Dyskurs nasz powszedni pozwól zmienić Panie
Czy jest jakaś zmienna, która na pisowski elektorat wpływa silniej niż inne? Po pierwsze źródła informacji o Polsce i świecie współczesnym. Pisowski elektorat trzyma się TVP i programu pierwszego Polskiego Radia. Nie sądzę, aby istniała szansa zmiany tego stanu rzeczy. Informacja nie jest towarem pierwszej potrzeby i wygląda na to, że ogólna nieufność wobec polityków konkuruje z poziomem ogólnej nieufności wobec mediów. Sympatie i wybory politycznych opcji wydają się być najsilniej skorelowane z tradycją danego środowiska i oparte na szczątkowej wiedzy o działaniach i zamiarach poszczególnych partii politycznych oraz na intuicyjnych sympatiach.
Wielu autorów zwracało uwagę na fakt, że partie polityczne, które niegdyś reprezentowały interesy dużych segmentów społeczeństwa, zmieniły się w partie wodzowskie, których szefowie występują w ogólnowojskowych konkursach piękności.
Jeden z ciekawszych artykułów na ten temat ukazał się niedawno w Studio Opinii. Autor podpisujący się pseudonimem Bisnetus, opisuje to zjawisko pisząc m. in.:
„W rezultacie mamy dziś do czynienia ze społeczeństwem wykluczonym z procesów demokratycznych, które nie lubi i nie szanuje państwa i władzy, a nawet nie uznaje ich za swoje. Poziom debaty publicznej jest w Polsce tragicznie niski. Mamy też wyalienowane ze społeczeństwa karłowate partie polityczne gromadzące w swoich szeregach jedynie działaczy wątpliwej reputacji, a pozbawione niemal całkowicie obywatelskiej bazy. Są to w zasadzie twory wykreowane w mediach, kontrolowane odgórnie przez pojedyncze osoby lub wąskie grupy partyjnych działaczy. W stylu działania i organizacji nie przypominają one w najmniejszym stopniu powszechnych, obywatelskich i demokratycznych partii typu zachodniego. Nawiązują one natomiast bardziej do wzorców działania zamkniętych sekt, zorganizowanych grup przestępczych czy wręcz, przy zachowaniu odpowiednich proporcji, do wodzowskich i despotycznych modeli partii faszystowskich i komunistycznych.”
Społeczeństwo wykluczone z procesów demokratycznych, czy odmawiające udziału w tych procesach? Możemy się zastanawiać nad pytaniem, dlaczego uczestniczymy chętniej w demonstracji niż w zebraniu? Dlaczego wolimy żądać niż naradzać się? Dlaczego oczekujemy, że coś może wyniknąć z ulicznego protestu, ale wątpimy, żeby jakakolwiek konferencja cokolwiek zmieniła?
Bo mamy kadrowe partie, w których wodzowie uzgadniają działania w nieustających zmowach z dworzanami, zajmując się przede wszystkim pilnowaniem, żeby nikt nie zagroził pozycji wodza (względnie knując jak wodza zmienić)? Pewnie po części tak jest. Zaufanie do własnej sprawczości wydaje się być równie małe na poziomie kraju, jak i na poziomie gminy. Agora się zmienia. Dobrze nie było nigdy, ale faktem jest, że w początkach nowoczesnego parlamentaryzmu partie polityczne były splecione z masowymi ruchami. Zmianę charakteru sceny politycznej możemy kojarzyć z pojawieniem się nowoczesnych totalitaryzmów – komunizmu i faszyzmu, ale również z postępem technicznym. Radio, a potem telewizja radykalnie zmieniły charakter masowej komunikacji. Radio pozwoliło wiecowemu mówcy z piwiarni mówić do milionów. Orwell w pierwszych dniach istnienia telewizji dostrzegł grozę tej zmiany w systemie komunikacji masowej (chociaż nie przewidział, że ten sam postęp techniczny dostarczy narzędzi pozwalających na utrudnienie Wielkiemu Bratu nadzoru nad każdym i każdą). Te wodzowskie, kadrowe partie polityczne są również efektem zmiany struktury klasowej i jej odbicia w społecznej świadomości. Klasowy charakter partii politycznych zawsze był trochę naciągany, ale dziś budowanie partii politycznej opartej na grupowych interesach jest niemal niemożliwe. Politycy mówią do całego narodu lub do całego społeczeństwa (a często spór między nimi dotyczy właśnie tego, czy mówią do narodu, czy do społeczeństwa).
Czy zatem jest szansa na powrót do wielkich partii parlamentarnych autentycznie angażujących ludzi w procesy polityczne? Albo stawiając to pytanie inaczej – którędy droga do społeczeństwa bardziej obywatelskiego? Oczywiście nie mam zielonego pojęcia. Mogę zaledwie rozglądać się po świecie, czy są gdzieś wzory, które mogłyby być przydatne w poszukiwaniu strategii budowania społeczeństwa bardziej obywatelskiego.
Kiedy pół wieku temu przyjechałem z Polski do Szwecji zachwycił mnie ich sposób przygotowywania i prowadzenia zebrań. Organizatorzy bardzo starannie przygotowywali materiały informujące w jakiej sprawie mamy się zebrać, co mamy rozstrzygnąć, co trzeba najpierw wiedzieć, żeby móc o tym dyskutować, kto może, a kto nie może w danej sprawie decydować o wyborze rozstrzygnięcia. Pozwalało to na unikanie czegoś, co Szwedzi od stuleci nazywają „polskim sejmem”, czyli bałaganiarskiego i próżnego gadania. Ich zebrania nadal były nudne, ale przynajmniej zazwyczaj do czegoś prowadziły. Nie wiem jak to w Szwecji wygląda dziś, ale wiem, że nasz dyskurs narodowy i gminny wydaje się mieć szczątkowe znamiona celowości i skuteczności. Mamy zbyt często kakofonię monologów, z zarządzaną przez taką lub inną damę dworu reasumpcją głosowania, żeby końcowy wynik pasował do oczekiwań wodza.
W poczuciu niemocy wracamy na ulicę, żeby zaprotestować i szukamy możliwości powrotu do złotego wieku, którego nigdy nie było.
Prawdę mówiąc niemrawość obywatelskiego życia w gminie przeraża mnie bardziej niż niemrawość życia obywatelskiego w państwie, jako, że coś mi mówi, że bez tego pierwszego to drugie jest czystą abstrakcją. Ale może nie mam racji.
Pozostaje modlitwa pod hasłem dyskurs nasz powszedni pozwól zmienić Panie. Jednak badania wykazują znikomą skuteczność modlitw (jeśli nie liczyć ich skuteczności psychoterapeutycznej).