Wiek Bezużytecznego Aktywizmu


Lucy Tabrizi 2025-08-28

Ilustracja wygenerowana przez AI.
Ilustracja wygenerowana przez AI.

Dziś wszyscy z czymś „solidaryzują się” – zwykle siedząc przy tym z telefonem w ręku. Jeszcze nigdy bycie „aktywistą” nie wymagało tak niewiele: wystarczy udostępnienie artykułu, flaga w zdjęciu profilowym, może kilka godzin spędzonych na marszu.


Protest kiedyś miał wagę, bo niósł ze sobą ryzyko. Sufrażystki przykuwały się do ogrodzeń, by wywalczyć prawo do głosu. Marsze na rzecz praw obywatelskich kończyły się pałkami, psami policyjnymi i armatkami wodnymi – wszystko po to, by położyć kres segregacji rasowej. To nie były moralne przedstawienia dla lajków. To były działania z jasno określonymi celami i planem. Dlatego odniosły sukces.


W wielu miejscach na świecie protest wciąż jest kwestią życia i śmierci. W Iranie kobiety palą hijaby, wiedząc, że mogą zostać pobite, uwięzione albo zabite. W Chinach jeden wpis w mediach społecznościowych może sprawić, że dysydent zniknie bez śladu. W Arabii Saudyjskiej ludzie dostają wieloletnie wyroki – albo są skazywani na śmierć – za tweeta.


Na Zachodzie zagrożenie działa w drugą stronę. Nie ryzykujemy więzienia za zabieranie głosu, ale wykluczenie społeczne za milczenie. Za nieopublikowanie czarnego kwadratu, za nieuczestniczenie w marszu. Odwaga, której kiedyś wymagał aktywizm, została zastąpiona teatrem.


Korzystając z wolności, o jakiej inni mogą tylko marzyć, depczemy ją, rzucając się do walki o sprawy, których nigdy nie próbowaliśmy zrozumieć. Rozmieniamy się na drobne, wyrażając silne opinie na każdy temat, wiedząc przy tym coraz mniej o sprawach, które rzekomo wspieramy. I czasem – niemal niezauważalnie – zaczynamy kibicować reżimom, które więżą, torturują i uciszają własnych obywateli. Gdy ajatollah Iranu dziękuje ci z powodu protestu na twoim kampusie, to jest ten moment, w którym warto się zatrzymać i zapytać: z kim się solidaryzujesz?


Tak, wojna jest zła, a zanieczyszczenie szkodliwe. Każdy po podstawówce Ci to powie. Zadeklarowanie się jako ‘przeciwnik wojny’ albo ‘obrońca planety’ nie znaczy jeszcze, że masz choćby blade pojęcie, jak rozwiązać którykolwiek z tych problemów.


Tożsamość polityczna zastąpiła tożsamość osobistą. Aktywizm stał się plemienny: sprawy przekształcają się w wyznania wiary, w znaki przynależności. Ludzie nie spierają się już o politykę – kibicują drużynom. A gdy wiara, rodzina i wspólnota się rozpadają, polityczne plemiona wypełniają pustkę. Aktywizm staje się religią równie mocno, co ruchem społecznym.


Tematy, które kiedyś ledwo budziły zainteresowanie, dziś wywołują taką samą furię jak kwestie życia i śmierci. Stawka nie ma znaczenia – liczy się spektakl. Nawet pogawędka na placu zabaw przypomina rozbrajanie bomby z Facebooka: religia, aborcja, szczepionki – lepiej ich unikać. A najgorsze jest to, że kiedy już usłyszę opinię rozmówcy na jeden temat, zazwyczaj potrafię przewidzieć jego zdanie na pozostałe.


Gdy widzę przypiętą do torby tęczową flagę, nie zdziwię się, jeśli zaraz pojawi się też flaga palestyńska. Jeśli w ich feedzie roi się od Grety Thunberg, zapewne są też zwolennikami specyficznie pojętej dekolonizacji. A jeśli ktoś nosi czapkę MAGA, mogę z dużym prawdopodobieństwem zgadnąć jego poglądy na temat broni, imigracji i doktora Fauciego.


Co to nam mówi? Że przestaliśmy myśleć samodzielnie. Nasze poglądy nie są mapą rzeczywistości, tylko odznakami lojalności. Ważniejsze stało się wyglądać na „tych dobrych” niż naprawdę nimi być.


Nieprzypadkowo współczesny aktywizm najczęściej rodzi się w najbardziej uprzywilejowanych zakątkach społeczeństwa. Uniwersytety z Ligi Bluszczowej czy Russell Group produkują znacznie więcej protestujących niż górnicze miasta czy przemysłowe regiony – nie dlatego, że ich studenci cierpią większą niesprawiedliwość, tylko dlatego, że mają czas i bezpieczeństwo, by traktować politykę jako styl życia.


Dla pokolenia, które i tak już zmaga się z kryzysem zdrowia psychicznego, aktywizm jest też formą terapii. Lęki i problemy tożsamości kanalizują się w sprawy, które oferują przynależność – mniej chodzi o zmianę świata, bardziej o uciszenie chaosu wewnętrznego.


Czasami zastanawiam się, czy ktoś jeszcze studiuje normalnie, czy może cały program nauczania to „Jak założyć obozowisko 101”. W jakiś sposób najbardziej rozpieszczone pokolenie w historii przekonało samo siebie, że znajduje się na pierwszej linii proletariackiego powstania. To wręcz zabawne: ci sami młodzi ludzie, którzy myślą, że buntują się przeciwko systemowi, często powtarzają slogany zaszczepione przez KGB na zachodnich uczelniach pół wieku temu – ale to już temat na inny tekst.


Najsilniejszym wskaźnikiem tego, kto z młodych ludzi zostanie aktywistą nie jest opresja, lecz komfort. A właściwie – nuda. Klasy średnie i wyższe są politycznie aktywne właśnie dlatego, że nie muszą walczyć o przetrwanie. Uwolnieni od codziennej walki o podstawowe potrzeby, mogą przeobrazić się w moralnych krzyżowców – często z całym wyposażeniem w stosowne dekoracje.

 

Warto pamiętać, że studenckie protesty potrafiły już wcześniej doprowadzić do katastrof. Ruch America First przed II wojną światową, w którym studenci opowiadali się za izolacjonizmem, podczas gdy naziści terroryzowali Żydów – byli przekonani, że chodzi im tylko o pokój. Albo maoistowscy aktywiści lat 60., romantyzujący chińską Rewolucję Kulturalną, ślepi na głód i czystki, które za sobą niosła. Historia zna wiele przypadków młodzieńczego zapału, który wyłącznie napędzał ucisk.


Kiedy ja byłam na studiach (i naprawdę nie jestem aż tak stara – to świat zmienia się tak szybko), aktywizm nie był w modzie. Za to pijaństwo – jak najbardziej. Gdyby jakiś protest przeciął wtedy moją drogę, pewnie bym się przyłączyła – nie z przekonania, tylko dlatego, że znajomi szli, a to zapowiadało się na dobrą zabawę. I w sumie cieszę się, że żaden się nie trafił – byłam zbyt niedoinformowana, by cokolwiek sensownego rozumieć z polityki międzynarodowej.


Dekadę temu, w Wielkiej Brytanii, sama wpadłam w aktywistyczną fazę. Pojawiłam się na proteście 5 listopada w Londynie, ledwo wiedząc, kim był Guy Fawkes, ale licząc na to, że znajdę „swoich ludzi”. Maski z Anonymous i anarchistyczny klimat były upajające. Ironia, że nasza antykapitalistyczna gorliwość była dosłownie opakowana w produkt, z którego zyski czerpało Warner Bros, umknęła zarówno mnie, jak i większości moich nowych towarzyszy. A cel protestu? Nikogo nie obchodził. Gdyby ktoś zapytał mnie wtedy o powód mojego udziału, pewnie wyszłabym na idiotkę, która nie ma pojęcia, o co chodzi.


Z perspektywy czasu widzę, że nie przyciągnęła mnie sprawa, tylko inscenizacja buntu i tożsamość, jaką oferowała.


W latach 2009–2019 liczba globalnych protestów rosła o 11% rocznie, ale dziś wydają się powszechne. Politycy traktują je raczej jako wentyl bezpieczeństwa niż wezwanie do zmiany. Ich nadmiar rozmywa przekaz, odciąga uwagę od żmudnej, cichej pracy, jakiej wymaga prawdziwa reforma.


Korporacje nauczyły się z tego czerpać zyski, zmieniając logotypy na Miesiąc Dumy czy Miesiąc Historii Czarnych, ale robiąc niewiele więcej. Aktywizm stał się dodatkiem do stylizacji – jak modny gadżet. Kefije, tęczowe przypinki, torby z przesłaniem. Te same firmy, które zarabiają na pracy dzieci czy paliwach kopalnych, z radością to sprzedają – bo sprawy społeczne stały się towarem. Symboliczne gesty pozwalają markom taplać się w moralnym samozadowoleniu bez wprowadzania realnych zmian.


Nigdzie ta pustka nie jest bardziej widoczna niż w zachodnim ruchu pro-palestyńskim. Zmobilizował miliony, zapełnił ulice od Sydney po Londyn, zdominował media społecznościowe przez niemal dwa lata. A mimo to nie poprawił życia żadnego Palestyńczyka. Wręcz przeciwnie – przedłużył ich cierpienie, nagradzając strategię Hamasu i Iranu, pozwalając utrzymywać Izrael pod oblężeniem opinii publicznej i blokować każdy krok w stronę kompromisu.


To jeden z najlepiej przebadanych konfliktów świata – z dziesiątkami nieudanych traktatów pokojowych i zerwanych zawieszeń broni. A jednak niektórzy przedstawiciele Gen Z, którzy usłyszeli o nim dopiero w zeszłym roku, maszerują z hasłami, które próbowano już przez pół wieku. Ktoś przysłał mi petycję, by Izrael „zakończył okupację”, mimo że wycofał się z Gazy już w 2005 roku. To właśnie to wycofanie utorowało drogę do obecnej wojny.


Rezultat? Ulice pełne flag i haseł, iluzja wpływu, która nie zmienia niczego – poza rosnącą falą napaści i nienawiści wobec Żydów. A protestujący nadal powtarzają, że antysyjonizm to nie antysemityzm. Tymczasem palestyńska elita pozostaje nietykalna i nieodpowiedzialna. Dla maszerujących liczy się obrazek – ale dla tych, z którymi rzekomo się solidaryzują, efekt jest zerowy.


W najlepszym razie protesty wymuszają puste deklaracje zachodnich polityków o uznaniu państwowości Palestyny – gesty, które nie przynoszą Palestyńczykom nic poza gwarancją dalszej wojny. Gdyby państwowość była rozwiązaniem, konflikt zakończyłby się już w 1937 roku – albo w trakcie któregoś z dziesięciu późniejszych porozumień.


To jedna z najbardziej uprzywilejowanych form aktywizmu na świecie. Zachodni demonstranci nigdy nie żyją z konsekwencjami. Nie grożą im rakiety, porwania, ani represje. 7 października potwierdził to krwią: najbardziej pro-palestyńscy Izraelczycy mieszkający przy granicy z Gazą, wielu z nich poświęciło życie walce o wolność Palestyny – i to oni zginęli jako pierwsi.


To moralne wynaturzenie, że więcej protestów przeciwko Hamasowi odbywa się dziś w samej Gazie – gdzie Palestyńczycy ryzykują życiem – niż na zachodnich uczelniach czy w stolicach, gdzie powiedzenie prawdy kosztuje najwyżej wykluczenie towarzyskie.


Izrael jest potępiany za to, że przedkłada bezpieczeństwo nad moralne pozy – ale to właśnie dzięki temu bezpieczeństwu możliwe są te pozy. I w największej ironii – aktywiści wspierają reżimy, które zlikwidowałyby wolność słowa, dzięki której mogą protestować.


Te sprzeczności byłyby śmieszne, gdyby nie były tak destrukcyjne: antyimperialiści machający flagami Iranu, bojkotujący Izrael z pomocą aplikacji napisanych w Tel Awiwie, klimatyczni aktywiści latający na korporacyjne szczyty i dyskutujący o zrównoważonym rozwoju nad tatarakiem wołowym.


Mogą sobie pozwolić na tę hipokryzję, bo prawdziwy problem tkwi gdzie indziej: te ruchy rzadko mają jasne, konkretne cele. Extinction Rebellion zyskało sławę blokując drogi i pociągi – często zrażając ludzi, których chcieli przekonać – ale nie potrafiło sformułować wykonalnych postulatów. „Defund the Police” spłaszczył złożoną debatę do hasła, które większości wyborców brzmiało jak chaos – i zabiło własną dynamikę. Wiele ruchów rozpada się w hałasie, bardziej zainteresowanych teatralnym moralizowaniem niż realną pomocą.


To już nie marsz praw obywatelskich, tylko zbiorowy atak histerii: zupa na obrazy, przyklejanie się do dróg, aktywiści przekonani, że utopię da się wymusić zachowując się jak dziecko, które nie dostało batonika.


Problemem nie jest tylko niedojrzałość, ale to, że idealnie wpisuje się w mechanikę mediów społecznościowych, które napędzają mentalność stada. Dzisiejszy aktywizm to coraz mniej przekonanie, coraz bardziej algorytm. Social media to miejsce, gdzie ginie niuans: świadomość rośnie, zrozumienie maleje – zostają ludzie z transparentami, których nie potrafią wyjaśnić. Przypominają mi moją własną aktywistyczną fazę.


Kiedyś główne zagrożenia dla społeczeństwa przychodziły z zewnątrz. Dziś to nasze własne wewnętrzne podziały i obsesja na punkcie autodestrukcji – symbolizowane przez spaloną flagę Australii i graffiti „zlikwiduj Australię” na ostatnim marszu. Widać wyraźnie, że porzuciliśmy wspólny cel na rzecz plemion definiowanych jedynie przez to, czemu się sprzeciwiają. Pustka po Bogu została zapełniona przez dogmatykę woke. A im więcej udajemy, tym mniej osiągamy.


Aktywizm sam w sobie nie jest zły. W zdrowej demokracji jest niezbędny. Mamy szczęście, że posiadamy głos i prawo głosu – i zawsze będę bronić prawa do organizowania się i protestu, nawet jeśli całkowicie nie zgadzam się z jego celem. Ale to nie powstrzyma mnie przed nazywaniem po imieniu moralnych teatrzyków bez treści. One są gorsze niż cisza: marnują czas, niszczą zaufanie i zostawiają prawdziwe problemy nietknięte.


W XVIII wieku roczna liczba egzemplarzy gazet w Anglii wzrosła z poniżej miliona do czternastu milionów – tyle, że satyrycy zaczęli kpić z ludzi jako „chodzących gazet”. Dziś pochłaniamy średnio 74 GB danych dziennie – równowartość szesnastu filmów. Nic dziwnego, że toniemy w informacji, której nie byliśmy stworzeni przetwarzać.


Jeśli chcemy, żeby aktywizm znów coś znaczył, musimy tę energię skierować na sprawy, które wymagają odwagi i jasności – takie, które rozwiązują problemy, zamiast tylko o nich krzyczeć.


Historia jest pełna ruchów, które pomyliły hałas z postępem. Zanim damy się porwać kolejnemu, warto zadać sobie kilka pytań:

Czy rozumiem ten problem poza tym, co widziałem w mediach społecznościowych?
Czy wiem, czego protest naprawdę się domaga?
Czy proponowane rozwiązanie pomoże tym, których chcę wesprzeć – czy im zaszkodzi?

Jeśli nie jesteś pewien – może zamiast transparentu, sięgnij po książkę.


Link do oryginału: https://lucytabrizi.substack.com/p/the-age-of-useless-activism

Notes From The Ruins, 19 sierpnia 2025

Lucy Tabrizi

Pisze o sobie: Politycznie bezdomna, żegluje przez spolaryzowany świat polityki, historii, religii i starć między wielkimi ideami.