Historia pewnego teatru

Rysunek Z. Karolaka, przedstawiający B. Płotnickiego

Nóż mi się w kieszeni otwiera, kiedy czytam o milionowych dotacjach kierowanych przez tzw. ministra kultury na konto – a to bandy faszystowskich zbirów, którzy potrafią podpalać mieszkania ludziom niezgadzającym się z ich wizją rzeczywistości, a to na konto fundacji pani usiłującej z uporem lepszej sprawy udowadniać, że zachowała resztki rozumu i właśnie dlatego protestuje przeciw szczepieniu się preparatami, dla wytworzenia których zamordowano tłumy dzieci nienarodzonych itp.


Co to ma wspólnego z kulturą jakąkolwiek, nie umiem odgadnąć.

Nieco łatwiej zrozumieć spore dotacje od min. Czarnka kierowane do tych, którzy ruszając na „patriotyczne wycieczki”, poszukiwać będą Włocławka w województwie warmińsko-mazurskim (tak zostało to opisane w okólniku ministerstwa). Takie poszukiwania mogą być dość długotrwałe, a więc i koszty muszą być poważne.


Kieruje mną oczywista zazdrość, nie zaprzeczam. Widząc setki i tysiące projektów, które nigdy nie zostaną dofinansowane, a są po stokroć bardziej wartościowe niż wszystkie rządowe pomysły razem wzięte, naprawdę cierpię. Trudno uwierzyć w dobre intencje rządzących, którzy wycierając sobie wloty do jam gębowych patriotyzmem i tym podobnymi, nie do końca zdefiniowanymi pojęciami, jeśli ich edukacyjne wysiłki kierowane są w dokładnie odwrotną stronę, niż trzeba.


By nie być gołosłownym — przykład przyprawiający mnie ostatnio o ból głowy.


Borne Sulinowo to miejscowość, która współczesnym kojarzy się najczęściej z miejscem stacjonowania Armii Radzieckiej aż po 1991 rok, a niektórym z niejasnymi pogłoskami o broni jądrowej na terenie Polski. Tymczasem historia tego miejsca jest prawdziwą składnicą niezwykłych opowieści i to z najróżniejszych czasów, wystarczy „grzebnąć”. To, co mnie ostatnio zajmuje, to mieszczący się tam w czasie II wojny św. obóz jeniecki — tzw. oflag D II i to, co się w tym obozie działo. A działo się mnóstwo. Po pierwsze – osadzeni. Biorąc pod lupę samych tylko Polaków (byli tam czasowo także Francuzi) znajdziemy ciekawe nazwiska jak choćby dowódcy obrony Westerplatte, mjr. Sucharskiego.


Ten oflag ma dla mnie pewną cechę wyróżniającą. Jest nią działalność kulturalna osadzonych oficerów, o której mało kto już dziś wie, a moim zdaniem powinna zostać upamiętniona. Jeńcy z oflagu Gross Born przez kilka lat swego tam pobytu prowadzili … teatr! Najprawdziwszy na świecie! Teatr popularny nawet wśród … niemieckiej załogi obozu!


Zachowała się kronika „Teatru Symbolów” jak nazywano tę grupę działaczy kulturalnych, zachowało kilkanaście zdjęć, ale zachowało się coś jeszcze. Próby i spektakle obozowe były na bieżąco rejestrowane rysunkami przez jednego z osadzonych — por. Zygmunta Karolaka, który po wojnie prowadził zajęcia ze studentami Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Sopocie.


Tu pierwsza ciekawostka.


Wśród studentów tej uczelni był Jacek Fedorowicz, zaś jednym z portretowanych przez por. Karolaka aktorów obozowego teatru był … jego ojciec, Janusz.


Dla samych takich ciekawostek tzw. minister kultury powinien klęczeć z workami pieniędzy na plecach u dzwi córki Z. Karolaka i błagać o możliwość wykorzystania jego plastycznych dokonań z obozu. Dlaczego nie klęczy?

 

Porucznik Karolak wykonał ponoć ok. 6 tysięcy tych rysunków. Około 2 tys. wysłanych do rodziny w Warszawie nie przetrwało ponoć powstania, podobną ilość mieli ukraść niemieccy fani teatru, którym Karolak nie chciał sprzedać swoich rysunków. Reszta zachowała się i posiada je córka artysty, wciąż niewykorzystana, choć już na pierwszy rzut oka ukazująca niezwykłe wprost możliwości.


Rysunki pokazują oflag Gross Born z różnych perspektyw. Teatr to tylko jedna z nich, choć przyznam, że mnie szczególnie zafrapowała.


Rysunki doskonale poopisywane, dają więcej wiedzy, niż niejedna kronika, a czasem trącą i anegdotą. Np. rysunek postaci bez głowy opisany:


„… nie zdążyłem, babka mi uciekła!” Okazuje się, że zdecydowana większość rysunków robiona była „na żywo” w trakcie prób lub spektakli, a rysownikowi pomagali koledzy, przesuwając mu kartony w trakcie “produkcji”.


Zwróciłem także uwagę na fakt, że zdecydowana większość rysunków wykonana jest na identycznym kartonie, co przy tej ich ilości i obozowych warunkach wydało mi się czymś niezwykłym. Okazuje się, że teatr obozowy dysponował własnymi funduszami (spektakle były biletowane) i mógł przeznaczać je na potrzebne trupie rzeczy, a więc i niezbędne do utrwalania spektakli.


Ciekawy był też skład tej ekipy teatralnej w Gross Born. Jednym z filarów teatru był Leon Kruczkowski. Innym – Józef Słotwiński, późniejszy znany reżyser, jeden z ojców Teatru Telewizji, a także telewizyjnej „Kobry”.


W kontekście premiery „Lata w Nohant” głośno było o Januszu Fedorowiczu i Edwardzie Obertyńskim jako rewelacyjnych odtwórcach ról kobiecych. Obertyński to późniejszy działacz kulturalny w Gdyni oraz „oficer rozrywkowy” na m/s Batory.

Bolesław Płotnicki

Jeszcze jednym z aktywniejszych działaczy kulturalnych — późniejszy wieloletni aktor teatralny i filmowy Bolesław Płotnicki także kilkakrotnie uwieczniony przez Z. Karolaka. Sam skład tej ekipy powinien skłonić instytucje kulturalne do zainteresowania się tematem.


Czy można na to liczyć?


Opracowanie historii teatru z Gross Born to rzecz tak kusząca, że można się jej podjąć „dla idei”. Ten temat jest jednak wart tego, by być znany szerzej, dużo szerzej.


Kiedy jednak pomyślę o kolejnych bojach z wydawnictwami, których pierwsze słowa w rozmowie to „czy ma pan sponsora?”, odechciewa się wszystkiego.


Niedawno pisał na ten temat Marek Jastrząb.


A codzienność jest zdecydowanie gorsza.


I tak właśnie nasze dzieci i wnuki uczą się historii.

  • Artykuł pierwotnie ukazał się na łamach „Studia Opinii”.

Jerzy Łukaszewski

Historyk, pasjonat uczenia historii wszystkich, którzy mają na to ochotę, kabareciarz, publicysta (pisujący zdecydowanie zbyt rzadko).    


Od redakcji „Listów z naszego sadu”


Państwowy mecenat nad kulturą jest od lat całkowicie skompromitowany. Jest rzeczą całkowicie dowiedzioną, że politycy to stowarzyszenie hipokrytów bez granic, zawsze chętnych na reklamowania swoich rzekomych osiągnieć za nasze pieniądze i wspierania kultury, której wolelibyśmy nie oglądać. Prywatny mecenat też ma swoje wady, artyści wolą państwo, bo wydaje się mniej kapryśnie, ale nikt nie powiedział, że artyści wiedzą co mówią. W S.O. czytelnik zaproponował, żeby urządzić odpłatne wystawy rysunków Karolaka. Sławek pisze: „Być może zorganizowanie wystawy tych rysunków w kilku muzeach sztuki w Polsce pozwoliłoby zebrać fundusze potrzebne na opracowanie monograficznej historii tego teatru w Gross Born.” Być może, potrzebna do tego energia i kontakty oraz świadomość, że pretensje do pana Glińskiego nie zdadzą się na nic.           

(0)
Listy z naszego sadu
Chief editor: Hili
Webmaster:: Andrzej Koraszewski
Collaborators: Jacek Chudziński, Hili, Małgorzata Koraszewska, Andrzej Koraszewski, Henryk Rubinstein
Go to web version