Obywatel i jego ewolucja w czasie i przestrzeni


Andrzej Koraszewski 2022-04-06


Nacjonalizm to rzecz paskudna, chyba, że zaczniemy się nad tym zastanawiać, bo wtedy sprawy mogą się zacząć komplikować. Czasami wojna może nam nagle uświadomić, dlaczego ktoś chce bronić swojego narodowego państwa. Brutalna napaść na Ukrainę skłoniła wielu ludzi na całym świecie do machania ukraińskimi flagami w ramach sympatii i podziwu dla bohaterskiej obrony ukraińskiej ojczyzny przed rosyjskimi najeźdźcami.


Amerykański politolog Michael Lind opublikował niedawno artykuł, w którym obecny wybuch sympatii dla Ukrainy służy mu jako punkt wyjścia do refleksji nad ewolucją i percepcją idei obywatela.


Stany Zjednoczone są tu bardzo szczególnym miejscem obserwacji, ponieważ amerykański naród ma nie tylko stosunkowo krótką historię, ale jego obywateli łączą nie tyle związki krwi i wspólnej historii, ile konstytucja, czyli umowa społeczna. Sam Lind jest tu dość typowym przykładem, jego szwedzcy przodkowie przybyli za ocean pięć generacji temu, mieszali się potem z przybyszami z Anglii, Szkocji i Niemiec. Europejskie pojęcie narodu i ojczyzny opartych na więzach krwi, języka i religii straciło znaczenie, stało się wręcz czymś dziwacznym i właściwie śmiesznym. Amerykańska flaga długo była symbolem społeczeństwa opartego na umowie społecznej, ale i to straciło urok, w miarę jak zmieniała się percepcja pojęcia obywatela.


Od czasów starożytnych, w państwach-miastach, obywatel miał służyć res publice, czyli wspólnocie, radą i orężem. Obywatele byli nieodmiennie mniejszością, byli to tylko mężczyźni, właściciele majątku, pochodzący z lokalnej grupy etnicznej, w wyjątkowych przypadkach naturalizowani cudzoziemcy. Wykluczeni byli niewolnicy, chłopi, miejski plebs i oczywiście kobiety.


Od chwili pojawienia się tego pojęcia było ono kojarzone raczej z obowiązkami wobec wspólnoty niż z przywilejami. W miarę jednak jak państwa zmieniały się w imperia, ich „obrona” spadała w dużym stopniu  na barki najemników, zmieniał się również zakres i sens pojęcia obywatela. Coraz częściej obywatelstwo było silniej kojarzone z przywilejami niż z obowiązkami. W najnowszych czasach ten związek między obywatelstwem i obronnością został praktycznie przerwany wraz z rezygnacją z powszechnego poboru. Obywatele mają prawo głosu, ale w wielkich społeczeństwach większość ma poczucie znikomego znaczenia siły własnego głosu i wielu rezygnuje z tego przywileju. Z obywatelskich obowiązków pozostaje przykry obowiązek płacenia podatków. To co się liczy, to przywileje. Idea dumnego obywatela często budzi niepokój, czy aby nie kryje się za nią ordynarny, brunatny nacjonalizm.       


Jak pisze Michael Lind Ameryka przeżywa dziś orgię nacjonalizmu:   

Narodem, który Amerykanie czczą, nie jest jednak ich własny naród, ale jest to Ukraina po brutalnej inwazji Rosji na tę byłą republikę radziecką. Liberalni Amerykanie, którzy uważaliby za wulgarne, jeśli nie wręcz faszystowskie, machanie flagą z paskami i gwiazdami, robią sobie selfie z niebiesko-złotą flagą narodową Ukrainy. Demokraci i Republikanie, którzy rutynowo demonizują przywódców konkurencyjnej partii amerykańskiej, zaangażowali się w swego rodzaju sentymentalny, bezkrytyczny kult prezydenta Ukrainy Wołodomyra Zełenskiego, co byłoby przedmiotem kpin, gdyby jego obiektem był Joe Biden lub Donald Trump.

Ideał mężczyzny-obywatela-żołnierza, który żywi i broni poszedł do lamusa. Jego miejsce zajął obywatel, któremu się należy. We współczesnych czasach konstytucje poszczególnych krajów szczegółowo wyliczają przywileje przysługujące na mocy obywatelstwa. Dotyczy to przede wszystkim edukacji, opieki zdrowotnej, zasiłków w przypadku bezrobocia, świadczeń na dzieci i innych dóbr oraz usług. 


Już w latach 60. i 70. pojawiły się koncepcje powszechnej emerytury, a następnie powszechnego dochodu podstawowego. W Stanach Zjednoczonych opozycja wobec tych idei wychodziła głównie ze strony działaczy związków zawodowych i liberałów odwołujących się do etyki i dumy z pracy zawodowej oraz konserwatystów ostrzegających przed blokowaniem ambicji i utrwalaniem nędzy. Jednak argumenty, że państwo opiekuńcze zamiast walczyć z biedą staje się narzędziem jej utrwalania, były wyśmiewane. (Okazało się jednak, że nie były pozbawione podstaw.)    


Coraz bardziej rozszerzane programy opiekuńcze zmieniają państwo narodowe w rodzaj funduszu powierniczego, gdzie obywatelstwo stanowi przede wszystkim bilet do korzystania z dostarczanych przez państwo świadczeń i usług publicznych.     


Na przestrzeni ostatniego półwiecza znikały wymagania i obowiązki związane z obywatelstwem, coraz częściej pojawiało się również żądanie objęcia świadczeniami ze strony państwa ludzi, którzy nie są obywatelami. Twierdzenie, że państwo nie posiada żadnych pieniędzy, że zaledwie zarządza wkładami swoich obywateli, coraz częściej uważano za niemoralne i oburzające.        

Znaczna część debaty na temat imigracji do stosunkowo zamożnych zachodnich demokracjach dotyczy wpływu tej imigracji na narodowe programy państwa opiekuńczego. Populiści na prawicy często wyrażają obawy, że ich kraje stają się magnesem dla uciekinierów z krajów źle zarządzanych oraz że obywatele ich krajów  będą musieli konkurować z imigrantami o rządowe programy socjalne, usługi publiczne lub mieszkania komunalne. 

Ten typ argumentów jest postrzegany przez część lewicy jako „szowinizm opiekuńczy” z równoczesnym domaganiem się otwarcia granic, zniesienia rozróżnień między legalnymi i nielegalnymi imigrantami i udostępnienia wszystkim praw przysługujących obywatelom.   


Jak pisze Lind „wymazanie nawet definicji obywatelstwa ograniczonej do banalnego prawa do świadczeń z państwowej kasy prowadzi teoretycznie (chociaż jeszcze nie w praktyce) do wymazania państwa narodowego i zastąpienia go czymś w rodzaju państwa charytatywnego”.

Nic nie może być bardziej odległe od pradawnych początków obywatelstwa sąsiadów, którzy przysięgali sobie wzajemną pomoc, niż utopijne państwo dobroczynne, którego propagandyści odrzucają wąskie interesy obywatelskie lub narodowe na rzecz globalnego humanitarnego altruizmu. 

Jeśli zarządzający publiczną kasą decydują się na przekazanie bez zgody podatników  publicznego majątku, to zdradzili swój obowiązek powierniczy wobec deponentów i splądrowali instytucję, którą mieli zarządzać.


Nie oznacza to oczywiście, że podatnicy nie mogą wyrazić zgody na działalność pomocową ze wspólnej kasy dla nie-obywateli.


Obecny entuzjazm i niemal powszechna chęć pomocy Ukraińcom świadczy zdaniem amerykańskiego politologa zarówno o podziwie i tęsknocie do bardziej tradycyjnego rozumienia słowa „obywatel”, jak i o tym, że w obliczu prawdziwego zagrożenia państwo narodowe ponownie staje się wartością, za którą obywatele gotowi są narażać swoje życie.


Broniący swojego domu Ukraińcy przypomnieli światu, że słowo obywatel znaczy coś więcej niż tylko „konstytucyjnie uprawniony do świadczeń ze strony państwa”.