List do chrześcijan i nie tylko


Andrzej Koraszewski 2022-11-19


Wydawnictwo „Stapis” wydało polskie tłumaczenie Listu do chrześcijan Sama Harrisa. Kiedy ta mała książka wyszła po angielsku, zastanawiałem się nad pytaniem, ilu chrześcijan po nią sięgnie. Przeglądając recenzje miałem wrażenie, że piszą o niej tylko ateiści. Dyskutowano o tej książce na ateistycznych forach, spotkałem kilka opinii osób wątpiących.

Przedmowę do angielskiego wydania napisał Richard Dawkins, do polskiego wydania Stanisław Obirek. Anjuli Pandavar, była muzułmanka, twierdzi, że w krajach islamu, książki Dawkinsa, Harrisa, Hitchensa są masowo czytane, że popularne są pirackie wydania i pirackie, darmowe udostępnienia online. To trochę przypomina lata sześćdziesiąte w ZSRR, kiedy pojawił się samizdat, czyli książki mozolnie przepisywane na maszynach do pisania i krążące bez cenzury z rąk do rąk. Przekonanie o masowości czytania książek w samizdacie było głęboko przesadzone, chociaż w niektórych środowiskach wszyscy je czytali. Jednak znacznie więcej ludzi znało i śpiewało zakazane piosenki, a lwia większość radzieckiego społeczeństwa nie miała zielonego pojęcia o istnieniu jakiegoś samizdatu. Dziś Internet wiele zmienia, ale i teraz ta „masowość” ogranicza się prawdopodobnie do części młodzieży studenckiej i literackiej kawiarni.

 

Zdaniem Anjuli Pandavar proces odchodzenia od religii trwa wiele lat, zaczynając się zazwyczaj od odruchów buntu w szkole średniej lub wcześniej, buntu, który narasta bądź jest tłumiony, który często budzi zainteresowanie innymi buntownikami, literaturą, nierzadko czytaną w ukryciu przed najbliższymi.

 

Żeby się wyrwać z kulturowych kleszczy, trzeba znaleźć furtkę pozwalającą na przynajmniej okazjonalną ucieczkę z homogenicznego środowiska nieustannie kontrolującego wszystkie myśli swoich członków. W czasach Internetu jest to bez wątpienia łatwiejsze niż dawniej, ale nadal nie jest proste.

 

Profesor Obirek pisze w przedmowie do książki Harrisa, że autor zapewne raczej rozsierdził niż przekonał swoich oponentów. Książka była bestsellerem w świecie angielskojęzycznym i nadal jest wznawiana. Została przełożona na wiele języków, więc chociaż nie wiemy kogo przekonała, można powiedzieć, że wpłynęła i nadal wpływa, prawdopodobnie przede wszystkim na umysły tych czytelników, którzy już są wobec religii krytyczni, próbując nadal porządkować sobie swój stosunek zarówno do instytucji religijnych, jak i do wiary religijnej jako takiej. Nawiasem mówiąc, trochę się zastanawiam, czy książka ma przekonać, czy raczej skłonić do refleksji, przeciągnąć do innego obozu, czy umożliwić dyskusję.   

 

Tytuł angielskiego oryginału z 2006 roku brzmi: Letter to a Christian Nation. Podczas gdy w piśmiennictwie krajów muzułmańskich często spotykamy się z określeniem „naród islamu”, wskazującym na prymat (a przynajmniej oczekiwanie takiego prymatu), tożsamości religijnej nad tożsamością etniczną, narodową, państwową, czy jakąkolwiek inną, gdzie nieustannie powtarza się, że naród islamu jest najwspanialszym narodem świata, w kulturze chrześcijańskiej określenie „naród chrześcijański” pojawia się niesłychanie rzadko. Jest tu jednak interesująca sprzeczność, ponieważ Sam Harris pisze swoją książkę tak, jakby zwracał się do jednego czytelnika, nie przemawia do tłumu, do narodu, zwraca się do drugiego człowieka, który ma inne poglądy niż on i próbuje wyjaśnić, na czym te różnice stanowisk polegają i gdzie jego zdaniem może tkwić błąd w stanowisku wierzącego, że Biblia jest słowem bożym, a nie zbiorem tekstów starożytnych, żydowskich autorów. Nie ma tu wrogości, jest próba dialogu. Ta argumentacja dociera moim zdaniem najskuteczniej do tych, którzy rozpoczęli już swoją długą drogę buntu przeciw bezrefleksyjnej akceptacji religijnego przekazu.

 

Tak, czy inaczej, dobrze że pojawiło się kolejne wydanie dobrej książki, która świetnie nadaje się na prezent pod choinkę z okazji zbliżających się świąt bożego narodzenia.

 

Fanatyczna wiara wyklucza dyskusję, zbroi w lęk przed pytaniami, zamyka drzwi do pokoju, w którym są inni. Powoduje to trudności z zaakceptowaniem nauki, z zaakceptowaniem innej moralności niż tej proponowanej z ambon, daje niczym nieuzasadnione poczucie własnej wyższości, a wreszcie, chociaż nie jest to najmniej ważne, szkodzi własnym dzieciom i przyczynia się do zacofania całych społeczeństw.

 

Religia, podobnie jak nacjonalizm, może dostarczać poczucie totalnej wspólnoty kosztem odrzucenia tego, co racjonalne, kosztem rezygnacji z jednostkowego szczęścia i dobrobytu.

 

Ciekawie przedstawiał to niedawno kuwejcki dziennikarz w artykule o szkodliwości przekonania, że „naród islamski twierdzi, że jest najlepszym narodem na ziemi, ale ponosi porażki niemal we wszystkich dziedzinach”. Ahmad Al-Sarraf przywołuje na początku stwierdzenie zmarłego w 1973 roku intelektualisty egipskiego Taha Husajna, który pisał:  

„Naród, który zwalcza ubóstwo modlitwą, ignorancję nauczaniem religii, zacofanie fatwami, korupcję kazaniami w meczetach, rozłam społeczny sekciarstwem i takfir [oskarżeniami o herezję] a bezrobocie przez [zachęcanie] do zawierania małżeństw i rodzenie dzieci, to naród martwy, a zmarli muszą być pogrzebani, aby zachować ich honor”. 

Irytuje się kuwejcki dziennikarz, że naród żyjący w biedzie rodzi dzieci bezmyślnie i bez planowania, że sprowadza na świat ofiary i zagubionych nieszczęśników, których zbroi w filozofię skrzywdzonej przez innych ofiary. Dlatego też ten „naród” półtora miliarda muzułmanów zawodzi praktycznie we wszystkich dziedzinach.


W szkołach dominuje religia, setki tysięcy nauczycieli wbija dzieciom do głów opowieści o wspaniałej islamskiej tradycji i wartościach islamskich, to samo otrzymują odbiorcy programów radiowych i telewizyjnych, ale nie prowadzi to ani do demokracji, ani do sukcesów gospodarczych. Sądy są stronnicze, prawa obywatelskie deptane, ludzka godność jest poniżana.     


Ahmad Al-Sarraf pisze, że żaden kraj islamski nie jest w stanie wykarmić ani ubrać swojej ludności, towary techniczne są z importu, broń jest z importu, we wszystkich widzimy mordercze waśnie religijne, wszystkie również chętnie wysyłają dzieci swoich elit na studia w krajach niemuzułmańskich.


Muzułmańscy studenci w krajach niemuzułmańskich nadal pielęgnują swoje muzułmańskie wartości i przeklinają swoich nauczycieli, muzułmanie używają zachodnich wynalazków, przeklinając wynalazców w imię swojej „wyższości moralnej”.


Brzmi znajomo? Z pewnością, chociaż koszmar tworzony przez naszych fanatycznych bojowców o „wartości chrześcijańskie”, które chcemy zachować i przekazywać „zdemoralizowanej Europie”, jest przynajmniej jak dotąd mniejszy niż ten muzułmański.


Takich pełnych rozpaczy artykułów jak artykuł Ahmada Al-Sarrafa są dziesiątki, a może nawet setki. Odnosi się wrażenie, że jest ich coraz więcej i że ich oddziaływanie jest znikome, ponieważ to nie oni są organizatorami systemów oświaty, ponieważ władcy umacniają swoją władzę bazując na religijnych fanatykach i ucząc religijnego fanatyzmu kolejne pokolenia.


Francuski filozof, Abdennour Bidar opublikował osiem lat temu rozpaczliwy  „List do moich braci muzułmanów”. Reagując na szalejące wówczas „państwo islamskie” Bidar pisał:

Problemem jest korzeń tego zła. Skąd pochodzą zbrodnie tego tak zwanego „Państwa Islamskiego”? Powiem ci, przyjacielu. Nie ucieszy cię to, ale jest to mój obowiązek jako filozofa. Korzeń tego zła, które dzisiaj kradnie twoją twarz, znajduje się w tobie; Potwór wyłonił się z twojego brzucha. I wyłonią się z niego inne potwory, jeszcze gorsze, jak długo będziesz odmawiał przyznania się do choroby i nie zabierzesz się wreszcie za zniszczenie korzeni tego zła!


Nawet zachodnim intelektualistom trudno jest to zobaczyć. W większości do tego stopnia zapomnieli o mocy religii – na dobre i na złe, nad życiem i nad śmiercią – że mówią mi: „Nie, problemem  świata muzułmańskiego nie jest islam, nie jest religia, ale polityka, historia, ekonomia itd.” Całkowicie zapomnieli, że religia może być rdzeniem reaktora cywilizacji ludzkiej i że jutro przyszłość ludzkości będzie zależeć nie tylko od rozwiązania kryzysu finansowego, ale także – i bardziej zasadniczo – od rozwiązania bezprecedensowego kryzysu duchowego, który dotyka całą ludzkość.


Czy będziemy w stanie zebrać się razem, na całym świecie, by stawić czoła temu fundamentalnemu wyzwaniu? Duchowa natura człowieka nie znosi próżni i jeśli nie znajduje niczego nowego, by ją wypełnić, napełni ją jutro religiami, które są coraz mniej przystosowane do teraźniejszości – i które, jak islam dzisiaj, zaczną również produkować potwory.

Francuski filozof miał nadzieję na głęboką reformę islamu, na zasadniczą zmianę całego systemu nauczania. Ten rozpaczliwy głos oczywiście nie mógł niczego zmienić i niczego nie zmienił. Czy jednak rzeczywiście? Ponownie możemy się zastanawiać kogo przekonał, kogo skłonił do refleksji, gdzie, w jakich zamkniętych gronach wywołał dyskusję. Ale listy do narodów odbijają się od murów świątyń, apele do władców są kierowane do głuchych. Książki takie jak List do chrześcijan trafiają do rąk tych, którzy zaczęli już szukać swoich odpowiedzi, stają się kroplami drążącymi skałę, w procesie, którego końcowy efekt pozostaje nieznany, ale jest wart zachodu.


Sam Harris kończąc tę broszurę pisze, że „ten list jest efektem porażki”. Tak wielu próbowało wcześniej atakować religię, a ludzie nadal dają się porwać fanatycznym ideom. Mam wrażenie, że ten list jest świetnym gwiazdkowym prezentem dla każdego, kto jest już na drodze do odrzucenia pokusy akceptacji ideologicznej indoktrynacji próbującej przekonać, iż należymy do grupy wybranych, najlepszych na ziemi, najbardziej moralnych.


Świetna lektura, dla tych, którzy czytają.