Kto i dlaczego
zasługuje na wsparcie
i z kim właściwie walczymy?


Andrzej Koraszewski 2024-12-06

Islamiści nie ukrywają swoich powiązań, regularnie pozdrawiają się nazistowskim salutem.
Islamiści nie ukrywają swoich powiązań, regularnie pozdrawiają się nazistowskim salutem.

Ayaan Hirsi Ali pisze na swoim blogu, dlaczego Izrael zasługuje na nasze wsparcie. Pisze o coraz bardziej wyraźnej inwazji islamizmu na zachodnie miasta, o narastającym terrorze tak zwanych samotnych wilków i zorganizowanych grup, przekonuje, że to nie islam, a islamizm, czyli islam polityczny, mesjański, totalitarny. To islamizm uderzył 7 października na izraelskie osiedla, tak jak wcześniej uderzał na Londyn, Paryż, Madryt i na Nowy Jork. Ayaan pisze o zdumiewających reakcjach w postaci fali antysemityzmu i antyamerykanizmu. Wini za to nasz brak odwagi nazwania wroga po imieniu. Ona sama nazywa go islamizmem.

„To termin, od którego zaczęłam. To islamizm i sposób, w jaki Zachód konsekwentnie odmawia nazwania swojego prawdziwego wroga. Mam na myśli Bractwo Muzułmańskie, które stworzyło Hamas, wraz z innymi barbarzyńcami u bram. 12 września 2001 roku, ostatecznie, wypowiedzieliśmy wojnę ‘terrorowi’ ale  terror to taktyka, a nie ideologia. W późniejszych latach, gdy wróg zaczął nas atakować w naszych domach w miastach i miasteczkach Zachodu, nazywaliśmy to „brutalnym ekstremizmem” i łączyliśmy z faszyzmem i innymi formami rodzimego fanatyzmu.”

Autorka pisze, że ten wróg twierdzi, iż walczy w imię islamu, a my nie chcemy prowadzić wojny z jedną z największych religii. Wielokrotnie powtarza, że nie zrozumieliśmy różnicy miedzy islamem i islamizmem, między muzułmanami a Bractwem Muzułmańskim. Zamrożono dyskusję udając, że to walka z jakimś niezrozumiałym terroryzmem, ale terroryzm to barbarzyńska metoda barbarzyńskiej ideologii, która coraz częściej porywa mieszkańców Zachodu, a w szczególności zachodnią lewicę.


Arabia Saudyjska  zakazała działalności Bractwa Muzułmańskiego, podobnie jak to zrobił Egipt, Ayaan Hirsi Ali pisze jak ta fanatyczna organizacja działa, opowiada jak w Kenii sama została w młodości zwerbowana. Uważa, że mieszkańcy Zachodu i muzułmanie powinni wspierać wojnę Izraela z Hamasem i Hezbollahem, bo jest to walka z islamizmem, z Bractwem Muzułmańskim i religijnym fanatyzmem.


Ayaan Hirsi Ali nie pisze o tym, że pojawienie się Bractwa Muzułmańskiego było rekcją na upadek imperium osmańskiego w wyniku pierwszej wojny światowej. Kiedy upadł turecki kalifat, świat islamu wydawał się gotów do uznania swojej cywilizacyjnej porażki i rozpoczęła się powierzchowna westernizacja. Elity porzucały tradycyjne ubiory, inteligencja sięgnęła po zachodnie książki, pozostał feudalizm, głęboko religijny i pozbawiony wykształcenia lud, oraz frustracja z powodu klęski. 


Bractwo Muzułmańskie powstało w Egipcie, w ścisłej symbiozie z niemieckim nazizmem i bazując na tych samych frustracjach spowodowanych klęską. Łączyła te ruchy nie tyko zwierzęca nienawiść do Żydów, ale również głęboka odraza do zachodniej demokracji i nauki podważającej wiarę. Niemcy chcieli hegemonii germańskiej rasy, „islamiści” deklarowali walkę o światowy kalifat. To jest również do dziś główny cel Bractwa Muzułmańskiego oraz Islamskiej Republiki Iranu (która też chce światowego kalifatu, ale pod wodzą szyitów).


Kraje muzułmańskie dzielą się na autokracje i teokracje. Autokraci zwalczają „islamistów”, ale o żadnej reformie islamu nie ma mowy. Centralne instytucje religijne takie jak kairski uniwersytet Al-Ahzar, uważany za swego rodzaju sunnicki Watykan, odmówił potępienia Bractwa Muzułmańskiego, odmówił uznania ISIS i Al-Kaidy za grupy nieislamskie, odmówił wyeliminowania z podręczników do nauczania religii wezwań do nienawiści wobec wyznawców innych religii. Oczywiście główne instytucje religijne szyitów, głoszą to, co Ayaan Hirsi Ali nazywa islamizmem, muzułmanie, którzy nie są islamistami w większym lub mniejszym stopniu ignorują nakazy swoich duchowych przywódców.


Islam jest religią, która nigdy nie była reformowana, islamski renesans z przełomu pierwszego i drugiego tysiąclecia został brutalnie stłumiony, a od czasu europejskiego renesansu świat islamu ulegał coraz większej stagnacji i zacofaniu, islamizm jest obroną zacofania. W efekcie islamskie autokracje boją się „islamistów”, ale nie mogą zaakceptować demokracji, bo ich społeczeństwa nie są do niej gotowe. Te autokracje po cichu cieszą się z sukcesów Izraela w rozprawie z Hamasem i Hezbollahem, ale boją się tego powiedzieć głośno i czują się zmuszone do ciągłego demonstracyjnego potępiania Izraela (zarówno na forum wewnętrznym, jak i na forum międzynarodowym), bo tego oczekują ich społeczeństwa, włącznie z kadrą oficerską ich armii, więc otwarte poparcie Izraela grozi zamachem stanu.


Ayaan Hirsi Ali chciałaby jasnego zdefiniowania islamizmu jako wroga i otwartego poparcia Izraela, jako tej siły, która walczy z islamizmem. Rozszerzenie Porozumień Abrahamowych i nowa administracja amerykańska to krok w tym kierunku, ale jednoznaczne zdefiniowanie tego wroga prawdopodobnie jest chwilowo mrzonką.     


Podobnie jak bez mała sto lat temu, dzisiejszy „islamizm” sprzymierza się z tymi siłami, których celem  jest podważenie lub całkowite zniszczenie zachodnich wartości. Interesującym epizodem ilustrującym to zjawisko była niedawna wizyta w Chinach Sekretarza Generalnego Rady Starszych uniwersytetu Al-Azhar, Abbasa Schumanna. Przedstawiciel najwyższej religijnej władzy w sunnickim islamie nie tylko chwalił „wolność religijną muzułmanów w Chinach”, ale wręcz uznał za stosowne pochwalenie władz chińskich za „walkę z muzułmańskim radykalizmem, ekstremizmem i separatyzmem”. Zważywszy, że rozmiar prześladowań Ujgurów co najmniej graniczy z ludobójstwem, zaś Al-Azhar odmawia potępienia Hamasu, Hezbollahu, ISIS czy Boko Haram, jest to bardzo wiele mówiący incydent. Sojusze okazują się ważniejsze niż zasady.


Z drugiej strony w świecie zachodnim widzimy nieświęty sojusz zachodniej antyamerykańskiej, antykapitalistycznej lewicy, z barbarzyńskimi religijnymi fanatykami. A ponieważ lewica zdominowała główny nurt mediów oraz państwową oświatę, obserwujemy groteskowe wręcz zjawisko powielania ultraradykalnej islamistycznej propagandy przez ultraateistycznych wyznawców postmodernizmu. Do zjawiska sukcesów islamizmu na Zachodzie wrócę później, chwilowo zatrzymajmy się przy świecie islamu.


Przeciwstawienie islamizmu islamowi jest praktykowane od dawna, ma również wielu krytyków. Społeczeństwa utrzymywane w feudalnych strukturach łatwo podają się totalitarnej ideologii, w szczególności, że bezbronnych przekonują dobrze uzbrojeni i absolutnie bezwzględni ludzie. Próby budowania względnie nowoczesnej struktury politycznej często rozpadają się przy pierwszej okazji. Widzieliśmy to w chwili wyjścia Amerykanów z Afganistanu, gdzie w ciągu kilku godzin rozpadły się tworzone przez 20 lat struktury polityczne i militarne. Na naszych oczach Bangladesz zmienia się z względnie tolerancyjnej autokracji we wściekle islamistyczny reżim, z masowymi barbarzyńskimi prześladowaniami mniejszości religijnych.


W tych dniach jesteśmy świadkami jak Turcja uruchomiła islamistyczny dżihad w Syrii, rzucając na szalę finansowane, zbrojone i szkolone przez siebie oddziały „rebeliantów” mających powiązania z ISIS i Al-Kaidą (czyli motywowanych ideologią Bractwa Muzułmańskiego). Rządząca w Turcji partia polityczna jest otwarcie związana z Bractwem Muzułmańskim, co jest powodem otwartego wspierania Hamasu, sojuszu z Katarem i konkurencji z Iranem o to, kto ma tworzyć światowy kalifat.


Dla Turcji to kilka pieczeni na jednym ogniu. Po pierwsze, kolejne uderzenie w społeczności kurdyjskie na terenie Syrii, uderzenie w Assada, a pośrednio w Iran, możliwość wyrwania kolejnego kawałka Syrii, a wreszcie nadzieje na przejęcie wpływu na władze w Damaszku.    


Próby przekonania islamskiego świata, że Izrael zasługuje na ich wsparcie, nie wyglądają obiecująco, chociaż nie brak arabskich dysydentów, którzy do tego nawołują. Przekonanie do takiego wsparcia redaktorów BBC, ”Guardiana”, czy „New York Timesa” nie wchodzi w rachubę. 

Izraelski historyk Eyal Zisser zachęca do wspierania Kurdów. To naród liczący od 30 do 40 milionów ludzi mieszkających na terenie Iranu, Iraku, Turcji i Syrii. Kurdowie walczą od stuleci o swoją państwowość, systematycznie poddawani są ludobójczym atakom, w wyniku których życie straciły miliony Kurdów. Zaledwie niewielka część tego narodu cieszy się autonomią na północy Iraku. W Syrii, gdzie stanowią 10 procent populacji, podjęto z pomocą USA próbę ustanowienia autonomii, która jest obecnie torpedowana przez Turcję (w samej Turcji mieszka między 10 a 15 milionów Kurdów).


Dlaczego świat ignoruje Kurdów, których żądanie własnego państwa nie tylko wydaje się w najwyższym stopniu uzasadnione, ale których suwerenność mogłaby w dużym stopniu złagodzić zagrożenia ze strony tego, co Ayaan Hirsi Ali nazywa islamizmem? Zdaniem izraelskiego historyka, jest to przede wszystkim obawa przed antagonizowaniem Turcji, Iranu, i innych narodów. Kurdowie są w większości sunnickimi muzułmanami z silną tożsamością narodową, własnym językiem i starożytną historią.


Jak pisze profesor Zisser:

„Kiedy prezydent Turcji Recep Tayyip Erdoğan mówi o ludobójstwie i odmowie praw do ojczyzny, wie dokładnie, o czym mówi. Od lat, a w ostatnich miesiącach z coraz większą intensywnością, Turcja pod jego przywództwem brutalnie atakuje naród kurdyjski – zarówno w swoich granicach, jak i w sąsiednich Iraku i Syrii – w celu pozbawienia go prawa do samostanowienia i własnego państwa.


Erdogan tego nie wymyślił. Turcja, jako spadkobierczyni Imperium Osmańskiego, ma już zarejestrowaną jedną z najstraszniejszych masakr XX wieku w historii ludzkości – zabicie ponad miliona Ormian podczas I wojny światowej. Do dziś Turcja odmawia uznania tej zbrodni”.

W tym stuleciu Turcja nasiliła prześladowania Kurdów, bombardując miasta i wioski, mordując i wysiedlając dziesiątki tysięcy ludzi, zarówno w samej Turcji, jak i w sąsiednim, Iraku oraz w Syrii.   


Niepodległościowe aspiracje Kurdów budzą w Turcji przerażenie. Próby wynarodowienia Kurdów spełzły na panewce. Nie pomogły zakazy używania języka, likwidowanie pism i wydawnictw, ani brutalne prześladowanie inteligencji kurdyjskiej.  


Powstanie autonomicznego regionu kurdyjskiego w Iraku rozbudziło nowe nadzieje, zaś wojna domowa w Syrii skłoniła do podjęcia podobnej próby z nieśmiałym poparciem Stanów Zjednoczonych. Czy obecna aktywność Turcji związana jest ze zbliżającą się zmianą w Białym Domu?  Podczas poprzedniej kadencji Donald Trump planował wręcz wycofanie wojsk amerykańskich z Bliskiego Wschodu. Obecna sytuacja jest jednak zupełnie inna.    


Wstępnie administracja Trumpa nie tylko deklaruje poparcie Izraela w jego wojnie z islamistami, ale kolejne nominacje do przyszłego rząd wskazują na autentyczne zaangażowanie w tę walkę, co może oznaczać również niespodziewane wsparcie dla Kurdów. Doradcą Trumpa do spraw bezpieczeństwa narodowego ma zostać senator Mike Waltz, który był wcześniej zdecydowanym rzecznikiem sprawy kurdyjskiej. Czy Ameryka zechce poprzeć nie tylko Izrael, ale i Kurdów? To w walce z islamizmem mogłoby być znacznie ważniejsze niż sama definicja wroga w dyskursie na łamach różnych magazynów. Wróg jest dziś w Teheranie, w Ankarze i w Doha. Jego ideologię znamy z pism Bractwa Muzułmańskiego, z Karty Hamasu, pism Chomeiniego i przemówień Erdogana. Niektórzy nazywają  ją islamofaszyzmem. Jest po temu wiele powodów.  


Jak czytamy w Karcie założycielskiej Hamasu: 

„Nasza walka z Żydami jest wielka i bardzo poważna… Ruch [Hamas] jest tylko jednym oddziałem, który powinien być wspierany przez coraz więcej oddziałów z tego rozległego świata arabskiego i islamskiego, dopóki wróg nie zostanie pokonany i zwycięstwo Allaha nie zostanie osiągnięte”.

Hamas, (ani żadna inna grupa powiązana z Bractwem Muzułmańskim), nie walczy o państwo dla Palestyńczyków, walczy o światowy kalifat, do którego droga prowadzi ich zdaniem przez zniszczenie Izraela i eksterminację Żydów.


Islamizm ma swoją piątą kolumnę na Zachodzie. Od dziesięcioleci islamizm inwestował dziesiątki miliardów dolarów w zachodnią oświatę wyższą oraz ogromne sumy w budowę i obsługę meczetów stojących na straży wyznawców islamu w krajach innowierców. Cel był zupełnie jasno formułowany: powstrzymać integrację muzułmańskich imigrantów, radykalizować młode pokolenie, przenikać do zachodnich elit. Ten cel został w najwyższym stopniu zrealizowany. Na zachodnich uniwersytetach mamy setki nauczycieli akademickich powiązanych w ten lub inny sposób z islamizmem. Tak zwani „arabiści” przeniknęli do najwyższych eszelonów władzy i są wszechobecni w mediach.


Ta strategia nie miałaby szans, gdyby nie sojusz z zachodnią lewicą. Kiedy w 1971 roku przyjechałem do Szwecji, nie mogłem zrozumieć zdumiewającego zjawiska. Tamtejsza partia komunistyczna z trudem przechodziła przez pięcioprocentowy próg wyborczy. Jednak wśród dziennikarzy miała dwudziestoprocentowe poparcie. Na uniwersytetach wydziały humanistyczne były opanowane przez komunistów,  głównie o orientacji maoistowskiej. Ignorowano to zjawisko, tłumacząc, że ludzie mający serca po lewej stronie nie nadają się do pracy w sektorze prywatnym, więc garną się do pracy nie wymagającej porządnych kwalifikacji. Istotnie, kapitalizm był wrogiem numer jeden ówczesnych szwedzkich mediów, a z biegiem czasu wśród czołowych wrogów znaleźli się Ronald Reagan i Margaret Thatcher.


To zjawisko przechwytywania mediów i oświaty przez antyamerykańską, antykapitalistyczną i w gruncie rzeczy antydemokratyczną lewicę narastało w kolejnych dziesięcioleciach i znalazło w islamistach wielkiego sojusznika. Propozycja, by uznać go teraz za wroga zachodniej cywilizacji, może być uznana za wyraz islamofobii.