Prawda

Piątek, 29 marca 2024 - 07:16

« Poprzedni Następny »


Kronika szczęśliwego dzieciństwa


Lucjan Ferus 2019-06-23


Już jakiś czas temu obiecałem sobie, że na 1 czerwca, czyli Międzynarodowy Dzień Dziecka,  napiszę tekst, który będzie wspomnieniami z mojego dzieciństwa. Jednak mijają kolejne Dni Dziecka, a ja jakoś nie mam czasu „pochylić się” nad tym istotnym aspektem swojego życia, zanim całkowicie zatrze się w mojej coraz bardziej zawodnej pamięci. W tym roku też się „nie wyrobiłem” na czas, ale postanowiłem już dłużej nie odkładać realizacji tego postanowienia. W końcu ta data ma tylko symboliczne znaczenie. Do rzeczy zatem.


Kiedy wchodzę do mieszkania „młodych” (czyli syna, synowej i ich dzieci), dość często zastaję następujący widok: w sypialni syn rozłożony na łóżku z laptopem na brzuchu, a naprzeciw niego wiszący na ścianie włączony telewizor, na który chyba nie zwraca uwagi. W drugim pokoju ich starsza córka na swoim łóżku z tabletem lub telefonem. W trzecim pokoju synowa na kanapie wpatrzona w telefon, a na przeciwnej ścianie wiszący włączony telewizor. Tylko u ich młodszej córki jest nieco inaczej: też jest w swoim pokoju i też jest wpatrzona w tablet lub telefon, tyle, że siedzi na piętrowym łóżku, gdyż tam jej najlepiej pasuje. Poza głosami dobiegającymi z telewizorów, panuje cisza, nikt z nikim nie rozmawia.

 

Wszyscy są zamknięci w niewidzialnych „kokonach” własnych zainteresowań i wyalienowani z otaczającej ich rzeczywistości. Nie zawsze tak jest rzecz jasna, ale wielokrotnie zdarzyło mi się właśnie taki obrazek zastać, kiedy zaglądałem do nich o różnych porach dnia. Co ciekawe, zdarzało się to także i latem, kiedy można o wiele przyjemniej czas spędzać w ogrodzie chociażby, bujając się na podwieszonej ławce w cieniu olbrzymiego buka, posadzonego przeze mnie 45 lat temu, w roku narodzin syna. Realizując w ten sposób znane powiedzenie o „powinności” mężczyzny w spłodzeniu syna, posadzeniu drzewa i wybudowaniu domu.

                                                           ------ // ------

Moje dzieciństwo przypadło na lata pięćdziesiąte i początek lat sześćdziesiątych ub. wieku. W zależności od pory roku nasze zabawy znacznie się różniły, a to dlatego, że odbywały się one w terenie i w dużym stopniu zależały od pogody. Swoje wspomnienia zacznę od zabaw związanych z porą ZIMOWĄ. A zimy były o wiele surowsze od tych obecnych, z dużo, dużo większą ilością śniegu. Mieliśmy wtedy trzy miejsca na doskonałe zabawy: zamarznięte stawy na miejscowych łąkach, gdzie ślizgaliśmy się na butach i na łyżwach (mało kto je miał) i górzysty teren w pobliskim lesie, gdzie między drzewami zjeżdżaliśmy na nartach po dość stromych zboczach, oraz kolejowy nasyp przy tutejszej stacji, do zjazdów na sankach.

 

Mogłem tylko pomarzyć o łyżwach, więc ślizgałem się na butach jak większość uczestników tych zabaw. Miałem za to masywne sanki z metalowych kątowników (domowej roboty zapewne), które zawsze zdążyły przez lato zardzewieć i musiałem je szlifować papierem ściernym na „otwarcie” sezonu zimowego. Były niemiłosiernie ciężkie, ale za to najdalej się na nich jechało z górki. Miałem też drewniane, lekkie i niezbyt długie narty, które doskonale spisywały się podczas zjazdów z porośniętych małymi i większymi drzewkami leśnych pagórków (były bardzo zwrotne), no i łatwo się na nich wchodziło pod górę.

 

Zimą (a szczególnie podczas ferii) te miejsca zawsze pełne były małych i większych dzieci i z dala już było słychać radosny gwar zabaw, nawoływań i okrzyków, przeplatających się ze śmiechem. Ale też czasami i z płaczem, bo zdarzały się również wywrotki i „kraksy” na zboczu, co było czymś normalnym i niejako uatrakcyjniającym elementem tej zabawy. Na leśnych pagórkach wyczynialiśmy szalone slalomy między drzewami i trzeba było nie lada umiejętności i refleksu, by nie zrobić sobie krzywdy, kiedy zjechało się z ustalonej trasy i wpadało w gęściejsze krzaki.

 

Jedną z naszych ulubionych zimowych zabaw było pływanie na krach, które odłupywaliśmy z jednolitej pokrywy lodowej stawu i wchodziliśmy na nie z długimi kijami, odpychając się nimi od dna. Te kry siłą rzeczy nie były duże, a ponieważ każdy chciał się na nie dostać, w końcu zaczynały tonąć, albo przełamywały się na pół i wszyscy wpadali do lodowatej wody. Na szczęście te stawy nie były głębokie, może około metra głębokości. Często tacy przemoczeni i „uszlajani” (jak mawiali rodzice) wracaliśmy na świetlicę, za co dostawaliśmy zazwyczaj od nauczyciela tzw. „łapy”, czyli uderzenia linijką lub piórnikiem po wystawionych dłoniach, około 10-20 klapsów na jedną rękę. Było to dość bolesne, ale nie zniechęcało nas ani trochę.

 

Na WIOSNĘ mieliśmy też inne zabawy, odbywające się w innych miejscach. Z racji na grubą pokrywę śniegu (do 1,5 m), na wiosnę woda spływała z pól do rowów znajdujących wzdłuż torów kolejowych. Były to doskonałe miejsca do pływania na drewnianych baliach, cebrzykach i blaszanych wannach, oraz urządzania wyścigów tych pływających jednostek o napędzie naszych rąk. Tak jak i podczas zabawy na stawach, nie obywało się bez wywrotek i skąpania się w zimnej wodzie, ale czy można było tego uniknąć, jeśli chciało się wygrywać?

 

Wiosną wylewały też owe stawy na otaczające je łąki. Mieliśmy wtedy świetną zabawę, coś w rodzaju „nart wodnych”. Polegała ona na tym, że na szerokiej i długiej na ok. 1,5 m. desce siadał lub kładł się jeden z chłopców, a za przywiązany do niej mocny sznurek ciągnęło dwóch innych, biegnąc na bosaka przez zalaną łąkę, tak szybko ile było sił w nogach. Deska ślizgała się po powierzchni wody niczym ślizgacz, a na zakręcie przeważnie „pozbywała się” pasażera, co kwitowane było przez pozostałych wybuchami śmiechu i okrzykami aplauzu dla tego, kto najdłużej się na niej utrzymał.

 

Mieliśmy jeszcze inną zabawę związaną z owymi stawami. Nadmiar wody spływał  długim rowem biegnącym przez pobliski las do najniższego miejsca, w którym okresowo tworzył się sporej wielkości zbiornik. W wąskim wąwozie przez który przepływała woda ze stawów budowaliśmy wtedy tamę z piasku, a kiedy poziom wzbieranej wody osiągał ok.1-1,3 m. tama zostawała przerywana przez napór wody i dopiero wtedy zaczynała się zabawa. Staraliśmy się uszczelniać przecieki, jednak robiły się nowe i w końcu wzniesiona budowla waliła się jak „domek z kart”, a my rozbiegaliśmy się na wszystkie strony próbując łapać rzucające się na piasku piskorze, co wbrew pozorom nie było takie proste.

 

Po wiosennych roztopach przez naszą posesję płynęła woda z okolicznych pól, kierując się do „smugu” w pobliskim lesie. Ponieważ nasz dom stał na jej drodze, wychodziłem do ogrodu patrząc jak szemrząc przepływa między sztachetami płotu, mając nadzieję, że nasz drewniany dom zostanie porwany i popłynie w nieznane, a ja wraz z nim. Skąd mi się wziął ten pomysł? Zaczytywałem się wtedy w „Kurierku”, w którym był komiks z przygodami pana Mąciwody, podróżującym w takim pływającym domu i mającym mnóstwo ciekawych przygód. Liczyłem na podobną przygodę, ale nic z niej nie wyszło, dom stoi nadal jak stał, a woda już od dawna przestała spływać z okolicznych pól (na których teraz stoi osiedle domów jednorodzinnych), a dawny „smug” zarósł gęstymi krzakami.

 

LATO to chyba najpiękniejsza pora na zabawy na świeżym powietrzu, już chociażby przez wzgląd na wakacje. Pod koniec podstawówki uwielbianą przez nas letnią zabawą były tzw. „podchody”, polegające na tym, iż jedna grupa dzieci (ok. 3-5 osób) biegła do pobliskiego lasu, zostawiając gdzieniegdzie strzałki na drodze. Po ok. kwadransie do lasu udawała się druga grupa z zamiarem jak najszybszego znalezienia ukrywających się uczestników pierwszej grupy. Ponieważ bliższe i dalsze lasy znaliśmy „jak własną kieszeń”, nie łatwo było tak się schować, by nie zostać znalezionym. Czasami w czerwcowe noce chodziliśmy do lasu obserwować „tańczące” roje świetlików. Dodam tylko, iż nie było wtedy w lasach śmieci.

 

Gdy byliśmy nieco starsi namiętnie grywaliśmy w palanta. Po przyjściu ze szkoły aż do zmroku, na płaskim trawiastym terenie rozgrywaliśmy mecze wymagające zaciekłej rywalizacji dwóch drużyn, dających z siebie wszystko, by pokonać przeciwnika. Grywaliśmy też w piłkę nożną, tyle, że w dość niefortunnym miejscu, naprzeciwko posesji kolegi, gdzie za ogrodzeniem z siatki latał poddenerwowany naszą grą pies i gryzł nas po palcach, bo w ferworze gry, często opieraliśmy się rękoma o siatkę. Trzeba było mieć podzielną uwagę, by nie zostać ugryzionym, a zarazem skutecznie grać. Palant jednak nam bardziej odpowiadał.

 

Natomiast jeśli chodzi o letnie kąpiele (czyli odpowiednik basenu, który wnuczki mają na własnym podwórku), a jakże, też korzystaliśmy z tej najprzyjemniejszej letniej atrakcji. Były nią wspomniane wyżej stawy na tzw. „chłopskich łąkach”, które latem przyciągały wiele dzieciaków (głównie chłopców). Tam się nauczyłem pływać i tam każdego lata chodziłem z kolegami, gdyż na letnie upały było to najlepsze miejsce. Miało ono też swoje wady, tyle że nikt z nas wtedy nie zwracał na nie uwagi. Jak choćby to, że wieczorami z łąk przychodziły tam pasące się krowy, by zaspokoić pragnienie, ale też przy okazji niejako „użyźniały” pobocza stawów, jak i samą wodę, której kolor przypominał mocną herbatę lub słabą kawę.

 

Wtedy nie widzieliśmy w tym niczego dziwnego, ani niepokojącego. No, może poza tym, że miała nieciekawy zapach, a po tych kąpielach dostawaliśmy na twarzy „liszaje”, które o ile dobrze pamiętam same schodziły po jakimś czasie, więc nie było specjalnego problemu. Przyzwyczajeni byliśmy też do czarnych pijawek, które podczas kąpieli przyczepiały się do nóg i tułowia. Raz przydarzyła mi się niemiła „przygoda”, kiedy kąpiąc się wszedłem na potłuczoną butelkę i przeciąłem sobie na wylot stopę. Kiedy wyszedłem z wody, zamiast czymś ją owinąć, usiadłem na brzegu stawu w słońcu (niestety, nie było tam nawet skrawka cienia) i czekałem aż przestanie krew lecieć. Po około godzinie rzeczywiście przestała lecieć, bo zrobiła się na ranie skorupa z zaschniętej krwi, a mnie zaczęło się kręcić w głowie.

 

Jeszcze przez dłuższy czas zastanawiałem się w jaki sposób dojdę do domu. Wreszcie owinąłem sobie stopę pożyczonym od kogoś ręcznikiem (bo prócz kąpielówek na sobie nie miałem niczego więcej) i kuśtykając przez las, aby mnie nikt nie widział, jakoś po godzinie doszedłem z trudem do odległego o kilometr domu. Kiedy zobaczył mnie mój ojczym, zadysponował abym „skoczył” rowerem do kiosku po papierosy. Powiedziałem mu, że się skaleczyłem i chyba nie dam rady. Kiedy obejrzał ranę, stwierdził, że nic mi nie będzie jak się przejadę ten kawałek (ok. 1 km). Cóż było robić? Wsiadłem na rower i pojechałem.

 

Przy każdym naciśnięciu nogi na pedał czułem jak mi krew wypływa z rany. Ale po zrobieniu prowizorycznego opatrunku, wieczorem nie mogłem się oprzeć, by nie pojechać z kolegą rowerem do miejscowej szkoły, gdzie odbywał się jakiś letni festyn. Przy okazji też muszę nadmienić, iż nie pierwszy raz przytrafił mi się taki „wypadek”. Np., bodajże w 3 klasie rozerwałem sobie łydkę na długości 5 cm o gwóźdź, kiedy przechodziłem przez płot. Potem,  kiedy szedłem z babcią do przychodni w pobliskim miasteczku (3 km), o dziwo, ani kropla krwi nie poleciała mi z rany. Skończyło się na dwóch klamrach.

 

Innym razem (pod koniec podstawówki) skacząc z wyższego budynku na dach niższego, bosą stopą (całe lato chodziło się wtedy na bosaka) naskoczyłem na jakąś blachę i zdarłem sobie z podeszwy kawałek skóry, który jednym końcem trzymał się nogi. Ponieważ przeszkadzało mi to w chodzeniu, obciąłem go nożyczkami i dalej chodziłem na boso już bez problemu. Wtedy nie słyszało się, by ktoś ostrzegał przed zakażeniem tężcem, spowodowanym zabrudzeniem otwartej rany. I kiedy mnie np. ugryzł w bok duży wilczur kolegi, tak, że w jeden z otworów po jego zębach można było włożyć mały palec, a wieczorem dostałem gorączki, moja mama i ojczym zbagatelizowali to wydarzenie, robiąc mi tylko opatrunek z jodyną. Wyzdrowiałem bez lekarstw i wizyty u lekarza. Mam jeszcze parę innych blizn-pamiątek z tamtych czasów.

 

Ach te nasze szalone młodzieńcze zabawy! Mógłbym jeszcze podobnymi wspomnieniami zapisać wiele stron, a i tak nie oddałbym nawet w części ich wyjątkowej atmosfery. Jak np. ta, kiedy w olbrzymiej stodole u kolegi skakaliśmy z najwyżej znajdującej się belki pod dachem na wielką stertę słomy, trzymając w dłoni duży parasol jego babci. Nieszczęsny parasol nie wytrzymał długo tej zabawy i po paru dniach owych skoków połamał się całkowicie. Ta wielka stodoła pełna różnych mrocznych zakamarków służyła nam też do popularnej wtedy gry w „chowanego”, podczas której można było wykazać się pomysłowością i sprytem.  

 

Zapewne wiele z tych zabaw nie było zbyt mądrych, jak np. ta, by siadać w kilkoro na torach i czekać kto dłużej wytrzyma przed zbliżającym się parowozem kolejki wąskotorowej. Albo kiedy zrobiłem sobie pięknie pomalowaną tarczę „krzyżacką” z grubej tektury i zabawa miała polegać na tym, że kolega rzucał we mnie kamieniami, a ja miałem się nią zasłaniać. Tyle, że szkoda mi było, aby się zniszczyła i zamiast się zasłaniać robiłem uniki, jednak jeden mi się nie udał i dostałem prosto w nos, kamieniem wielkości sporego kartofla. Jego mama potem przez dwie godziny robiła mi zimne okłady na nos, by zatrzymać krwawienie.

 

Albo kiedy u innego kolegi na działce robotnicy zaczęli kopać studnię i pierwszego dnia wkopali 5 kręgów (co dało 5 metrów głębokości), wieczorem kiedy nikogo już z dorosłych nie było, przymocowaliśmy do jakiejś belki sznurek i w trójkę zeszliśmy na dół, by sprawdzić jakie to są wrażenia. Po dwóch kwadransach „chłonięcia” tych wrażeń postanowiliśmy wyjść, lecz okazało się to niemożliwe: sznurek wpijał się w dłonie, a nogi ślizgały się po kręgach  betonowych. Po licznych nieudanych próbach i wołaniach o pomoc zaprzestaliśmy wysiłków i na zimnym wilgotnym piasku przesiedzieliśmy tam do rana. Co było rano, lepiej nie mówić.    

 

Tak, patrząc z perspektywy dorosłego człowieka, wiele z naszych ówczesnych zabaw może wydawać się głupich, niebezpiecznych i nieodpowiedzialnych. Można je skwitować znanym powiedzeniem, że „mieliśmy więcej szczęścia niż rozumu”, iż udawało nam się wychodzić cało z tych „zabaw”. Jednak aby pojąć ten fenomen, należałoby żyć w tamtym czasie, być młodym, silnym i bardzo sprawnym fizycznie i czuć nadmiar rozpierającej energii. Mając też pełną głowę szalonych pomysłów, które nie pozwoliły nam nigdy się nudzić. Z czasem, kiedy dorastaliśmy zmieniały się również nasze infantylne zabawy i zachowania.

 

Pod koniec podstawówki zainteresowałem się modelarstwem. Z „Małego modelarza” sklejałem (trzeba było mieć do tego „anielską cierpliwość”, bo najlepiej sklejały się palce) modele samolotów, okrętów i pojazdów wojskowych. Pamiętam jak zrobiłem pięknego bombowca „Łosia”, polałem go denaturatem i podpaliłem, aby zobaczyć jak lata palący się samolot. Na moje nieszczęście zobaczyła to mama, która nie doceniła mojej „poznawczej żyłki” i dostałem wtedy okropną „burę”, za to, że chcę podpalić dom. Oj tam, zaraz podpalić! Nie potrafiła odróżnić naukowego doświadczenia od zwykłej piromanii i tyle!  

 

Jednak mnie marzyło się „prawdziwe” modelarstwo: latające modele samolotów ze spalinowym silnikiem. Nawet zapisałem się do LPŻ-u, by móc je zrealizować, jednak nie zbudowałem tam latającego modelu. Potem kolega „wciągnął” mnie w kulturystykę, podnoszenie ciężarów i w końcu w lekkoatletykę. Pamiętam, iż latem zatrudnialiśmy się w cegielni, by pchać ciężkie taczki z cegłami i wyrabiać sobie dzięki temu mięśnie grzbietu.

 

Oczywiście nie byliśmy święci i rodzice nie jeden raz byli wzywani do szkoły z powodu palenia przez nas papierosów. Jednakże i sami nauczyciele od nich nie stronili, a niektórzy z nich „kopcili” nawet podczas prowadzenia lekcji (jak chociażby ówczesny kierownik szkoły). Ale nawet w takiej sytuacji zachowywaliśmy swoistą „klasę”, jeśli można to tak ująć. Bowiem brat kolegi był marynarzem i sam nie paląc papierosów przysyłał mu regularnie swój przydział „Albatrosów”, a od wujka, kapitana statku handlowego, dostawał „Pall Malle”, Camele” i „Winstony”. Zatem nie można mówić, że truliśmy się byle czym (np. „Sportami”). 

 

Kiedy teraz po wielu latach przypominam sobie to moje dzieciństwo, zauważam ciekawą rzecz. Obojętnie jakie te nasze zabawy były; mniej lub bardziej głupie czy też niebezpieczne, to jest sprawą oczywistą, iż w większości z nich rywalizowaliśmy ze sobą świadomie lub nie. Jednak nigdy do tego stopnia, by stosować wobec siebie PRZEMOC. Jedyną „przemocą” do jakiej się dopuszczaliśmy, były „walki” bokserskie, które się odbywały przez jedno lato, gdyż miałem wtedy pożyczone od kogoś rękawice bokserskie. Jakoś nigdy nie było w nas potrzeby wyrządzania komuś krzywdy, znęcania się nad słabszymi, czy też bezmyślnego niszczenia cudzej własności, jak czasem robi to współczesna młodzież, rozładowując swoje frustracje.

 

Na koniec wyjaśnię pewien drobiazg. Tytuł tekstu mówiący o szczęśliwym dzieciństwie, nie ma w sobie nic z ironii. Mimo dość trudnych warunków ówczesnego życia, mimo tego, że bardzo często było się głodnym i w związku z tym nagminnie „dożywialiśmy się” owocami z okolicznych sadów, mimo tego, iż nasza dbałość o higienę osobistą urągała często przyjętym ogólnie zasadom, a rodzice „troszczyli się” o nas jak o „piąte koło u wozu” i mimo jeszcze wielu innych niedogodności egzystencjalnych – uważam swoje dzieciństwo za szczęśliwe i nie zamieniłbym go na szczęśliwe dzieciństwo współczesnych dzieci, którym nie brakuje niczego, a mimo to często się nudzą. A już szczególnie wtedy, kiedy są pozbawieni swych elektronicznych „gadżetów”. Bez nich, sami nie potrafią wymyśleć żadnej zabawy.

 

My mimo biednej egzystencji, byliśmy szczęśliwcami posiadającymi bogactwo jakie daje nieskrępowana dziecięca WYOBRAŹNIA i możliwości realizowania szalonych pomysłów w rzeczywistości. Rzeczywistości, która była szara i nieciekawa tylko dla osobników bez wyobraźni. Dla nas zawsze była kolorowa, tajemnicza i ciekawa,.. może też dlatego, że wszyscy uwielbialiśmy czytać książki, które inspirowały nas podczas wielu zabaw. A opisywane w nich przygody ulubionych bohaterów utwierdzały nas w przekonaniu, iż szczęśliwe życie nie musi być synonimem bogactwa materialnego, ale raczej umysłowego. Naiwne, prawda? Być może, ale pozwolę sobie nie wstydzić się tego i pozostać w tym przekonaniu do końca życia. By – jak pisał Wiktor Hugo – jak najdłużej zachować w sobie dziecięcą ciekawość świata.

 

Czerwiec 2019 r.                                ------ KONIEC----- 

 

 

 

  

 

 

 

            

 

                        

 

 


Skomentuj Tipsa en vn Wydrukuj




Komentarze
4. Wszystkiego najlepszego! Lucjan Ferus 2019-06-27
3. Nostalgia Jan Res 2019-06-26
2. Dziękuję za dołączenie swoich wspomnień Lucjan Ferus 2019-06-24
1. Szczęścliwe dzieciństwo. Leszek 2019-06-23


Znasz li ten kraj

Znalezionych 386 artykuły.

Tytuł   Autor   Opublikowany

Panie Ministrze Czarnek, trzeba było ich nie… epatować wizerunkami młodocianych bohaterów   Górska   2020-11-03
Kobiety żądają zdjęcia dziadów   Koraszewski   2020-11-02
Wściekłość, działanie, skuteczność   Koraszewski   2020-10-30
Mazurek Dąbrowskiego w Świętochłowicach   Górska   2020-10-29
Chrześcijańskie wartości w pisowskim sosie   Koraszewski   2020-10-26
Z notatnika starego państwowca   Koraszewski   2020-10-17
Meandry odporności stadnej   Koraszewski   2020-10-12
Patrz Kościuszko na nas z nieba   Koraszewski   2020-09-29
„Moje życie jest klęską”   Koraszewski   2020-09-14
Inna twarz polskiego Sejmu   Koraszewski   2020-09-10
Niech żyje król!   Łukaszewski   2020-09-01
Wojaki Chrystusa i cudaki z PZPR   Koraszewski   2020-08-21
Maska jako symbol statusu społecznego   Koraszewski   2020-08-16
Raz na ludowo   Łukaszewski   2020-08-11
W okopach świętej  niechęci   Koraszewski   2020-08-05
Uwaga: PiS kocha ubogich   Koraszewski   2020-07-29
Rozważania wokół praworządności   Koraszewski   2020-07-27
Reizm nasz ledwie żywy   Koraszewski   2020-07-19
Wspinaczka na szczyt nieprawdopodobieństwaMarcin Kruk   Kruk   2020-07-16
Smutek obwodów kiepsko scalonych   Kruk   2020-07-11
W niedzielę druga tura, ale właściwie czego?   Koraszewski   2020-07-07
Przekonajcie mnie dlaczego mam głosować na Trzaskowskiego   Koraszewski   2020-07-01
Dyskurs narodowy i jego meandry   Kruk   2020-06-09
Widziane z ławy oskarżonych   Koraszewski   2020-06-01
Niespodziewana erekcja impotenta na placu elekcyjnym   Koraszewski   2020-05-09
Wolność jest zaledwie wstępem   Koraszewski   2020-05-06
Między świętem braku pracy a świętem gwałcenia konstytucji   Koraszewski   2020-05-02
Trzy razy NIE w bolszewickim plebiscycie na prezydenta   Koraszewski   2020-04-17
Samorząd, solidarność, samopomoc   Koraszewski   2020-04-15
Zdalna lekcja wychowawcza   Kruk   2020-04-06
Jak zbrodniczy okaże się ten rząd?   Koraszewski   2020-04-03
Kochać i być mądrym   Koraszewski   2020-04-01
Plac Powstańców i inne przystanki   Zbierski   2020-03-12
Bóg Kościołem upupiony   Koraszewski   2020-03-05
Wyścig do fotela i dylematy wyborcy   Koraszewski   2020-02-19
PiS budzi się z ręką w nocniku i przeciera oczy   Koraszewski   2020-02-15
Podanie o posadę prezydenta   Koraszewski   2020-02-12
Raport z małego miasta   Koraszewski   2020-01-23
Kości zostały rzucone   Koraszewski   2020-01-21
Diabeł hasa po Księżych Górkach   Kruk   2019-11-21
Nie cała władza w rękach postprawdziwków   Koraszewski   2019-11-18
Sen nocy listopadowej   Kruk   2019-11-12
Troski i zmartwienia z celibatem   Koraszewski   2019-10-30
Zjednoczona prawica i Halloween   Koraszewski   2019-10-26
Moralne zwierzę to oburzone zwierzę   Koraszewski   2019-10-21
Związki partnerskie w czwartej Rzeczpospolitej   Koraszewski   2019-10-16
Dzień po wyborach, Dzień Nauczyciela   Koraszewski   2019-10-14
Bób, Hummus, Włoszczyzna   Koraszewski   2019-10-02
Niedziela handlowa i Ogórek małoetyczna   Kruk   2019-10-01
Czy Polscy wybiją się i na co teraz?   Koraszewski   2019-09-28
Homo politicus vs. Homo sapiens   Koraszewski   2019-09-16
Uwagi o groźnej przewadze donosów nad doniesieniami   Koraszewski   2019-09-09
Dla kogo feralna okaże się trzynastka?   Koraszewski   2019-08-31
Kilka uwag o podwójnej lojalności   Koraszewski   2019-08-21
Przeszłość i przyszłość polskiego paralmentaryzmu   Koraszewski   2019-07-27
Ogólna teoria zatroskania   Koraszewski   2019-07-25
Struktura klasowa w świadomości aspołecznej   Koraszewski   2019-07-20
Trudno kochać i być mądrym, jeszcze trudniej nie znosić i pozostać mądrym   Koraszewski   2019-07-10
O szkodliwości palenia (na stosach) i migotaniu przedsionków (do władzy)   Koraszewski   2019-07-08
Marchewka stadnego myślenia i niechciany kij racjonalizmu   Koraszewski   2019-07-04
Wściekłość nieboszczyka i duma romantyków   Koraszewski   2019-06-24
Kronika szczęśliwego dzieciństwa   Ferus   2019-06-23
Spór o wiek zgody w czasach przyzwolenia   Koraszewski   2019-06-19
Nocne polucje wiceministra nieprawości   Kruk   2019-06-15
Jak słuchać, żeby być rozumianym?   Koraszewski   2019-06-12
Przepraszam, że przypominam raz jeszcze   Koraszewski   2019-06-06
Za Głupotę Naszą i Waszą   Koraszewski   2019-05-30
Uwagi o pełniących obowiązki  mądrych i dobrych   Koraszewski   2019-05-20
Primas Poloniae i jego niepokojący brak zgody   Koraszewski   2019-05-13
Serwus, madonna, czyli signum temporis   Koraszewski   2019-05-10
Chwała Bogu, mamy święto maryjne   Kruk   2019-05-03
Strajki szkolne czyli niesolidarna "Solidarność"   Garczyński-Gąssowski   2019-04-24
Jak będziemy obchodzić święto Konstytucji?   Koraszewski   2019-04-08
Oświata, poświata, stan umysłów   Koraszewski   2019-04-03
Niewiara szukająca zrozumienia   Koraszewski   2019-03-12
Jak sztuczna inteligencja wyssała antysemityzm z  mlekiem matki   Koraszewski   2019-03-03
Nie pluć na Ogórek, nie zanieczyszczać wagonu   Koraszewski   2019-02-11
Inspirująca „Pieśń ciszy”   Ferus   2019-02-03
Czy dzisiejsza Polska jest demokracją?   Koraszewski   2019-01-24
Błąd sprzed 30 lat, za który nadal płacimy   Koraszewski   2019-01-19
Czy można reaktywować Komisję Edukacji Narodowej   Koraszewski   2019-01-14
Człowiek, katolik, przecie nie ssak   Koraszewski   2019-01-09
Biblia Dobrej Zmiany(plagiat)Marcin Kruk    Kruk   2018-12-28
Rzecznik Praw Dziecka w państwowego Anioła Stróża zamieniony   Koraszewski   2018-12-17
Zawierzeni bez granic   Koraszewski   2018-12-03
Cała władza w ręce marginesu   Koraszewski   2018-11-28
Odnaleziony tekst Tischnera oraz portret (pewnego) Polaka AD 2018   Koraszewski   2018-11-19
Być Polką – duma czy wstyd? Refleksje na tle obchodów stulecia odzyskania niepodległości   Górska   2018-11-14
Jasnowidzolożka wraca na czarnym koniu   Kruk   2018-11-12
Patologia instytucji, czyli uwagi o "Klerze"   Górska   2018-11-03
Bal w Świątyni Opaczności Narodowej   Koraszewski   2018-11-02
Partie polityczne i dylematy parlamentaryzmu   Koraszewski   2018-10-29
Do urn obywatele, do urn   Koraszewski   2018-10-18
Polska w obiektywie Konrada Szołajskiego   Koraszewski   2018-10-16
Polak od kuchni   Kruk   2018-10-11
Ważny komunikat Skarbnicy Narodowej   Koraszewski   2018-10-08
Narodowa dyskalkulia i lokalne porachunki   Kruk   2018-10-04
Satyra na leniwych patriotów   Koraszewski   2018-09-28
Prawoznawstwo - broń się   Zajadło   2018-09-19
Preambułka   Koraszewski   2018-09-15

« Poprzednia strona  Następna strona »
Polecane
artykuły

Lekarze bez Granic


Wojna w Ukrainie


Krytycy Izraela


Walka z malarią


Przedwyborcza kampania


Nowy ateizm


Rzeczywiste łamanie


Jest lepiej


Aburd


Rasy - konstrukt


Zielone energie


Zmiana klimatu


Pogrzebać złudzenia Oslo


Kilka poważnych...


Przeciwko autentyczności


Nowy ateizm


Lomborg


„Choroba” przywrócona przez Putina


„Przebudzeni”


Pod sztandarem


Wielki przekret


Łamanie praw człowieka


Jason Hill


Dlaczego BIden


Korzenie kryzysu energetycznego



Obietnica



Pytanie bez odpowiedzi



Bohaterzy chińskiego narodu



Naukowcy Unii Europejskiej



Teoria Rasy



Przekupieni



Heretycki impuls



Nie klanial



Cervantes



Wojaki Chrystusa


Listy z naszego sadu
Redaktor naczelny:   Hili
Webmaster:   Andrzej Koraszewski
Współpracownicy:   Jacek, , Małgorzata, Andrzej, Henryk