Prawda to tylko teoria?


Andrzej Koraszewski 2023-04-07

Zdjęcie: AkshayaPatra Foundation, Pixabay.
Zdjęcie: AkshayaPatra Foundation, Pixabay.

Wszyscy wiedzą, że empiryczny racjonalizm jest wymysłem starych, białych, rasistowskich i mizoginicznych mężczyzn, którzy w celu promowania patriarchatu chcą narzucić ludom kolorowym swoje poglądy. Prawdziwą tragedią jest fakt, że coraz więcej kolorowych dziewuch ma fałszywą świadomość i dają się wciągnąć w podstęp, szukając sensu życia w różnych laboratoriach. Przyjaciel, którego przodkowie wywędrowali do Ameryki w poszukiwaniu białego przywileju, (bo ich w Polsce mieli za Azjatów), od lat przekonuje swoich czytelników o wyższości naukowej metody poszukiwania prawdy nad objawieniem z jednej strony i ludowym racjonalizmem szamańskim z drugiej. (Nie muszę dodawać, że przyjaciel jest niemłodym już mężczyzną, o podejrzanie jasnej karnacji i podejrzanej profesji biologa ewolucyjnego).

Ostatnio znowu indyczył się na szacowną a zarazem wrażliwą na wszelkie znamiona postępu gazetę „New York Times” z powodu jej kolejnej publikacji przekonującej postępową ludzkość, iż nie ma sprzeczności między nauką i religią. Dowodem na nieistnienie takiej sprzeczności są zdaniem postępowej autorki artykułu w NYT, pracujący jak mrówki astronomowie w sutannach, którzy patrząc w niebo w watykańskim obserwatorium służą Bogu i nauce. Jerry Coyne stwierdza gniewnie, że nikt nie przeczy, iż ludzie wierzący mogą uprawiać naukę, że mogą mieć rezultaty, które dają się potwierdzić w niezależnych badaniach, ale jeśli mają poprawne wyniki, to nie dzięki wierze i modlitwom, a dzięki skrupulatnemu przestrzeganiu metody naukowej, czyli jak pisze, kiedy uprawią naukę, zostawiają swojego Boga za drzwiami. (Jakby to była prawda, to pod drzwiami watykańskiego obserwatorium modliłyby się tłumy wiernych, no chyba, że ten Bóg siedzący pod drzwiami obserwatorium nadal jest niewyczuwalny.) Tak czy inaczej sprzeczność pozostaje, bowiem metodą religijną jest objawienie i wiara, a metodą naukową sceptycyzm i sprawdzanie.   


Spór stary jak świat i mogłoby się zdawać, że ostatecznie rozstrzygnięty, jednak „New York Times” porzucił sojusz z empirycznym racjonalizmem dla chwały na niwie tolerancji dla absurdu.


Na tych, którzy gotowi są produkować pseudonaukowe dowody na pełną harmonię wiedzy i wiary czekają nagrody Fundacji Templetona, niektórzy woleliby jednak wierzyć, że ich dzieci w szkole, będą otrzymywać wiedzę o docieraniu do prawdy przez empiryczne badanie zjawisk, logiczną analizę i kwestionowanie wszystkiego, tak, aby pozostało to, czego zakwestionować się nie da.   


Nową zabawą piewców powrotu do krzepiącego duszę irracjonalizmu są zabiegi, by włączyć do szkolnego nauczania racjonalizm szamański, czyli metody poznania ludów rdzennych. Imponujące osiągnięcia na tym polu ma Nowa Zelandia, gdzie zamiast uczciwej historii (i tragedii) Maorysów, zmusza się nauczycieli do promowania „maoryskich sposobów poznawania rzeczywistości”. Ckliwe i radosne oszukiwanie siebie i innych. Entuzjastów tej zabawy nie przekonują apele, by pokazywać jak ludowe obserwacje i doświadczenia stają się częścią nauki, kiedy oddzielamy je od szamańskich praktyk i przesądów, zachowując i doskonaląc to, co rzeczywiście działa. Oddzielanie faktów i mitów psuje całą zabawę w tak pięknie udawany szacunek dla ludowej tradycji.  


Jak pisze Jerry Coyne, Nowa Zelandia jest już z przegrana, bo tam za kwestionowanie szamańskiego racjonalizmu można wylecieć z pracy, a moda już przeskoczyła do Kanady, gdzie pełni zachwytu oświatowi biurokraci zabrali się za przygotowywanie programów szkolnych zawierających „rdzenną naukę”. Już i tam anatemą staje się stwierdzenie,  że nie ma ani białej, ani kolorowej nauki, że nauka może być albo solidna, albo wadliwa, więc kiedy czytasz ogłoszenie, że „Wydział Nauk Rdzennych poszukuje Dyrektora, który wypełni lukę między naukami” możesz zasadnie mieć wrażenie, że wylądowałeś w domu wariatów. Oczywiście Kanadyjczycy nie są odkrywcami możliwości „dekolonizowania matematyki” imponują jednak swoją ambicją tworzenia nowych teorii „etnomatematyki” oraz nowej kultury pedagogiki, holistycznego podejścia do pogłębiania rozumienia matematyki przez uczniów.


Nie muszę chyba informować, że to wszystko są pomysły biurokratów oświaty publicznej, w stylu naszej kurator Barbary Nowak, tyle że pokręconych lewoskrętnie, ale tak samo uciekających od odpowiedzialności za makabrycznie złe rezultaty podległych ich placówek, którzy teraz będą mogli powiedzieć, że chociaż uczniowie w ich szkołach nie otrzymali wiedzy o „zachodniej nauce”, ale mogą dostać dobre oceny z rdzennej nauki.


Oświatowa biurokracja, ani ta w Kanadzie, w USA, lub w Nowej Zelandii, ani ta w Polsce nie zamierza szukać przyczyn skandalicznych rezultatów swojej pracy, przecież można wprowadzać nową, holistyczną kulturę pedagogiczną. Ci ludzie, udając walkę z rasizmem są w rzeczywistości największymi rasistami. Zamiast wydobywać z zacofania utrwalają je, zamiast otwierać młodym ludziom horyzonty zamykają ich w gettach ludzi niedouczonych i nieprzygotowanych do życia w nowoczesnym  świecie.


Jak donosił niedawno Jeff Jacoby z „Boston Globe”:

W Illinois, jak doniesiono w tym miesiącu, bardzo wiele szkół publicznych jest tak zła, że żaden z ich uczniów – ani jeden! – nie osiągnął biegłości w czytaniu lub matematyce. Według Wirepoints, nienastawionego na zysk serwisu informacyjnego, który zajmuje się rządem, polityką publiczną i rozwojem gospodarczym w Illinois, dane ze stanowej rady edukacji wymieniają 30 szkół publicznych (22 z nich w Chicago) „gdzie ani jeden uczeń nie potrafi czytać na poziomie wymaganym przez program”. Jeśli chodzi o matematykę, porażka jest jeszcze bardziej przerażająca: w 53 szkołach ani jeden uczeń z tysięcy dzieci chodzących do tych szkół, nie radzi sobie z matematyką na poziomie oczekiwanym dla jego klasy.

Jeśli ktokolwiek będzie mnie przekonywał, że dorzucenie do programów szkolnych „etnonauki” (czy nauki o świętości JP2) może poprawić tę sytuację, to ja osobiście pozostanę wątpiący.                      

W USA w stanie Minnesota zaczęto obrady nad nową ustawą oświatową, która ma wprowadzić do programów nauczania „krytyczne i interdyscyplinarne badanie rasy, pochodzenia etnicznego i rdzenności, ze szczególnym uwzględnieniem doświadczeń i perspektyw osób kolorowych w Stanach Zjednoczonych i poza nimi.”


W dyskusji nad tą ustawa czarna prawniczka Kofi Montzka, powiedziała, że jest to mówienie  kolorowym dzieciom, żeby utknęły w systemie kastowym opartym na  rasie. „[Ta ustawa] mówi też dzieciom, że instytucje chronicznie faworyzują białych i stawiają w niekorzystnej sytuacji osoby kolorowe. Mam dość tego, że wszyscy zaprzeczają ogromnemu postępowi, jaki poczyniliśmy w tym kraju i zachowują się, jakby był rok 1930”.


Kiedy czytam  o dramacie publicznej oświaty w krajach najbardziej rozwiniętych, przypominam sobie list sprzed ćwierć wieku wiejskiej nauczycielki piszącej o tym jak szkoła zabija w uczniach ciekawość, jak po pierwszych pięciu latach nauki nie zostaje praktycznie nic z tej ciekawości i zapału, z którymi dzieci przychodzą do pierwszej klasy, jak od zainteresowania racjonalizmem wpadają coraz głębiej w nowy irracjonalizm, kultywowany przez szkołę, rodzinę, kościół i grupy rówieśnicze.      


Droga do prawdy nie prowadzi ani przez objawienie, ani przez ewangelizację, ani przez internetowe poradniki zdrowego  żywienia. Nauka z jej skrupulatnym sprawdzeniem otwiera drogę do zachwytu rzeczywistym światem i do tej prawdy, która nie jest tylko teorią.