Kolejna faza ewolucji państwucha


Andrzej Koraszewski 2023-01-17

Brytyjska Wikipedia przedstawia jako typowego przedstawiciela klasy średniej japońskiego kupca z XVIII wieku. Nie bez powodu. Klasyczna klasa średnia wyłoniła się głównie z warstwy kupieckiej, wymuszając od państwa przyznanie praw, których państwo lubiło odmawiać swoim poddanym.
Brytyjska Wikipedia przedstawia jako typowego przedstawiciela klasy średniej japońskiego kupca z XVIII wieku. Nie bez powodu. Klasyczna klasa średnia wyłoniła się głównie z warstwy kupieckiej, wymuszając od państwa przyznanie praw, których państwo lubiło odmawiać swoim poddanym.

„Państwo jest aparatem ucisku i wyzysku” przekazano mi w szkole średniej mem Karola Marksa do trwałego zapamiętania. Zgadzałem się z tą mądrością całkowicie, ale na studiach otrzymałem instrukcję, a zarazem ostrzeżenie, że ten mem powinien być przywoływany wyłącznie w odniesieniu do Stanów Zjednoczonych i innych krajów kapitalistycznych, albowiem u nas państwo obumierało, zaś Partia troszczyła się o masy pracujące. Trudno to młodym wyjaśnić, bo jesteśmy na innym etapie rozwoju. Właśnie charyzmatycznie niedorozwinięty przywódca wyszedł z lecznicy i dworzanie odetchnęli z ulgą, bo ster państwa jest znów we właściwych rękach.

Muszę państwu powiedzieć, że zawiodłem się na państwie i zaczynam żałować, że już nie jestem bezpaństwowcem. Owszem, byłem przez jakiś czas, ale potem zostałem Szwedem. To w czasach bezpaństwowości pozbyłem się złudzeń i zrozumiałem, że do polityki idą ludzie zdający sobie sprawę, iż na tym polu maksymalizacja zysku polega na koncentracji uwagi na tym, co się ludziom marzy i mówieniu im tylko tego, co chcą usłyszeć.


Właśnie przeczytałem na Facebooku dobrego znajomego i prezesa fundacji „Sapere aude”, Andrzeja Dominiczaka, orzeczenie, które skłania mnie do napisania zdania odrębnego. Pisze tedy mój przyjaciel tak:

Jak co roku od kilku dekad Owsiak krzyczy, że razem z bankiem zmienia świat. A prawda jest taka, że konserwuje świat XIX-wieczny, gdy nie istniało jeszcze państwo opiekuńcze czy po prostu cywilizowane i jedynym sposobem na rozwiązywanie, a raczej łatanie problemów społecznych była dobroczynność.

Działalność Jurka Owsiaka bardzo cenię, ale on broni się sam, a mnie zastanawia koncepcja, że instytucje charytatywne to taki XIX-wieczny wymysł. Ludzka solidarność nie jest XIX-wiecznym wymysłem. Przyjmuje różne formy, a działalność charytatywna jest silnie obecne również w najlepiej urządzonych państwach. Placówki oświatowe korzystają z dotacji prywatnych, Owsiak patentu na fundację wspomagającą służbę zdrowia nie wymyślił, jest ich na świecie tysiące, pewnie obaj się z Andrzejem zgadzamy, że ten Hobbes miał sporo racji, lepiej państwo mieć, niż go nie mieć, ale i ten Marks mógł też mieć trochę racji, w szczególności, jak państwo jest w łapach marksistów lub innych podobnych.     


Dopiero co opisywałem przyjaciółce, jak to będąc młodym reporterem zapytałem pewnego sekretarza powiatowego jakim cudem wybudował Dom Kultury, kiedy wszystkie inwestycje zamrożone. Spojrzał na żółtodzioba z politowaniem i objaśnił, że „paragraf jest jak słup telegraficzny, przeskoczyć nie przeskoczysz, ale na trzeźwo daje się obejść”. Zerknął na zegarek, przeszedł na „pan” i zapytał, czy napiję się kawy. Nie czekając na odpowiedź, poprosił panią Krysię o dwie kawy i wyciągnął z biurka butelkę. Reszta była, jak to dziś mówią „off the record”, dowiedziałem się, że Domu Kultury w planach nie było, bo by się nie zahaczył. Spółdzielnia „Nasz Dom”, czyli cegielnia, w której jeszcze dziadek sekretarza pracował, podjęła zobowiązanie pierwszomajowe, że dostarczy cegieł, za co otrzymała nowe wyrobisko od PGR-u, bo stare już się wyczerpało, PGR dostał drogę, która i tak była w planach, architekt zrobił plany za darmo, ale to taki szczegół techniczny, o którym nie warto mówić, inwestycji nie było, a Dom Kultury jest. Prawdę mówiąc, ci nasi komuniści byli często udawani, bali się siebie nawzajem, ale do obcego mieli czasem zaufanie.  


Prawdziwych komunistów to ja dopiero w Szwecji poznałem, a to za sprawą tego państwa opiekuńczego, o którym Andrzej tak ciepło pisze. Wyjechałem do Szwecji właśnie, bo coś słyszałem, że oni idą trzecią drogą, że tam socjalizm z kapitalizmem spółkuje, więc ja to koniecznie chciałem na własne oczy zobaczyć. I zobaczyłem. Polecany jeszcze w Polsce dziekan wydziału socjologii, maoista, który zdecydowanie potępiał Związek Radziecki, wyjaśnił mi, że w Szwecji kapitaliści lepiej  płacą robotnikom, żeby mogli kupować produkowane przez nich towary, ale robotnik nadal nie ma wpływu i trzeba walczyć. Mnie się ta trzecia droga podobała, urzędnicy kompetentni i ludzcy, egalitaryzm pełen, właściciela fabryki od robotnika w kawiarni nie odróżnisz, a rzemieślnicy czarodzieje. Przyszedł taki, obejrzał, coś sobie zapisał, a potem jak wrócił, to ani po narzędzia, ani po części nie jeździł, zrobił co trzeba tak sprawnie, że człowiek sam nie wiedział, czy patrzy na balet, czy symfonii słucha. Czasem narzekali na państwucha, ale przybysz z socjalistycznego raju nie mógł traktować tego poważnie.


Żona, kobieta pozbawiona inteligencji emocjonalnej, od razu postanowiła, że zrobi nowe studia od zera, żeby się dostosować do lokalnego rynku pracy. A tam każdy mógł zauważyć, że rynek zgłasza nieustające zapotrzebowanie na pracowników dzielących wtórnie dochód narodowy. Państwo opiekuńcze opiekowało się coraz intensywniej, warstwa opiekuńcza już wtedy stanowiła potężny i wpływowy sektor elektoratu.    


To nie jest tak, że ja się do tej trzeciej drogi zniechęciłem. Do maoistowskiej socjologii tak, ale ta trzecia droga nadal wydawała się wspaniałym pomysłem, chociaż niektóre dyskusje dawały do myślenia. Kolorowe telewizory dopiero weszły na rynek, ale tu były już właściwie powszechne, więc zaczęła się debata, czy jak kogoś nie stać, to czy państwo ma obowiązek wkroczyć, bo posiadacz tylko czarno-białego może mieć depresję. Państwowa służba zdrowia naprawdę imponowała, ale twierdzenie, że lekarz prywatny to faszysta, mogło się wydawać pewną przesadą. Szwecja była dumna, że ma najwyższą stopę podatku dochodowego na świecie, a my chwilami nie byliśmy pewni, że wiemy, co o tym wszystkim myśleć, bowiem coś w tym wspaniałym świecie zgrzytało. To znaczy, trzecia droga była piękna i gładka, tylko z poboczy docierały jakieś dziwne szepty, a i niektóre afisze budziły jakiś niepokój. „Pisz jak mówisz”, zachęcało nas opiekuńcze państwo i chociaż człowiek zachwycał się, że urzędnicy piszą swoje pisma ludzkim językiem, ale zachęcanie uczniów do pisania niechlujnym językiem trochę niepokoiło, trudno było powiedzieć, czy to my mamy reakcje polskiego zaścianka, czy oni zaczynają przesadzać. „Władze socjalne chcą, żebyśmy jedli sześć do ośmiu kromek chleba dziennie”. Śmieszne, ale trochę straszne.





Protestancka etyka pracy w połączeniu z socjaldemokratyczną władzą wymuszającą godziwe zarobki zmieniła Szwecję w kraj doskonale wykształconej i solidnej siły roboczej, dzięki której kraj oferował na rynku wewnętrznym i zagranicznym świetne produkty wysokiej jakości. Idea solidaryzmu nie zostawiała nikogo bez opieki, protestantyzm obarczał każdego odpowiedzialnością za los swój i swoich dzieci. Teraz państwo opiekuńcze zwalniało z tej odpowiedzialności i zapewniało, że to państwo ma się tobą opiekować od kołyski do grobu. Nieprawdopodobny sukces zaczął się powoli zmieniać w klęskę. Dławiony nadmiernymi podatkami przemysł zaczął się kurczyć. Klasa społeczna opiekunów domagała się nieustannego zwiększania podatków, uczenia mentalności roszczeniowej, wiary, że państwo ma dostarczyć nie tylko bezpieczeństwo materialne, ale i psychiczne. W szybko laicyzującym się społeczeństwie pojawiła się nowa plaga społeczna w postaci wszechobecnych psychologów, szukających u każdego dziecka w szkole jak nie takiego syndromu, to innego. Szwecja lat osiemdziesiątych była awangardą świata, który dopiero się rodził; świata, w którym zaradność przestaje być cnotą, pracowitość jest podejrzana, protest jest namiastką religii, dostarczając poczucia wspólnoty.


Dla Andrzeja Dominiczaka określenie „państwo opiekuńcze” jest szczytem cywilizacji, czy to samo określenie powinno, a przynajmniej może budzić lęk, a nawet przerażenie? 


No tak, zawsze można mieć nadzieję, że to my będziemy się opiekować innymi, a nie, że będziemy przedmiotem nieustannej opieki. Nie ma jednak tak dobrze, państwo opiekuńcze ostatecznie zawsze okazuje się państwem opiekuńczym, w którym sprawczość jednostki jest niemile widziana.                                                          

Dawid Zaruk jest Kanadyjczykiem, mieszka w Brukseli i zajmuje się badaniem instytucji Unii Europejskiej, problemem ryzyka oraz nacisków różnych grup aktywistów na politycznych decydentów. W artykule na łamach Genetic Literacy Project pisze o coraz mocniej nakręcanej nienawiści do tych, którzy produkują, przez tych, którzy wszystko mają.  


Masz problem z otyłością, eksperci z mediów, psycholodzy, socjolodzy i inni pomogą ci zrozumieć, że to wina przemysłu spożywczego, który kierowany żądzą zysku podsuwa ci rzeczy tłuste, słodkie i na wszelkie sposoby skłaniające cię od objadania się.    


Dawid Zaruk pisze, że w ostatnich dziesięcioleciach byliśmy z jednej strony świadkami niesamowitego wzrostu dobrobytu i spadku cen towarów przemysłowych, z drugiej strony nieustannie nasilają się ataki na przemysł ze strony mediów, artystów, areny politycznej. „Żyjemy dłużej, mając lepszą jakość życia, bezpośredni dostęp do lepszej żywności, jednocześnie wyżywiając rosnącą populację na świecie, ciesząc się niesamowitymi urządzeniami do komunikacji osobistej, podróżując szybciej i bezpieczniej oraz uzyskując dostęp do informacji w ciągu kilku sekund. Ale wszystko, co słyszymy o przemyśle w sferze publicznej, to niechęć i wrogość.”     


W naszym nowym wspaniałym świecie widzimy tabuny pięknych dwudziestoletnich z transparentami potępiającymi korporacje, robiących sobie selfie i wysyłających relacje na żywo ze swoich wspaniałych iPADów i brylujących w markowych ciuchach.     


Walczą z globalnym ociepleniem, ale nie oczekują od przemysłu niskoemisyjnych rozwiązań, chcą zamykania przemysłu i powrotu do natury.           


Żyjemy w epoce ogłupienia, pisze Zaruk. Wszelki dialog został zablokowany, główną motywacją jest sztucznie napędzany lęk. Handel strachem jest nowym źródłem utrzymania klasy pseudośredniej, która wpędza nas w getta emocjonalnych wspólnot. Niszczone są autorytety, którym zawdzięczamy rozwój oparty na nauce i technologii, które zastępują celebryci prowadzący kampanie zastraszania i histerii. Anegdoty stają się dowodami, uczenie rozumienia nauki nudziarstwem dziadersów. W epoce ogłupienia zwycięzcami są specjaliści umiejący dostarczyć każdemu zmasowane potwierdzenia wcześniejszych uprzedzeń.         

„Wyrażanie nienawiści do przemysłu stało się credo poetów i dramaturgów. Nie można cię szanować, jeśli nie stoisz po stronie ekologów, agroekologów i stowarzyszeń ofiar losuWyprowadź na ulicę odpowiednią mieszankę wściekłych i sprytnie zorganizowanych nastolatków, a narodzi się nowa generacja bojowników przeciwko przemysłowi. Większość ludzi obrzucających łajnem biura korporacji, pacykujących sprayem dzieła sztuki i wrzeszczących na centralnych placach miast pochodzi z uprzywilejowanej klasy, która nigdy nie doświadczyła niedostatku.Tragiczną konsekwencją takich ‘altruistycznych’ aktywności zelotów jest to, że ofiary decyzji politycznych, które wymuszają, są najbardziej bezbronne w społeczeństwie i nigdy nie zostaną wysłuchane.”

Kiedy stoimy w obliczu prawdziwych kryzysów, które mogą zagrozić nie tylko naszemu stylowi życia, ale i samemu życiu, tysiące różnej maści influencerów w pogoni za zyskiem przekonują nas, że truje nas przemysł spożywczy, zaśmieca planetę przemysł produkujący plastiki, oszukuje nas przemysł farmaceutyczny, truje nas przemysł chemiczny, pilnie potrzebujemy psychoterapeuty, bo tylko to może nas uratować.     

 

Niekończące ataki na rolników są zdaniem Zaruka atakiem na przemysł, na naukę, na nowoczesność. Oni nie chcą chemii, biochemii, GMO, wysokiej wydajności, oni (nie wyobrażając sobie nawet konsekwencji swoich marzeń) chcą do natury, żądają subsydiowania wszystkiego co niewydajne. Ostrzeżenie przed nimi zobaczyłem pierwszy raz jeszcze w końcu lat 70. ubiegłego wieku w Szwecji, gdzie na cmentarnym murze ktoś wielkimi literami napisał ich centralne hasło: ZJEDNOCZ SIĘ Z NATURĄ.         

 

Wtedy konsekwencje obłędu nie były jeszcze tak wyraźne, ale w tym najlepszym z najlepszych państwie opiekuńczym można było zauważyć, że zmiany w bazie wpływają na nadbudowę, czyli przekładając marksistowski język na ludzki, wyrosła potężna klasa społeczna zainteresowana niechęcią do wszystkich, którzy produkowali cokolwiek.

 

Żona donosiła, że poglądy i postawy profesorów i studentów uczelni kształcącej pracowników socjalnych są takie, że przy nich postawy i poglądy mojego maoistowskiego dziekana wydziału socjologii były liberalne. Mój dziekan uważał, że kury znoszącej złote jaja nie należy jeszcze zarzynać, nowa klasa opiekunów w państwie opiekuńczym nie miała takich przesądów. Prawo miało stanowić jak być powinno, a system miał każdemu robić dobrze. Twierdzenia, że prawo stanowiące, jak być powinno, oznacza koniec państwa prawa, a filozofia, że to państwo ma przejąć odpowiedzialność za moje szczęście, może zniszczyć sukces oparty na egoistycznym solidaryzmie.              

 

Na każdym drzewie ideologicznej durnoty siedzi biblijny wąż i zachęca do spożywania jego owoców. Ale dlaczego politycy tak ochoczo ulegają wrzaskom aktywistów ostrzegających przed każdym ryzykiem, fałszujących dane, żeby wyolbrzymić zagrożenie, blokujących każdą merytoryczną dyskusję?

„Decydenci polityczni zezwolili na to, ponieważ upraszcza to ich role (ostrożność jest łatwą drogą wyjścia ze złożonych problemów politycznych), a przedstawiciele przemysłu w Brukseli z jakiegoś powodu uważają, że opcje są skodyfikowane i nic nie można zrobić. Rzadko spotykam przedstawiciela przemysłu rozpoczynającego proces polityczny, w nadziei, że ma szansę wygrać. Często za zwycięstwo uważa się ograniczenie strat, utrzymanie produktu na rynku jeszcze przez kilka lat i niedopuszczenie do bankructwa legislacyjnego” – pisze Zaruk.

Dla biurokratów zasada ostrożności to szansa na unikanie decyzji i konieczności jakiegokolwiek działania. Dla polityków to pytanie o to, gdzie jest życzliwy elektorat, który pozwoli na kolejne przedłużenie synekury.

 

Docieramy tu do ciekawego sporu o definicję klasy średniej. Czytam w „Gazecie Wyborczej” wypowiedź poznańskiego socjologa Rafała Drozdowskiego, że „wiele państw wspiera rozwój klasy średniej, choćby polityką fiskalną. I wiele rządów, łącznie z PiS-owskim, próbuje stworzyć ‘swoją’ klasę średnią”.

 

Za czasów mojej młodości nie mieliśmy klasy średniej, był proletariat, była awangarda proletariatu, była inteligencja pracująca, byli wrogowie ludu, a średniej klasy nie było.

 

Rzuciłem się łapczywie na wywiad z socjologiem, żeby się dowiedzieć, jak też klasę średnią mam teraz definiować? Już w drugim akapicie dowiedziałem się, że my socjologowie „mówimy o starej klasie średniej, mając na myśli przede wszystkim tych, którzy prowadzą jakieś przedsięwzięcia gospodarcze o średniej skali, na tyle małe, że wymagają bezpośredniego uczestnictwa właściciela, który jest zarówno szefem, jak i pracownikiem. Starą klasę średnią tworzą więc zarówno tzw. samozatrudnieni, jak i osoby będące pracodawcami.”

 

Co się zmieniło? Uczony informuje, że o nowej klasie średniej mówi się już od 30 lat i że chodzi o tych, którzy sprzedają swoją wiedzę, a których nazywa się kognitariatem, więc musimy uważać i sprawdzać, o której klasie średniej mówimy. Innymi słowy, jak naucza socjolog, do klasy średniej zaliczamy „tych wszystkich, którzy zajmują średnie pozycje na drabinie struktury społecznej”.

 

Poznański uczony niczemu nie jest winien, istotnie znajdujemy takie dywagacje w światowej socjologii, warto jednak zastanowić się, dlaczego stara klasa średnia nie była oparta wyłącznie na strukturze dochodów, ale ważnym kryterium było posiadanie środków produkcji, aktywny udział w tworzeniu dochodu narodowego i niezależność od państwa. Przypomnijmy może, że od niepamiętnych czasów istniała mająca niezłe dochody klasa dworska, że niezłe dochody miała warstwa kapłańska, że władcy zazwyczaj dbali o warstwę urzędniczą, o oficerów w armii i policji. Wolne zawody nie pojawiły się w tym tysiącleciu.

 

Warstwa średnia fascynowała socjologów od chwili pojawienia się tej nowej nauki, ponieważ stanowiła grupę ludzi ekonomicznie niezależnych i stanowiących ważny, a z czasem kluczowy element wypracowywania dochodu narodowego.

 

Ów kognitariat zatem musimy podzielić na tych, którzy sprzedają swoją wiedzę tym, którzy tworzą dochód narodowy, i tych, którzy sprzedają swoją wiedzę, ale opłacani są z wtórnie dzielonej części dochodu narodowego. Nazywało się to budżetówką, ale obejmuje nie tylko ludzi zatrudnionych przez państwo i samorządy, ale znacznie większą grupę ludzi, którzy mieliby problem z przetrwaniem bez państwowego mecenatu.

 

Klasa średnia tak definiowana, jak ją definiuje poznański socjolog, to worek dobrze zarabiających, konwencjonalna klasa średnia to potężny segment społeczeństwa składający się z ludzi, którzy nie muszą uważać na każde słowo i którzy oczekują od państwa, żeby pozwoliło im spokojnie pracować.


W państwie opiekuńczym zmieniająca się struktura społeczna intensywnie wzmacnia nową klasę dworską, która ma oczywiście swoje własne interesy. Karol Marks mówiąc, że byt określa świadomość, nie mówił od rzeczy, byt nowej klasy dworskiej, utrzymującej się z wtórnego dzielenia dochodu narodowego uzależniony jest od tego, by wtórnie dzielona część nieustannie rosła. Tradycyjna klasa średnia na ogół nie sprzeciwia się rozsądnemu opodatkowaniu swoich zysków, można mieć jednak wrażenie, że tabuny świetnie zarabiających specjalistów od dzielenia nieswoich pieniędzy mogą mieć odmienną świadomość klasową od wytwarzającej dochód narodowy klasy średniej. Często od przedstawicieli prawdziwej klasy średniej można usłyszeć, że nie kochają takiego państwucha, wolą dawać na Owsiaka niż na urzędasów, ale jak dotąd nie zdołali przeciwstawić się tej „nowej klasie średniej”.


Jak ktoś powiedział, humanizm nie polega na tym, żeby zabierać jednym i dawać drugim z zyskiem materialnym dla siebie i poczuciem wyższości moralnej, ale na tym, żeby bogacić się razem, nie zapominając o tych bliźnich, którym podwinęła się noga.