Koszty finansowe błędnej świadomości


Andrzej Koraszewski 2021-10-20


Jako właściciel jednorodzinnego domu kilka razy w tygodniu otrzymuję propozycje zapierającej dech w piersiach dotacji na panele słoneczne. Dziękuję uprzejmie za zainteresowanie i wracam do przerwanego zajęcia. Te przerwane zajęcia to zazwyczaj oglądanie świata dzięki uprzejmości (i umiejętności) władców Internetu, bowiem jako posiadacz jednorodzinnego domu w miejscu, gdzie diabeł ma młode, mogę zaglądać nie tylko do tygodnika „The Economist”, ale i do „Arab News”, „GhanaWeb”, a nawet do „Gazety Wyborczej”.

Zatrzymała mnie na chwilę wiadomość z „Rzeczpospolitej”. Naczelny tej gazety, Bogusław Chrabota pisze:

„Europejska solidarność energetyczna to dopiero pieśń przyszłości. Ceny rosyjskich nośników energii są sterowane politycznie z Kremla. Polski anachroniczny miks energetyczny coraz bardziej obciążany jest cenami zielonych certyfikatów, a forsowne inwestycje w farmy wiatrowe czy solarne zostały skutecznie zablokowane przez polityków w czasie, kiedy należało je rozpędzać. Cóż, dziś jako ratunek pozostało punktowe dopłacanie ludziom skazanym na tzw. ubóstwo energetyczne. Jednak żaden budżet nie udźwignie skutecznego wsparcia dla całego elektoratu prawicy.” 

Burmistrz mojego miasteczka uważa, że z tymi wiatrakami to nie był najlepszy pomysł, podobną opinię ma zaprzyjaźniony urzędnik Urzędu Marszałkowskiego, ale ciekawsze wydają się opinie z innych krajów. Zaraz do nich wrócę, ale najpierw doniesienie, które było powodem artykułu Bogusława Chraboty. Gazeta zamówiła sondaż z pytaniem, kogo Polacy winią za wzrost cen energii, a sondaż omawia Michał Kolanko. Pierwszy akapit jego artykułu stwierdza jasno:  „Partie prześcigają się w pomysłach dotyczących walki z wysokimi cenami energii. A Polacy chcą, by odpowiedzią były inwestycje w zieloną transformację.”


Pięknie, ale na czym Polacy opierają swoje opinie? Jak pokazuje grafik załączony do tego artykułu 63 procent respondentów za wysokie ceny energii wini rząd, 28 procent Unię Europejską, tyleż wini producentów energii, 19 procent Rosję i Bóg wie kogo, a zaledwie 8 procent było wystarczająco mądrych, żeby odpowiedzieć „nie wiem”. 


Wina rządu jest poza wszelką wątpliwością, bo wiadomo, że mądry rząd by coś zrobił. Pytanie jednak, czy proponowany przez większość wybór jeszcze silniejszego antyrynkowego dotowania zielonej energii z pieniędzy podatników jest tym rozwiązaniem, które przyniosłoby zarówno bezpieczne zaopatrzenie kraju w energię, jak i obniżkę jej kosztów?


To co może niepokoić, to rutynowe pomijanie faktu, że Polska jest częścią świata i że nasze problemy nie są wyłącznie naszymi problemami. W Europie największy kryzys energetyczny obserwujemy dziś w Wielkiej Brytanii, a na świecie (jeśli nie będziemy zajmowali się krajami takimi jak Liban, gdzie główną przyczyną kryzysu są terroryści i związany z tym chaos administracyjny) z największymi problemami borykają się dziś Chiny. „The Economist” pisze:

„W tym tygodniu nasza okładka przedstawia pierwszą wielką panikę energetyczną w zielonej erze. Od maja cena koszyka ropy, węgla i gazu wzrosła o 95%. Amerykańskie ceny benzyny osiągnęły 3 dolary za galon. Awarie ogarnęły Chiny i Indie. Wielka Brytania ponownie włączyła swoje elektrownie węglowe. A Władimir Putin właśnie przypomniał Europie, że dostawy paliwa zależą od dobrej woli Rosji. Panika świadczy o tym, jak bardzo współczesne życie zależy od obfitości energii: bez niej nie stać nas na zapłacenie rachunków, w domach zimno, a produkcja staje. Jednak panika ujawniła również głębsze problemy, gdy świat przechodzi na czystszy system energetyczny, w tym niewystarczające inwestycje w odnawialne źródła energii i niektóre przejściowe paliwa kopalne, rośnie ryzyko geopolityczne i słabe bufory bezpieczeństwa na rynkach energii. Świat może jeszcze uciec przed poważną recesją energetyczną: usterki mogą zostać rozwiązane, a Rosja i OPEC mogą niechętnie zwiększyć produkcję ropy i gazu. Kosztem będzie jednak co najmniej wyższa inflacja i wolniejszy wzrost. A po drodze może być więcej kłopotów.”

Brytyjski tygodnik pisze to samo, co  mówią polscy respondenci, czyli, że inwestycje w zieloną energię są niewystarczające. Duński badacz i szef dużego think tanku z udziałem wielu noblistów, Bjorn Lomborg od wielu lat apelował o ponowne przeanalizowanie strategii walki o zmniejszenie emisji gazów cieplarnianych, wskazując na tragicznie niską wydajność obecnych technologii, na ich niepewność i niską skuteczność, jeśli idzie o zapobieganie globalnemu ociepleniu. Jego zdaniem odchodzenie od węgla nie może być napędzane paniką, ani nie powinno skłaniać do przelewania astronomicznych pieniędzy na dotowanie niewydajnych i ekologicznie szkodliwych technik produkcji energii, bo to wyłącznie blokuje rozwój, jego zdaniem celem powinno być systematycznie zmniejszanie szkodliwości elektrowni węglowych, przechodzenie na gaz oraz (co jego zdaniem jest szczególnie ważne) przygotowanie się na to, że globalnego ocieplenia może nie udać się zatrzymać i trzeba szukać możliwości neutralizowania jego skutków. Lomborg i jego zespół pokazują, że kryzys energetyczny najmocniej uderzy w kraje najbiedniejsze, że podczas gdy dla krajów zamożnych rozsądną alternatywą jest budowanie elektrowni atomowych, tam rozwój zależy od energetyki najtańszej, sprawdzonej i nie wymagającej kadr z bardzo wysokimi kwalifikacjami.


Brytyjski dziennikarz naukowy i polityk, Matt Ridley (entuzjasta brexitu, który miał nadzieję, że to rozstanie uwolni brytyjską naukę od biurokratycznych pęt), pisze:

„Kiedy projekt ustawy energetycznej Davida Camerona dyskutowano w parlamencie w 2013 roku, powszechnym słowem był “trylemat”, czyli poszukiwanie klucza do tego, żeby energia była finansowo dostępna, niezawodna i niskowęglowa. Wszyscy wiedzieli wówczas, że energia odnawialna jest zawodna: energia wiatrowa działa mniej niż jedną trzecią czasu, a energia słoneczna jest niedostępna nocą (oczywiście) i mniej wydajna w pochmurne dni. Niemniej, kiedykolwiek my, wichrzyciele, podnosiliśmy tę kwestię, mówiono nam, byśmy się nie martwili – rozwiąże się sama, mówili nam, albo zapewniając, że wiatr zawsze gdzieś wieje, albo wskazując na możliwość magazynowania elektryczności na olbrzymich farmach baterii. No cóż, byli po prostu w błędzie. Zadanie balansowania sieci energetycznej i utrzymania elektrycznej stabilności stawało się coraz bardziej niebezpieczne im bardziej polegaliśmy na energii wiatrowej – co pokazały częste przerwy w dostawach elektryczności w sierpniu 2019 roku. Przez ostatnie dwadzieścia lat koszt zarządzania siecią wzrósł do niemal dwóch miliardów funtów rocznie.”

Matt Ridley przypomina kilka oczywistych prawd: energia wiatrowa i słoneczna jest kapryśna i musi być uzupełniana przez elektrownie węglowe lub gazowe, czyli takie, które względnie łatwo błyskawicznie wygasić i uruchomić. Elektrownie jądrowe nie nadają się do tego, bo nie można ich na żądanie zatrzymywać. W efekcie elektrownie jądrowe likwidowano, a nowych nie budowano. Wielkie farmy wiatrowe i słoneczne wymagają dużych obszarów ziemi, względnie mogą być uplasowania na morzu, to jednak wymaga specyficznych miejsc, zazwyczaj odległych od centrów przemysłowych i dużych miast. Linie przesyłowe są kosztowne w budowie i obsłudze. Z poszukiwań złóż gazu łupkowego praktycznie zrezygnowano, z powodu nacisku środowiskowców, a to powoduje powrót do zależności od Rosji i krajów arabskich.            


Jego zdaniem dzisiejsze coraz wyższe ceny energii są ceną za uleganie modom intelektualnym, a prawdziwe konsekwencje prawdopodobnie dopiero się ujawnią.    


Czy ma rację? Ciekawym przypadkiem są Chiny, gdzie postanowiono dogonić i przegonić również w kwestii odchodzenia od węgla, powodując praktycznie załamanie się sektora energetycznego. Nie dość, że – jak informuje Financial Times z 17 października - ceny energii wzrosły o 20 procent, to przerwy w dostawach elektryczności uderzyły w cały przemysł. Rząd błyskawicznie zaczął ponownie uruchamiać kopalnie węgla, importuje ogromne ilości węgla m. in. z USA, zliberalizował przemysł energetyczny mając nadzieję, że zdoła zapobiec załamaniu się produkcji. Drobni przedsiębiorcy powrócili do generatorów, ponieważ nawet wielokrotny wzrost kosztów energii jest lepszy niż niemożność zrealizowania kontraktów.        

Przedłużający się  kryzys energetyczny powoduje efekt domina, wzrastające koszty wszystkiego i coraz większe prawdopodobieństwo bankructw wielu przedsiębiorstw. Wygląda na to, że ten kryzys całkowicie zaskoczył wszystkich ekspertów. Według raportu rządowego w ubiegłym miesiącu prawie 150 tysięcy chińskich firm ucierpiało z powodu przerw w dostawach prądu, a urzędnicy prywatnie ostrzegają przed narastającymi zakłóceniami.


Tu i ówdzie obserwuje się wyrażane półgębkiem nadzieje, że chiński kryzys energetyczny albo przyhamuje, albo wręcz zatrzyma „chińskie zagrożenie”. Jeśli jednak mamy do czynienia z kryzysem globalnym, a nie tylko kryzysami lokalnymi, to ta radość może być przedwczesna i można sobie wyobrazić sytuację, w której Chiny będą wychodzić ze swojego kryzysu energetycznego, kiedy ten sam kryzys uderzy z całą mocą w gospodarki zachodnie. Chwilowo przewidywanie dalszego rozwoju jest trochę wróżeniem z fusów, ale można odnieść wrażenie, że dziś najczęściej proponowane jest to lekarstwo, które wywołało chorobę. Ideologia zamiast pragmatyki, dotowanie technologii niewydajnych zamiast bodźców wspierający rozwój nowych zielonych technologii, centralne planowanie zamiast rynku.       


Kryzys energetyczny (i możliwe scenariusze jego rozwoju), wydaje się być częścią szerszego zjawiska jakim jest coś, co niektórzy nazywają epoką postprawdy. Pełnego zaufania do nauki nie było nigdy i nie jestem pewien, czy powinniśmy być na klęczkach przed wszystkim, co ma stempelek „nauka”, być może chodzi tu przede wszystkim o powrót respektu dla naukowej metody badania faktów, prezentowania hipotez, dyskutowania o tym, co wiemy oraz pamiętania o obszarach niepewności.  


Pragmatyka i przemienne rządy centrowo lewicowe zastępowane przez rządy centrowo prawicowe wydają się należeć do przeszłości, jak twierdzi brytyjska dziennikarka Melanie Phillips, żyjemy w epoce teorii spiskowych, zdaniem amerykańskiego historyka, Richarda Landesa, jest to raczej epoka ruchów milenijnych, tak czy inaczej dyskusje zmieniły się w partyjne obwieszczenia, a partyjne (lub jak kto woli środowiskowe) racje nie podlegają dyskusji. W redakcjach słyszymy nieustanny łomot przybijanych stempelków lewicowe – prawicowe, zdanie odmienne traktowane jest z wrogością przechodzącą w nienawiść. Ruchy milenijne pasą się wizją apokalipsy, a koniec świata ściągną na ludzkość ludzie myślący, że wolno się zastanawiać zgodnie ze standardami staroświeckiego akademickiego dyskursu.


Być może kryzys energetyczny jest tylko drobnym przykładem wysokich kosztów finansowych błędnej świadomości zakorzenionej w ochoczym odrzuceniu rozumu respektującego wątpliwości.