować. Nasz Amerykanin zakochany w boliwarskiej rewolucji miał jednak jakieś wątpliwości. Nie bardzo podobało mu się towarzystwo Chaveza – Kaddafi, Putin, Hezbollah i podobni. Od zwolenników Chaveza słyszał w Wenezueli to, co zwykle się słyszy, kiedy dyktarura zaczyna ujawniać swój mafijny charakter – Chavez jest kryształowo czysty, problemem są ludzie z jego otoczenia. Nowe wydanie starego kultu jednostki nie różniło się specjalnie od wcześniejszych wzorców.  


Kiedy Chavez zmarł (5 marca 2013) Ross napisał ckliwe wspomnienia, których dziś się wstydzi. Wsiadł w samolot i poleciał oglądać wybory w Wenezueli. Chavez, podobnie jak wielu innych autokratów Ameryki Łacińskiej, przed śmiercią namaścił swojego następcę, Nicolása Maduro, głęboko przekonanego marksistę-leninistę. Gospodarka była w głębokim kryzysie, w narodowym Funduszu, który Chavez nadzorował osobiście, brakowało 29 miliardów dolarów. Ross po raz pierwszy zaczął wtedy rozmawiać z ludźmi, którzy byli zwolennikami Chaveza i przejrzeli, i z przedstawicielami opozycji (których wcześniej nazywał kontrewolucjonistami). Powoli romantyczny obraz „alternatywy dla kapitalizmu” zmieniał się w krajobraz po klęsce. Zrujnowane opustoszałe fabryki, jednopartyjna dyktatura chroniona przez armię, gnębienie opozycji, nadużycia władzy.        


„Niespodziewanie znalazłem się w dziwnym świecie. Stopniowo znosiło mnie do obozu moich byłych ‘wrogów’, zaczynałem rozumieć ich argumentację i widzieć ich dowody, które miałem wyraźnie przed oczyma.” Jak pisze, opłakiwał swoją utraconą (podstarzałą) niewinność i uświadomił sobie sens dawno temu czytanego zdania, że silne przekonania blokują możliwość obiektywnych badań. Kolejne dwa lata poświęcił  na studiowanie tego, co wcześniej świadomie i z premedytacją omijał szerokim łukiem. Próbował na nowo zrozumieć problemy rewolucji w Ameryce Łacińskiej, a równocześnie stanął przed poważniejszym pytaniem, co znaczy liberalizm i czy socjalizm może być alternatywą dla kapitalizmu?


Ross uświadomił sobie, że na Kubie i w Wenezueli widział wszystko, co ma do zaoferowania socjalizm, i po stronie plusów nie było tam praktycznie niczego.

„Miałem szczęście, że urodziłem się w Stanach Zjednoczonych. Dlaczego zatem tak wielu porządnych ludzi, etycznych, inteligentnych i mających dobre intencje, dla których miałem wiele szacunku, nadal upierało się, że system kapitalistyczny musi być zniszczony i zastąpiony socjalizmem, który, jak pokazała historia, jest gorszym systemem? […] Za mojego życia socjalizm zawiódł w Chinach, zawiódł w Zwiazku Radzieckim, zawiódł w Europie Wschodniej, zawiódł na Kubie, w Nikaragui, a teraz w Wenezueli, gdzie wypalił się mimo miliardów petro-dolarów, doprowadzając naród do nędzy znacznie gorszej niż wcześniej. A mimo to, ludzie tacy jak ja nadal upierali się, że jest to alternatywa dla kapitalizmu, uparcie odmawiając, że to wszystko bazuje na fałszywych założeniach i na fałszywej epistemologii.”

Ideologicznym urojeniom towarzyszy nieodmienie nieprawdopodobne marnotrawstwo, populizm i autorytaryzm, wściekła korupcja i nepotyzm. Wszystko to widzimy w dzisiejszej Wenezueli. Ross pisze, że dla zaślepionych wyznawców, takich  jakim był, ta ideologia dostarcza osobistego szczęścia i sensu życia, pozwala pławić się w marzeniach i fantazjach. Jednak te z pozoru niewinne marzenia zmieniają się w ponury koszmar dla całego społeczeństwa.      


Clifton Ross odkrył, że to kapitalizm doprowadził do dramatycznej poprawy jakości życia wszędzie tam, gdzie pozwolono mu się rozwijać. Oczywiście globalizacja ani nie eliminuje wszystkich problemów, ani nie dostarcza równych możliwości wszystkim. Tworzy nowe nierówności i zmienia życie, do którego ludzie są przyzwyczajeni. To wszystko jest wspaniałą okazją dla demagogów, do twierdzeń, że liberalizm zawiódł, a kapitalizm jest dysfunkcjonalny.  Jednak to kapitalizm tworzy warunki dla nieustannej innowacyjności, a liberalizm pozwala na  ścieranie się poglądów i korekty nieuchronnych błędów w polityce. Liberalizm pada często ofiarą własnych sukcesów. Socjalizm sukcesów nie ma żadnych, jest budowaniem zamków z piasku i rozpada się w piach.        


Ross przypomina uwagi Karla Poppera w jego eseju o „Utopii i przemocy”.


Urok utopii – pisał Popper - wynika z faktu, że nie umiemy się pogodzić z tym, iż nie da się zbudować raju na ziemi. Wierzę jednak, że możemy z pokolenia na pokolenie  czynić życie mniej uciążliwym i mniej niesprawiedliwym. W ten sposób daje się osiągnąć całkiej sporo. Wiele osiągnięto na przestrzeni ostatnich stu lat, więcej może osiągnąć nasze pokolenie. Stoimy przed wieloma pilnymi problemami, które możemy przynajmniej częściowo rozwiązać, takimi jak pomoc najsłabszym i chorym, i tym, którzy cierpią z powodu ucisku i niesprawiedliwości, ograniczenie bezrobocia, wyrównywanie szans i zapobieganie międzynarodowym zbrodniom, takim jak szantaże i wojny wywoływane przez ludzi, którzy sądzą, że są bogami, przez wszechpotężnych i wszystkowiedzących przywódców. Możemy to  wszystko osiągnąć tylko pod warunkiem, że porzucimy marzenia o wielkich ideałach i walkę o Utopię nowego świata i nowego człowieka.      


W ostatnim akapicie Ross cytuje fragment listu jaki dostał od poety, Davida Chorltona, który po przeczytaniu wywiadu udzielonego przez Rossa napisał, że to co powiedział, wykracza poza naszą chorobę partyjnej zaściankowości i sztywnej bezmyślności. „Czytałem ponownie przemówienie Havla w świetle naszej zbiorowej niezdolności wykorzystania możliwości, które otworzył upadek komunizmu. Cierpimy z powodu braku obiektywności – czy jest tak dlatego, że wszyscy zajęci są bardziej swoją tożsamością niż rozwiązaniem problemów?”


Planowałem artykuł o Robercie Biedroniu, o rozmarzeniu Magdaleny Środy, która podobnie jak i ja marzy o prawdziwym rozdziale Kościoła i państwa, o tym, że Wiosna będzie ciekawym testem, który może okazać się bardzo kosztowny i dać Kaczyńskiemu zwycięstwo na talerzu, i o tym jak wiele o Polsce mówią internetowe komentarze, z których każda szanująca się redakcja powinna 80-90 procent wyrzucać do kosza  na śmieci, żeby przekazać społeczeństwu informację, że dyskusja to coś więcej niż bulgotanie infantylnych emocji. (To się jednak nie stanie z braku szanujących się redakcji.) Ostatecznie zostałem przy opowieści o otrzeźwieniu jednego amerykańskiego socjalisty.