Nieistniejący Bóg.

Czyli przedwczesny optymizm teistów.


Lucjan Ferus 2024-08-25


Motto: „Walczą o swoje poddaństwo,

jakby chodziło o ich wolność”.

Benedykt Spinoza.

Przeczytałem ostatnio wyjątkowo dziwną książkę pt. „Bóg istnieje” angielskiego filozofa Antony Flew'a, który przez ok. 60 lat swojego życia był głęboko przekonany do ateizmu, aż pewnego dnia 2004r. zmienił zdanie. Cytuję: „Ku zaskoczeniu wszystkich zainteresowanych, na samym wstępie oznajmiłem, że obecnie przyjmuję istnienie Boga. Dyskusja, która zapowiadała się na ostrą wymianę przeciwstawnych argumentów, obróciła się w rezultacie we wspólne rozważanie tych wyników nauki nowoczesnej, które wydają się przemawiać na rzecz istnienia wyższej Inteligencji". Jak widać, można i tak.


Dla ścisłości dodam, iż publikację tę poznałem dzięki jednemu z czytelników, który w jednym ze swoich komentarzy  polecał tę pozycję swojemu adwersarzowi, pisząc: „Według wielu badaczy jest to książka, która rozprawia się z ateizmem siłą jednego z największych współczesnych filozofów. W podanej książce jej autor wyjaśnia, że w obliczu współczesnej wiedzy naukowej nie da się obronić ateizmu. Namawiam do wydania 30zł. i zapoznania się z zamieszczonymi tam argumentami". Nie byłbym sobą gdybym nie skorzystał z nadarzającej się okazji i nie zechciał przekonać się osobiście, w jaki sposób i na ile zaszkodzi ta argumentacja mojemu - jak by wynikało - nieuzasadnionemu ateizmowi.

                                                           ------ // ------

Początkowa refleksja po przeczytaniu pierwszej części książki (dotyczącej ateistycznego okresu autora), była następująca: i to ma być wszystko?! Zbyt mało (jak dla mnie) konkretnych argumentów, natomiast dużo ogólników, typu: „Byłem stale zaangażowany w spory z teistami podważającymi moją argumentację na rzecz ateizmu /../ W gruncie rzeczy cała moja kariera filozoficzna w istotnej mierze polegała na prowadzeniu ożywionych sporów i dyskusji publicznych /../ W 1950r. usiłowaliśmy sprecyzować znaczenie zdania: „Bóg cię kocha", w 1976r. próbowaliśmy rozstrzygnąć kwestię spójności pojęcia Boga, w 1985r. chcieliśmy ustalić na kim spoczywa ciężar dowodu, w 1998r. spieraliśmy się o implikacje kosmologii Wielkiego Wybuchu". Itd. itp.

 

Zdziwiło mnie też niepomiernie, iż autor ani razy nie odniósł się do religioznawstwa, jako (wg mnie) głównego źródła wiedzy na temat idei bogów/Boga człowieka, jej powstawania i ewoluowania w systemach religijnych. Czyżby miał zastrzeżenia do jego wiarygodności? To wszystko było dziwnie podejrzanie! Po chwili jednak zreflektowałem się: a czego mogłem się spodziewać? Przecież ta pozycja nie ma przekonywać do ateizmu lecz do teizmu (patronat Frondy). Gdyby ta pierwsza część była zdecydowanie bardziej przekonująca w swej treści, to druga nie miałaby logicznego i merytorycznego uzasadnienia. Reasumując: mogę tylko uwierzyć zapewnieniom, które umieszczono w przedmowie: „A dokonania Flew'a na niwie ateizmu przewyższają wszystko, co mają do zaproponowania dzisiejsi ateiści". To akurat z samej treści książki wcale nie wynika, przynajmniej dla mnie.

 

Z jednej strony to przykre, że taki umysł zmarnował 60 lat swojego życia na dowodzenia słuszności ateizmu, podczas gdy mógłby przez ten czas zrobić wiele dobrego na gruncie teizmu. Kiedy jednak uświadomiłem sobie co takiego on swoją postawą powiedział tym, którzy poszli za nim tą drogą, przestałem go żałować. A powiedział on coś w tym rodzaju: „Moi drodzy! Zaszła we mnie zadziwiająca zmiana: znów wierzę w Boga! W związku z tym muszę wam uroczyście oznajmić, że wszystko to co starałem się wam przekazać przez ostatnie pół wieku, musicie teraz uznać za nieważne i niebyłe; to była tylko ściema!". (Parafrazując fragment doskonałej Duchowości ateistycznej, autora Andre-Comte-Sponville). Jeśli druga część tej pozycji będzie tak samo mało przekonująca jak pierwsza - pomyślałem sobie - to chyba jednak pożałuję tych 30zł. na nią wydanych.

                                                           ------ // ------

Druga część książki pt. „Odkrycie Boga" zaczyna się rozdziałem pt. „Pielgrzymka rozumu", a ten od przypowieści o pewnym plemieniu, które nigdy nie miało kontaktu ze współczesną cywilizacją, i które na plaży znalazło wyrzucony przez morze telefon satelitarny. Tubylcy przyciskając na chybił trafił guziczki na klawiaturze, słyszą w nim przeróżne głosy i dochodzą do wniosku, że wydobywa je z siebie to urządzenie. Bardziej inteligentni plemienni uczeni budują wierną kopię tego telefonu i ponownie naciskając guziczki, znów słyszą głosy. Dochodzą do wniosku, że „taka oto szczególna kombinacja kryształków, metali i związków chemicznych wytwarza głosy brzmiące niczym ludzkie". Zatem owe głosy są właściwością tego urządzenia.

 

Jednakże plemiennego mędrca to tłumaczenie nie satysfakcjonuje. Sugeruje członkom plemienia inne rozwiązanie: „Powinni rozpatrzyć możliwość, że za pomocą jakiejś tajemniczej sieci komunikacyjnej nawiązali właśnie kontakt z innymi ludźmi". Oczywiście jego teoria nie znajduje uznania ogółu i zostaje on wyśmiany. Tłumaczą mu jak dziecku: „Zastanów się! Jeśli zniszczymy to urządzenie, nie będzie słychać żadnych głosów. A zatem w sposób oczywisty nie są one niczym innym jak dźwiękami wytwarzanymi przez wyjątkowe w swoim rodzaju połączenie litu, płytek obwodu drukowanego i diod elektroluminescencyjnych". Koniec przypowieści.

 

W taki oto pomysłowy sposób, koronny niegdyś argument na istnienie Boga, nazywany „zegarkiem na wrzosowisku" i wymyślony przez wielebnego Palleya w 1800r. zyskał bardziej nowoczesną (bo elektroniczną) wersję, stając się przez to atrakcyjniejszy dla młodych wiernych. Brawo dla wyobraźni autora! Plemię, które potrafi własnymi środkami wytworzyć działający telefon satelitarny, na dodatek posługując się nazewnictwem zaawansowanej elektroniki. Chyba nawet mistrz Lem nie miał aż tak bogatej wyobraźni! Nic to, iż żadna analogia nie jest dowodem, ważne aby na jej podstawie można było dojść do następującej konstatacji: „Przypowieść ta uzmysławia nam, jak łatwo dopuścić do tego, aby przyjęte z góry teorie określały sposób, w jaki traktujemy świadectwa empiryczne, zamiast pozwolić, aby to świadectwa określały nasze teorie". Dobra zasada,.. ciekawe czy będzie stosowana w tej publikacji?

                                                          

Dalej autor między innym pisze: „Pora już odłożyć na bok przypowieści, wyłożyć karty na stół, przedstawić własne poglądy i argumenty na ich rzecz. Otóż wierzę teraz, że wszechświat powołała do istnienia nieskończona Inteligencja. Wierzę, że misterne prawa rządzące wszechświatem objawiają to, co naukowcy nazwali Umysłem Boga. Wierzę, że życie i jego odtwarzanie mają początek w boskim Źródle. Dlaczego w to wierzę, skoro przez ponad pół wieku broniłem światopoglądu ateistycznego? Najkrócej mówiąc dlatego, że moim zdaniem taki właśnie obraz świata wyłania się ze współczesnej nauki /../ moje odkrycie Boga wynikło z pielgrzymki rozumu, a nie wiary".

                                                           ------ // ------

Taką postawę można zrozumieć i zaakceptować. Przeanalizujmy więc jakież to są te „nowe odkrycia naukowe”, które są w stanie przekonać do wiary w Boga, ateistę z ponad półwiecznym stażem. Prześledźmy tę jego rozumową drogę, którą sam autor nazwał „pielgrzymką rozumu". Dalej tak pisze: „Nauka uzmysławia trzy aspekty przyrody świadczące o istnieniu Boga. Aspekt pierwszy polega na tym, że przyroda jest posłuszna prawom. Aspekt drugi to życie, czyli inteligentnie zorganizowane i działające celowo istoty wyłonione z materii. Aspektem trzecim jest samo istnienie przyrody".

 

Dziwne! O ile wiem (a staram się być na bieżąco w tej wiedzy), wszystkie te problemy nauka tłumaczy z powodzeniem, bez odwoływania się do przyczyn nadprzyrodzonych ( hipotezy boga). Po prostu poprzez teorię doboru naturalnego opracowaną przez Darwina i potwierdzoną licznymi późniejszymi badaniami. Czyżbym przeoczył coś ważnego w tym aspekcie odkryć? Jednakże nieco dalej autor dodaje: „Ale to nie tylko nauka mnie prowadziła. Pomógł mi również ponowny namysł nad klasycznymi argumentami filozoficznymi". A więc jednak! Tylko czy to się da pogodzić z odkryciami nowoczesnej nauki? Przekonajmy się sami. Wróćmy zatem do owych praw przyrody, którym autor poświęcił rozdział pt. „Kto napisał prawa przyrody?" Otóż „zagadką, która zawsze intrygowała i nadal intryguje najbardziej refleksyjnych naukowców" jest odpowiedź na pytanie: „Skąd się wzięły prawa przyrody?".                                        ------ // ------

 

Zanim napiszę swoje zdanie w tej kwestii, oddaję głos autorowi, który cytuje fragment książki Conwaya: „Wyjaśnieniem świata i jego bogatej formy jest to, iż jest on dziełem wyższej, wszechmocnej i wszechwiedzącej inteligencji, którą zwykle nazywamy Bogiem, a która stworzyła świat, aby powołać do istnienia i podtrzymywać istoty rozumne". Potem autor pisze: „Chyba najbardziej popularnym i intuicyjnie przekonującym argumentem za istnieniem Boga jest tzw. argument z zamysłu czy projektu. Argument ten głosi, że projekt widoczny w przyrodzie świadczy o istnieniu kosmicznego Projektanta".

 

Na następnych kilkunastu stronach cytuje on uczonych, którzy mają podobne zdanie w tej kwestii. Rozdział ten kończy się konstatacją: „Jeżeli przyjmujemy fakt, że we wszechświecie istnieją prawa, to coś musi narzucać ów porządek /../ „racjonalnie zasadny jest wniosek, iż to Bóg - Bóg teistów - tworzy prawa przyrody, narzucając światu te prawidłowości jako prawidłowości" (John Foster). I dalej: „Główny argument Swinburne’a głosi, że Bóg osobowy, wyposażony w tradycyjne właściwości, jest najlepszym wyjaśnieniem działania praw przyrody".

 

Odnośnie argumentu o prawach przyrody. Moim zdaniem najprostsze wyjaśnienie jest takie, iż ludzie poznając otaczający ich świat, zaobserwowali w nim pewne prawidłowości (będące fizycznymi cechami naszej rzeczywistości), wg których zachowuje się przyroda, opisali je, sklasyfikowali i nazwali umownie „prawami przyrody". Czy to, że takie prawidłowości istnieją we wszechświecie, w świecie i jego biosferze, musi oznaczać, że zostały one przez kogoś „napisane"? Z tego co wiem, żadna nauka (może prócz scholastyki) nie potwierdza, iż te „prawa" zostały przez kogokolwiek sformułowane i ustanowione poza samą przyrodą (ewent. naszą rzeczywistością).

 

Lecz jeśli już autor używa określenia „pisane prawa przyrody", to gdzie - poza samą przyrodą - powinniśmy szukać tego zapisu, aby być pewnym, że pochodzi on od Stwórcy tego świata? Oczywiście tylko w jednym właściwym miejscu: w jego Słowie skierowanym do ludzi - Biblii. Jest to jedyne wiarygodne (dla wierzących oczywiście) źródło wiedzy o naszym Bogu. Uważam zatem, iż jedynym dowodem na boskie pochodzenie  „praw przyrody”, który powinien usatysfakcjonować wierzących (no i uczonych, którzy podzielają ten pogląd) byłoby zapisanie przez Boga tych praw w Biblii.

Gdyby więc tam znajdowały się te wszystkie wyliczenia fizyczne, dotyczące owego „precyzyjnego dostrojenia" naszego wszechświata, te chemiczne i biologiczne formuły określające strukturę ożywionej jak i nieożywionej materii, te wszystkie równania, mechanizmy i zależności działania jakie funkcjonują w naturze (np. ulubiona przez niektórych uczonych „zasada antropiczna”), to wtedy przedstawione w książce założenie, iż prawa przyrody zostały napisane przez Stwórcę tego świata, niezależnie od niej samej - nabrałoby wiarygodności przekonującej każdego sceptyka.

 

Oczywiście, można by zadać sobie pytanie: w kontekście Boga, który nieustannie ma absolutną pieczę nad swoim dziełem („Jeśli Opatrzność Boża nie zachowywała by rzeczy z taką samą siłą, z którą je stworzyła na początku, wszystkie natychmiast zapadłyby się w nicość" Katechizm Rzymski), jaki sens mają jakiekolwiek prawa wg których miałoby funkcjonować jego dzieło, skoro i tak on sam jest jedynym i wystarczającym prawem dla wszystkiego co stworzył? Lecz kto z wierzących zadawałby takie pytania, nie mówiąc już o próbie odpowiedzi na nie.

                                                           ------ // ------

Odnośnie argumentu o celowości w przyrodzie (czyli istnieniu w niej zamysłu bożego lub projektu). Owa celowość w przyrodzie ma świadczyć o istnieniu jej inteligentnego Projektanta. Zastanówmy się wiec, po co Bóg stworzył samą przyrodę? Autor tej książki napisał to wyraźnie: „Bóg stworzył świat po to, aby powołać do istnienia rodzaj stworzeń rozumnych". Wygląda więc na to, iż przyroda ma służyć ludziom (podtrzymywać ich istnienie), którzy bez jej pomocy nie mieliby możliwości przeżycia w świecie dla nich stworzonym. Jednym słowem: świat został zaprojektowany przez Boga „pod ludzi".

 

Argument o celowości przyrody traci swój zasadniczy sens, jeśli odniesie się go do bożej wszechmocy: skoro Bóg może absolutnie wszystko, nie potrzebny jest ten skomplikowany łańcuch bytów stworzonych tylko po to, aby jednemu z jego stworzeń - człowiekowi, zapewnić samodzielną egzystencję w jakimś wyodrębnionym miejscu wszechświata. Przy nieskończonych bożych możliwościach łatwo sobie wyobrazić, iż mógłby on żyć dosłownie wszędzie, na przeróżne sposoby i w dowolnej ich ilości. Nie przywiązany do jednej planety i uzależniony od bardzo wielu czynników z nią związanych. Zatem celowość w przyrodzie ziemskiej całkowicie zgadza się z teorią doboru naturalnego, lecz jest bezwartościowym argumentem na rzecz istnienia wszechmocnego, inteligentnego Stwórcy tego dzieła. Tylko ten jeden atrybut Boga czyni ów problem całkowicie bezzasadny!                                                         ------ // ------

W powyższym kontekście nie ma już chyba większego znaczenia fakt, iż ta „celowość" w przyrodzie przejawia się w dość dziwny sposób (zakładając jej inteligentnego, doskonałego i dobrego ponoć Stwórcę), w niektórych jej aspektach, ot choćby w takich:

„1. Ewolucja utrzymuje nadmiar przesyłanej genotypowo informacji na możliwie najniższym poziomie, jaki jest jeszcze do pogodzenia z kontynuacją gatunku. Wygląda to tak jak organizator, który urządza wyścigi samochodowych, lecz nie zależy mu aby dojechały wszystkie auta do mety, wystarczy, że dojedzie 1 na 1000. Dlatego stawia na ilość aut, a nie na jakość.

2. Ewolucja nie kumuluje własnych doświadczeń. Jest konstruktorem zapominającym własne osiągnięcia. Za każdym razem szuka ich od nowa. Jeśli jakiś gatunek, któremu udało się wykształcić wysoko wyspecjalizowane organy, ginie, wraz z nim przepadają wszystkie te „wynalazki".

3. Ewolucja jest „krótkowzroczna". Stosuje pewne rozwiązania dotąd, aż przypadek stworzy inną możliwość. Jednak gdy dane rozwiązanie blokuje drogę innym, nawet bardziej udanym i doskonalszym, rozwój całego układu zamiera.

4. Ewolucja nie może osiągnąć rozwiązań na drodze zmian stopniowych, jeśli każda z takich zmian nie jest użyteczna natychmiast w danym pokoleniu (dlatego nie powstało koło, ponieważ koło nie ma „form przejściowych").

5. Ewolucja stosuje zasadę „zbędnej komplikacji", np. biochemiczna indywidualność dziecka różni się od tejże indywidualności matki (dlatego jest odrzucane).

6. Ewolucja nie eliminuje z danego rozwoju osobniczego elementów zbędnych. Np. podczas embriogenezy płód powtarza fazy rozwojowe zamierzchłych stanów embrionalnych, wykształcając kolejno skrzela, ogon itd. (ontogeneza odtwarza filogenezę).

7. Ewolucja w swych „wielkich odkryciach" działa zupełnie przypadkowo. Jak los na loterii życia.

8. Twory ewolucji charakteryzują się złym wyborem „budulca". Wszystko oparte jest na bazie białka.

9. W ewolucji nie ma „drogi wzwyż", nie ma żadnego rozwoju, jest tylko wyłącznie problem przekazywania kodu. Wygląda na to, że natura jest twórcą, który nie widzi własnych tworów i nie zna ich przyszłości. Natura w bezustannych próbach, raz po raz zapędza się w zamknięte, ślepe uliczki - wtedy po prostu zostawia w nich te niewydarzone rezultaty swoich eksperymentów, którym nie przyświecało nic prócz cierpliwości: bo trwały setki milionów lat… i zabierała się do nowych. Matka natura, Ojciec przypadek!" (Stanisław Lem Summa technologiae).

 

                                               ------ CDN -----