Ulice, pomniki i gniewu nawyki


Andrzej Koraszewski 2021-10-30


Mój ojciec na ulicy Skarbka mówił mi o Skarbku, na Lubeckiego o Lubeckim, na Włodkowica o Włodkowicu, a na Ostroroga o Ostrorogu. Za cholerę nie mogę sobie przypomnieć, o czym  mówił na ulicy Armii Czerwonej, a przecież bywaliśmy na niej równie często. Matka lubiła ulicę Leśną i podobne, a na temat pomników twierdziła, że prawie wszystkie to straszydła estetyczne i historyczne. Mówiła, że to kamienne i metalowe potwory, które należy wypędzić z miasta. Nazwiska ludzi na tabliczkach ulic zazwyczaj dla przechodniów, a nawet dla mieszkańców tych ulic nic nie znaczą, pomniki częściej wywołują jakieś emocje, chociaż te reakcje rzadko bywają przemyślane, a jeszcze rzadziej racjonalne.

W naszej najnowszej historii prawdopodobnie największą radość i najmniej kontrowersji wywołało zlikwidowanie pomnika Feliksa Dzierżyńskiego w Warszawie, znacznie wcześniej pomniki Stalina likwidowano bez pompy, ale ich znikaniu towarzyszyło uczucie ulgi, niektórzy byli oburzeni, kiedy zaczęły znikać pomniki Lenina. Po 1989 roku rady miejskie, powiatowe i gminne poświęciły setki roboczogodzin swoich radnych na narady, kto ma zająć miejsce na ulicznych tablicach po komunistach, a taksówkarze mieli kłopot, żeby opanować chaos wynikający z niezgodności starych map i nowej rzeczywistości. Taksówkarze nierzadko łączyli stare i nowe nazwy, więc i pasażerowie czasem ułatwiali im życie prosząc na przykład, żeby ich zawieźć na ulicę Jana Pawła Marchlewskiego. Już w najnowszych czasach społeczeństwo było mocno podzielone, kiedy z inicjatywy prywatnej (bez zgody i wiedzy władz miejskich) zwalono w Gdańsku pomnik prałata Jankowskiego. Również sąd nie miał w tym przypadku łatwego zadania. Nie było wątpliwości, że nie tylko pomnik został naruszony, ale i prawo. Ponad dwa i pół roku po wydarzeniu, sprawców uniewinniono, ale skazano na karę zadośćuczynienia finansowego dla fundatorów pomnika. Znaczna część społeczeństwa uznała obalenie tego pomnika za działanie w najwyższym stopniu słuszne i chwalebne, ale protesty przeciw nałożeniu kary finansowej na sprawców były właściwie minimalne.


Inny pedofil, ksiądz Eugeniusz Maskulski, ulotnił się z pomnika w nieznanym kierunku i teraz Jan Paweł II, który wcześniej spoglądał z miłością na klęczącego u jego stóp pedofila, wygląda jakby obserwował licheńskie mrówki. 

 

Sam nie wiem, czy z nadzieją patrzeć mam teraz, czy z niepokojem. Sondaże nie wyglądają specjalnie zachęcająco, ale wielu dostrzega jakieś znaki na niebie i ziemi, że nie tylko pomniki będą znikać, ale, że i całe Prawo i Sprawiedliwość zacznie tonąć i jakaś tęcza na niebie wreszcie się pojawi.

 

Tymczasem za oceanem też z tymi pomnikami jakieś dziwne rzeczy się dzieją.  Znakomity biolog ewolucyjny, Jerry Coyne, od pewnego czasu powraca do projektu zmiany nazwy Huxley College of Environment przy Western Washington University (jak również usunięcia jego popiersia) w ramach polowania na rasistów. Czy Thomas Henry Huxley był rasistą? Opowiadał się za zniesieniem niewolnictwa, znany jest przede wszystko jako wielki obrońca teorii ewolucji, bez trudu można znaleźć jakieś jego seksistowskie uwagi, a nawet takie, które wypowiedziane dziś byłyby zasadnie uznane za rasistowskie. Jednak zdaniem Coyne’a zarzuty jakoby Huxley twierdził, że różne rasy ludzkie ewoluowały osobno, nie znajdują żadnego potwierdzenia w jego pismach, podobnie jak i twierdzenia jakoby popierał eugenikę. Jest to zatem polowanie na czarownice dla samego polowania na czarownice, co nie czyni z szalejących inkwizytorów ludzi moralnych.

 

Atak na Huxley’a to zaledwie jedna z dziesiątków podobnych akcji, które skłaniają do pytania, czy moralizatorzy są aby moralni. Gdzie mamy do czynienia z zasadną krytyką i odbrązawianiem pomnikowych postaci, a gdzie z wdrapywaniem się na ołtarze postaci nie tylko mocno podejrzanych, ale i bardzo niebezpiecznych?  

 

W pewnym sensie rozumiem spór o Kolumba, chociaż wolę na niego patrzyć przez pryzmat znakomitej książki Jareda Diamonda Strzelby, zarazki, stal, ciekawie pokazującej dlaczego rozwój (i towarzyszące mu okrucieństwo) wędrowało od żyznego półksiężyca w kierunku Azji, Afryki Północnej (ale tylko do Sahary) i Europy, a potem do Ameryki, a nie odwrotnie. Kolumb był zaledwie odkrywcą i częścią ówczesnego świata. Zasadne wydaje się twierdzenie Diamonda, że gdyby geografia była inna, kierunek byłby inny, ale okrucieństwo zapewne nie mniejsze. Również w czasach Kolumba nie brakowało ludzi głęboko przekonanych o swojej moralnej doskonałości, mamy jednak powody, by wątpić, czy mieli po temu podstawy.

 

Za oceanem wśród oskarżonych o rasizm znalazł się Thomas Jefferson, a ciekawie analizował te oskarżenia, publicysta Boston Globe, Jeff Jacoby. Autor zaczyna swój wywód tak:

Kiedy urzędnicy Nowego Jorku jednogłośnie głosowali w zeszłym tygodniu za usunięciem ogromnego posągu Thomasa Jeffersona, który stał w sali rady ratusza od 1910 roku, członkini rady Adrienne Adams zracjonalizowała ten ruch, argumentując, że trzeci prezydent kraju „ucieleśniał niektóre z najbardziej haniebnych części długiej i zróżnicowanej historii naszego kraju”.

Autor artykułu pisze dalej, że jest to oczywiste przypomnienie, iż Jefferson był właścicielem niewolników, że od dwustu lat historycy przypominają jego długoletni związek z niewolnicą Sally Hemings, z którą miał sześcioro dzieci oraz że ten pomnik Jeffersona został ufundowany przede wszystkim w podzięce za jego uporczywą obronę wolności religijnej.    

 

Rzecz interesująca, fundatorem tego pomnika, był pierwszy w historii Ameryki żydowski komandor marynarki wojennej Uriah P. Levy, dla którego ta walka Jeffersona o swobodę wyznania miała szczególne znaczenie.   


Stosunek Thomasa Jeffersona do niewolnictwa był co najmniej niespójny. Był właścicielem niewolników, ale – jak pisze Jeff Jacoby:

Jako  delegat na Kongres Konfederacji w latach 80. XIX wieku Jefferson pracował nad zakazem wprowadzania niewolnictwa na nowe amerykańskie ziemie – zakaz ten został zapisany w Rozporządzeniu Północno-Zachodnim z 1787 r., które ustanowiło region Wielkich Jezior jako pierwszy nowo zorganizowany stan. Jako prezydent 20 lat później podpisał ustawę zakazującą „importu niewolników do jakiegokolwiek portu lub miejsca w jurysdykcji Stanów Zjednoczonych”, tym samym kończąc udział USA w handlu niewolnikami na Atlantyku. Czyniąc to, spełnił swoją własną obietnicę złożoną kilka miesięcy wcześniej, kiedy w swoim szóstym dorocznym orędziu do Kongresu, (co dziś nazywamy przesłaniem o stanie Unii) obiecał „wycofać obywateli Stanów Zjednoczonych z wszelkiego dalszego udziału w tych naruszeniach praw człowieka, które tak długo praktykowane są wobec mieszkańców Afryki i które moralni, szanowani i najlepsi w naszym kraju obywatele od dawna są gotowi zdelegalizować”.

Jacoby tego nie przypomina, ale Thomasa Jeffersona łączyła długoletnia przyjaźń z Tadeuszem Kościuszką. Kościuszko był zwolennikiem natychmiastowego zniesienia niewolnictwa we wszystkich stanach Unii. Jefferson przeciwstawiał się temu. Jak wyglądały ich spory wokół tej sprawy? Czy Jefferson troszczył się wyłącznie o własne interesy, czy obawiał się o całość Unii? Dlaczego nie dał przykładu (mimo, że Kościuszko zapisał pieniądze ze sprzedaży nadanej mu w Ameryce ziemi na wykup niewolników Jeffersona)?      


W swojej książce Jefferson nazwał niewolnictwo niekończącym się despotyzmem, pisał: „lękam się o mój kraj, gdy myślę, że Bóg jest sprawiedliwy: że Jego sprawiedliwość nie może spać w nieskończoność”. Jacoby przypomina, że …

W swoim pierwotnym projekcie Deklaracji Jefferson zawarł klauzulę namiętnie potępiającą  niewolnictwo Afrykanów i był zmartwiony, gdy Kongres Kontynentalny, który wymagał jednomyślności, skreślił ją z ostatecznej wersji. Niemniej to, co pozostało — zwłaszcza stanowcze słowa otwierające Deklarację, które przygotowały scenę dla tego, co nastąpiło później, otwierało drogę do dalszej walki. Martin Luther King, Jr., w swoim słynnym wystąpieniu „I Have a Dream” w 1963 roku, odwołał się do słów Jeffersona w Deklaracji, traktując je nie jako dowód hipokryzji, ale jako uroczystą obietnicę, której Ameryka powinna dotrzymać.

Również Abraham Lincoln — na polu bitw pod Gettysburgiem przywołał słowa Jeffersona, mówiąc, że Stany Zjednoczone były pierwszą na świecie republiką „poczętą w wolności i oddaną założeniu, że wszyscy ludzie są stworzeni równi”.


Nie możemy dziś jednoznacznie odpowiedzieć, czy Jefferson, odmawiając natychmiastowego zniesienia niewolnictwa, obawiał się o całość Unii, czy o własne interesy, (czy może o jedno i drugie). To co wiemy z pewnością to, że obrońcy niewolnictwa nienawidzili go i mieli po temu powody.       


Nikt nie jest doskonały, a upraszczanie historii, dla doraźnych potrzeb politycznych przez misjonarzy mających ambony i nie potrzebujących zastanawiać się nad jakąkolwiek odpowiedzialnością za słowa, aż nazbyt często jest nie tyle walką o sprawiedliwość społeczną, co walką o rząd dusz, za którą płacą najwięcej ci, którzy dają się porwać wiecowym mówcom.


Nic nie jest proste, podejrzewam jednak, że od pomników ważniejsze są książki.