Ważny komunikat Skarbnicy Narodowej


Andrzej Koraszewski 2018-10-08


Mogłoby się wydawać, że od dawna oklepanym banałem jest stwierdzenie, iż w każdym społeczeństwie jest tylko jeden naprawdę liczący się skarb narodowy – ludzki potencjał intelektualny. Trwoniliśmy ten skarb przez wieki, blokując oświatę ludu, zabraniając uczenia się kobietom, trzymając w ciemnocie chłopów i pozwalając zajmować się nauczaniem durniom w sutannach. Właśnie dostałem wiadomość ze Skarbnicy Narodowej: „ważny komunikat na 100-lecie niepodległości”. Skarbnica proponuje mi (za darmo) medal z popiersiem Piłsudskiego i zarysem granic II RP.   


Nie jestem zainteresowany.


Interesuje mnie pytanie, ile przez te sto lat roztrwoniliśmy narodowego skarbu? Nie ma na to pytanie dokładnej odpowiedzi. Możemy tylko zastanawiać się, dlaczego ten rodzaj marnowania majątku narodowego jest znacznie poważniejszym problemem niż wszystkie bzdurne dyskusje o takiej czy innej niegospodarności.


Stanisław Staszic pisał, że nikt, ani Niemcy, ani Rosjanie, ani Szwedzi, ani Tatarzy nie wyrządzili tylu szkód Polsce, ile wyrządziła jej polska szlachta. Komisja Edukacji Narodowej na początku swojej działalności odebrała szkolnictwo jezuitom. Na długą metę przegrała jednak z szlacheckim narodem i z biskupami. Straciliśmy niepodległość, co nie znaczy, że nabraliśmy rozumu. Wielu zdawało sobie sprawę i mówiło, że potencjał intelektualny jest jedynym liczącym się skarbem narodowym, stąd jednak do strategii kształcenia młodych ludzi do jednostkowej niezależności droga daleka.


Odzyskaliśmy niepodległość państwa zbiegiem okoliczności, historia okazała się życzliwa, więc waliliśmy radośnie w narodowe werble, wydobywaliśmy węgiel i budowaliśmy Gdynię, ale przebudowa mentalności społecznej nie zaliczała się do kategorii infrastruktura. W instytucjach państwowych, na uczelniach i w przedsiębiorstwach trwał feudalizm, zaś idea kształcenia do indywidualnej niezależności nikomu nie przychodziła do głowy.


Miliony ludzi w okresie międzywojennym, w czasach komunizmu i po ponownym odzyskaniu niepodległości uciekały do innych krajów szukać możliwości rozwoju. To byli często ci najciekawsi, najbardziej przedsiębiorczy i najbardziej utalentowani. Znacznie więcej funkcjonowało tu, wykorzystując swój potencjał na ćwierć gwizdka, a jeszcze więcej nie dowiedziało się nigdy, że mają jakiekolwiek talenty.


Politycy nieustannie obiecywali ludziom, że ich urządzą, nigdy jednak, że dadzą im szanasę. Mamy to, cośmy sobie stworzyli, mamy kontynuację narodowej tradycji, mamy suwerena czekającego na dobrego cara.                 


Ci, którzy uciekli, teoretycznie mogą być zasobem. Chińczycy i Estończycy mają strategie przyciągania rodaków do powrotu lub do współpracy na odległość. (Izraelczycy nie potrzebują do tego strategii.) Wykorzystanie tego zasobu uzależnione jest jednak od tego, co dzieje się tu. 


Mamy dziś najgorszą minister oświaty od 1989 roku, najgorszego ministra nauki od 1989 roku i najgorszy program rozwoju od 1989 roku.


Kiedy mówimy o intelektualnym potencjale społeczeństwa, najczęściej myślimy o ludziach nauki. To jest błąd. Nauka rozwija się tam, gdzie dano szanse zwykłemu człowiekowi, gdzie innowacyjność wyrasta z wiedzy o tym, co może się przydać sąsiadowi, gdzie stworzenie sobie miejsca pracy zależy od mojej inwencji, a państwo nie tylko mi w tym nie przeszkadza, ale wspiera mnie w tym od przedszkola, ucząc nie paciorków i nie pseudopatriotyzmu, a rozumienia nauki, nie trajkocząc o dziejowej sprawiedliwości, a ucząc rzetelności i zwyczajnej uczciwości oraz strzegąc rynku przed naciągaczami.   


W czasach globalizacji możemy sądzić, że jesteśmy bez szans, że bogate kraje będą nieustannie drenować mózgi. Istotnie, wszędzie widzimy ten odpływ najlepszych umysłów do najbogatszych krajów. Dopiero co czytałem skargę Brytyjczyka, który opisywał rozmowę ze swoją dorastającą córką o tym, gdzie chciałaby studiować. Dziewczyna nie miała wątpliwości – Stany Zjednoczone. Wymieniała kolejno uczelnie, wśród których nie było ani jednego europejskiego uniwersytetu. To zrozumiałe. Olimp dawno temu wywędrował z Grecji. Został jako metafora szczytu osiągnieć.


Jesteśmy skazani na to, że kraje takie jak Polska będą produkowały fachowców dla innych.
Wielu lekarzy ucieka z krajów skandynawskich do Niemiec i Wielkiej Brytanii, pielęgniarki też, wielu inżynierów, informatyków i innych również. Ten drenaż umysłów istniał i wcześniej, ale teraz jest łatwiejszy i nasila się. Można próbować zamykać granice, utrudniać, wiązać długami za studia, ale problem pozostanie, a jedynym łagodzącym go rozwiązaniem jest zwiększanie atrakcyjności własnego kraju. Ta zaś nie jest ani kwestią tworzenia oaz, ani (uchowaj boże) walenia w narodowe i religijne werble. Ani islam nie jest rozwiązaniem dla krajów muzułmańskich, ani katolicyzm dla Polski. Rozwiązaniem jest wychowanie nowego pokolenia ludzi mających pojęcie o nauce, umiejących myśleć krytycznie, niezależnych i zaradnych.


Utopia? Kto ma to niby robić, gdzie szukać nauczycieli? Kto im pozwoli wkroczyć do przedszkoli i szkół?


Nie od razu Kraków zbudowano, gdzieś trzeba zacząć, gdzieś, ktoś już próbuje, zmagając się z oporem materii. Może jest tych próbujących więcej niż nam się wydaje? Nie wiem, ten rozdział raportu o stanie państwa nie istnieje. Co przeciwstawiamy tym wszystkim katechetkom, temu obłędowi w domu, w szkole i w telewizji? Różnie, nie jest jednak prawdą, że nic się nie dzieje. Ale przyszłość będzie wypadkową działań różnych ludzi. Jaki będzie ten suweren za 20 i za 40 lat? Obecny trend zdumiewa. Tak jak zdumiewał efekt Tymińskiego, pokazujący zawiedzione nadzieje, że z dnia na dzień nie dogoniliśmy Niemców, Szwajcarów i Włochów. To wtedy, a dziś? Dziś kolejne pokolenie wychowane już w wolnej Polsce narzeka na feudalizm w miejscach pracy, na szklane sufity, mury nepotyzmu, na biurokratyczny obłęd. Czasem obserwując młodych mam wrażenie, że po części jest to brak uporu i brak zaradności, brak umiejętności przerabiania kolejnych porażek na sukces. (Może dlatego to zauważam, że w dzieciństwie setki razy słyszałem od ojca, że sukces jest tylko sumą porażek.) Nie jest to jednak jedyny czynnik i nie jest w żaden sposób unikatowy dla Polski.


Dopiero co czytałem skargę hiszpańskiej badaczki, Sary Ricardo na temat STRACONEGO POKOLENIA czyli „akademickiego prekariatu”. Jak łatwo się domyśleć, chodzi o tysiące badaczy, którzy zatrudniani na krótkich kontraktach, nie mają szans na (przynajmniej tradycyjną) karierę zawodową.  

„W systemie akademickim określenie „stracone pokolenie” odnosi się do rosnącego tłumu badaczy z doktoratami, którzy po całym szeregu krótkoterminowych kontraktów zostają wykluczeni z systemu badawczego w związku z brakiem możliwości stałego zatrudenienia.”

W miarę jak uniwersytety wypuszczają kolejne roczniki absolwentów, w całej Europie rośnie populacja „zbędnych naukowców”.  Problem z roku na rok narasta, chociaż pojawiają się różne propozycje. Sara Ricardo przypomina jednak, że naiwnością jest oczekiwanie na powrót czasów, w których stałe zatrudnienie było normą w instytucjach badawczych. W zatłoczonym akademickim świecie jest mordercza konkurencja i naukowcy sami muszą szukać sposobu, by system karier zawodowych był bardziej sprawiedliwy, bardziej przejrzysty i połączony z świadomością wyzwań, jakie stoją przed badaczami młodymi i tymi w średnim wieku.   


Przygotowując tezy do dyskusji, Ricardo na pierwszym miejscy wymienia przygotowanie młodych naukowców do odpowiedzialności i elastyczności (o którą na kolejnych etapach kariery zawodowej jest coraz trudniej). Już studia powinny jej zdaniem przygotowywać do wykorzystywania nabytych umiejętności na różnych polach. System krótkoterminowych kontraktów badawczych nie powinien wpędzać w ślepy zaułek.     


Ciekawy problem skłaniający do refleksji, nie tylko na temat nowych społecznych frustracji, ale i na temat nowych dylematów racjonalnego wykorzystania intelektualnego potencjału. Ostatnie stulecie przyniosło radykalne zmiany struktury wykształcenia i struktury zawodowej. 


Kiedy Mickiewicz marzył, żeby jego księgi trafiły pod strzechy, na terenach dawnej Polski było 2-3 piśmiennych chłopów na powiat (w Szwecji w tym czasie ponad 90 społeczeństwa umiało czytać i pisać), w 1870 w Królestwie Kongresowym 80 procent polskiej ludności było niepiśmienne (w zaborze pruskim tylko 30 procent), w 1921 ponad 33 procent Polaków było analfabetami, a w dziesięć lat później 23 procent. Po wojnie, w 1945 roku, szacuje się, że około 18 procent dorosłych nie umiało czytać ani pisać.


Polska Ludowa wykorzeniła problem analfabetyzmu, ale w żadnym przypadku nie przygotowywała do jednostkowej niezależności. Była to przyspieszona industrializacja oparta na pańszczyźnie. Dziś wszyscy umieją czytać, nieco gorzej z rozumieniem. (Są tacy, co to nawet artykuł potrafią przeczytać, ale ich zdolność reagowania ogranicza się do możliwości kliknięcia na ikonkę „nie lubię”.) 


Czy istnieje tu jakiś związek przyczynowy z faktem, że w stulecie odzyskania niepodległości mamy 16 procent gospodarstw domowych, w których nie ma żadnych książek? Alfabetyzacja bez samodzielności może (a nawet musi) mieć ograniczony efekt. Reformacja, która nakazywała samodzielne czytanie Biblii, w ciągu kilku dziesięcioleci zaowocowała zalewem rolniczych kalendarzy i pism przekazujących praktyczną wiedzę. Reformy prowadzące do ciągłego zwiększania chłopskiej własności prowadziły do ciągłego wzrostu zapotrzebownia na tę wiedzę, a wzrost zamożności do wzrostu popytu na wszelkiego rodzaju innowacje.


Poprawa wykorzystania intelektualnego potencjału społeczeństwa sprzężona jest z wieloma zmiennymi. Podstawą jest zachowanie i kultywowanie, jakby to powiedział autor naszego hymnu, „żywości umysłu” dzieci. Przez te sto lat niepodległości częściej tłamsiliśmy tę żywość umysłu niż ją podtrzymywaliśmy i rozwijali. 


Ta rocznica wypada w szczególnym momencie, kiedy rządząca partia chce dyskutować w Sejmie o ustawie antyszczepionkowej, kiedy prezes tej partii, który wcześniej mówił, że on chciałby, żeby w naszym kraju płody skazane na śmierć jednak się rodziły, żeby przynajmniej mogły być ochrzczone, na konwencji w Lublinie zapowiada: "mamy bardzo skonkretyzowane plany dotyczące walki z GMO", kiedy on i jego partia osiągnęli sukces płynąc na opowieściach o wybuchu samolotu, którego straszliwa katastrofa była związana z (nie)ludzką głupotą. Ta setna rocznica wypada w momencie, w którym umiejętność czytania i pisania jest wystarczająca, aby dotrzeć do każdej najgłupszej teorii spiskowej i zachwycić się programem każdego polityka, który te teorie popiera.


Ta rocznica jest momentem, w którym wielu znów pakuje walizki, bo życie jest zbyt krótkie, a inni mimo wszystko uparcie prowadzą swoje „tajne komplety” z myślą o tym, że o przyszłości zadecyduje umiejętność wykorzystania potencjału intelektualnego społeczeństwa, że ten potencjał jest i musi być rozwijany.


Skarbnicy Narodowej za propozycję prezentu bardzo dziękuję. Bardziej interesuje mnie inny skarb - ludzie, którzy uparcie ciągną tajne komplety w naszym, od stu lat ponownie odzyskanym kraju.