Pytanie bez odpowiedzi

Kiedy czytałem w „Przeglądzie” wywiad z A. Nowakiem i S. Obirkiem na temat wydanej przez nich ostatnio książki „Gomora”, szczególną uwagę zwróciłem na twierdzenie, że polski Kościół jest antyintelektualny. Nie, żeby była to dla mnie jakaś nowość, ludyczna religijność Polaków skupiających się na czci świętej kremówki od lat drażni każdego w miarę rozumnego człowieka.

Sęk w tym, że nigdy dotąd nie zadawałem sobie pytania o przyczynę tego stanu rzeczy, zadowalając się rejestracją stanu faktycznego. Najwyraźniej moje lenistwo intelektualne pozwalało mi zadowalać się jakimś obowiązującym stereotypem, skoro nie podjąłem trudu dociekania rzeczywistej przyczyny zjawiska. A rzecz jest warta dociekań, ponieważ na zdrowy rozum taki stosunek do ludzkiego intelektu szkodzi Kościołowi bardziej, niż jakikolwiek wróg zewnętrzny.


Oczywiście, nie będę ronił łez z tego powodu, ale rzecz sama w sobie jest ciekawa — dlaczego?


Tym bardziej że w historii Kościoła były chwile, w których postawienie na rozum i wykształcenie uratowało go przed unicestwieniem.


Kiedy w XVI wieku przez Polskę przetoczyła się ofensywa protestancka, na jaw wyszły dwie rzeczy. Po pierwsze — religijność Polaków była stosunkowo słabo umocowana w znajomości teologii, w intelektualnych dywagacjach o naturze religii itp. Polska religijność okazała się dość fasadowa. To akurat nie zmieniło się do dziś. Na wybory religijne w XVI w. wpływ miało to, co działo się wówczas w sferze ekonomicznej. Rewolucja cen zmieniła nie do poznania stosunek polskiej szlachty do jej zobowiązań wobec Kościoła katolickiego.


Po drugie — okazało się, że większość kadry, jaką dysponował wówczas Kościół w Polsce była — łagodnie mówiąc — intelektualnie bezbronna wobec przybywających do Polski misjonarzy nowych wyznań. Badania dotyczące Pomorza, które śledziłem, ukazywały wśród kleru … analfabetów, ludzi, którzy nie potrafili wyrecytować z pamięci nawet najpopularniejszych modlitw itd. Podczas wizytacji biskupich proboszczowie nie umieli wyjaśnić, z czyjego nadania są proboszczami w danym miejscu. Inna rzecz, że proboszczami bywali wówczas nawet ludzie świeccy, którzy nigdy „swojej” parafii na oczy nie widzieli, a posada owa była jedynie ich źródłem dochodu przesyłanego im regularnie przez urzędujących wikariuszy.


Taka sytuacja groziła Kościołowi katastrofą — to oczywiste.


Jedną z postaci, która wówczas znalazła lekarstwo na wszechogarniającą chorobę był biskup włocławski Hieronim Rozrażewski. Jakie lekarstwo? Dla nas proste i oczywiste, ale wtedy nieomal rewolucyjne. Hurtem zaczął wymieniać kadrę w parafiach, które mu podlegały, wymieniając dotychczasowych urzędników kościelnych na absolwentów Braniewa — pierwszego działającego kolegium jezuickiego, co według niego dawało gwarancje obsady stanowisk w terenie ludźmi o najlepszym wówczas możliwym wykształceniu.


Oczywiście, nie było to jedynym czynnikiem, jaki zdecydował o ostatecznym uratowaniu katolickości kraju, ale z pewnością jednym z ważniejszych.


Czy o tych rzeczach nie uczą dziś w seminariach? Nie uczą się na własnej historii? Najwyraźniej nie. Szczerze mówiąc – trochę dziwne.


A przykłady nietrudno znaleźć na co dzień. Szukałem kiedyś opracowań pewnego tematu dotyczącego tak bliskiej mi kaszubszczyzny. Znajomy profesor poinformował mnie o pracy doktorskiej traktującej o tym. – Ale wiesz, to jest kiepskie, raczej ci się nie przyda. – No ale jak to? Klepnęliście to! – No wiesz, to pisał ksiądz … Daję słowo, że historia jest prawdziwa. To uczelnia świecka.


A weźmy taki niesławny ostatnimi czasy KUL. Od razu muszę przyznać się do szwindla. Choć zrobionego z dobrego serca.


Znajoma miała siostrzenicę o niezbyt wybujałym intelekcie. Osieroconą, zostawioną ciotce. Ciotka, będąc osobą grubo starszą, chciała zadbać o przyszłość dziewczyny. Stwierdziła, że mogłaby zostać katechetką, co dawałoby gwarancję, że może na siebie zarabiać, kiedy ciotki zabraknie. Wysłała ją przy pomocy proboszcza na KUL. Jak ją tam przyjęto — nie rozumiem do dziś, jak bowiem rzekłem — dziewczyna była, łagodnie mówiąc — ciężkawa.


Kiedy przyszło do pisania pracy magisterskiej, zaangażowani byli wszyscy znajomi. Obiecałem pomóc, mam miękkie serce. By zrealizować plan, udałem się do przykościelnej biblioteki po dwie encykliki JPII. Niespodzianką był fakt, że chcąc je przeczytać, musiałem … porozcinać strony! Mimo iż miały już kilkanaście lat, byłem ich pierwszym czytelnikiem!


Koniec końców napisałem jej dwa rozdziały pracy (dla własnej wygody, wydało mi się to dużą oszczędnością czasu, niż tłumaczenie wszystkiego zdanie po zdaniu) Rozbroiła mnie pytaniem: – No i co mam teraz zrobić? Wytłumaczyłem, że przepisać.


Wiem, że to nie w porządku, ale znając sytuację dziewczyny, chciałem pomóc ciotce jakoś zabezpieczyć jej przyszłość. Takie tam tłumaczenie; nie każdy je przyjmie, zrozumiem.


Prawdziwy szok przeżyłem kilka miesięcy później, kiedy rzeczona ciotka poinformowała mnie, że ksiądz profesor prowadzący jej siostrzenicę zaproponował jej … robienie doktoratu!!! Przysięgam, że to prawda! Nie wiem, czy go obroniła, w trosce o swe władze umysłowe odciąłem się od informacji o osobach zamieszanych w tę sprawę.


No i niech mi ktoś teraz wytłumaczy, dlaczego tak się dzieje?


Przecież nietrudno udowodnić, że ze strony Kościoła jest to działanie samobójcze. Nic nas to nie obchodzi? Ależ wręcz przeciwnie! Im bardziej polski Kościół staje się intelektualnie płytki, bezradny jako „misjonarz”, pogubiony w gęstwinach własnej teologii, której przynajmniej połowa jego funkcjonariuszy nie rozumie, nie mówiąc już o jej przeniesieniu w postaci katechezy, tym bardziej będzie on wiązał się z państwem, które w tej sytuacji jest jedynym gwarantem trwania jego pozycji i statusu materialnego.


A to już, chyba nikt nie zaprzeczy — sprawa nas wszystkich.


Z drugiej strony, pozycja religii (a raczej tego, co u nas uchodzi za religię) w strukturze kulturowej społeczeństwa jest tak utrwalona, że nie sądzę, by w najbliższym czasie znalazł się polityk idący do wyborów pod hasłem prawdziwego rozdziału Kościoła od państwa. Wie, że przegra już w blokach.


Z trzeciej strony zauważany nawet przez hierarchów postęp sekularyzacji młodzieży powinien dawać nadzieję na przyszłość. Paradoksalnie także Kościołowi, ponieważ w sytuacji podbramkowej może znajdzie się w jego szeregach drugi Rozrażewski?


Jakoś nie widać chętnych do zawierzenia twierdzeniu Ludwika Pasteura, że „Mało wiedzy oddala od Boga. Dużo wiedzy sprowadza do Niego z powrotem”. A przecież ono takie optymistyczne, prawda?


Dawno, dawno temu czytałem książkę pt. „Pytania o chrześcijaństwo” będącą zbiorem wywiadów z rozmaitymi osobami z całej Europy na rzeczony temat. Wziąłem ją do ręki głównie dlatego, iż jednym z rozmówców, którego uznano za godnego dyskusji był zdeklarowany ateista Leonardo Sciascia, jeden z moich ulubionych swego czasu autorów opowiadań. Innym był późniejszy papież, wtedy wpływowy kardynał Ratzinger. Czytając te rozmowy, od pierwszej do ostatniej strony miałem dziwne wrażenie, że czytam o jakimś innym zjawisku, niż to, z którym mam do czynienia na co dzień w Polsce. Wszyscy oni mówili chyba o jakimś innym chrześcijaństwie. To wrażenie nie minęło mi do dziś.

 

Jerzy Łukaszewski

Historyk, pasjonat uczenia historii wszystkich, którzy mają na to ochotę, kabareciarz, publicysta (pisujący zdecydowanie zbyt rzadko).
(1)
Listy z naszego sadu
Chief editor: Hili
Webmaster:: Andrzej Koraszewski
Collaborators: Jacek Chudziński, Hili, Małgorzata Koraszewska, Andrzej Koraszewski, Henryk Rubinstein
Go to web version