Długi marsz przebudzeńców


Andrzej Koraszewski 2021-09-09

Marcia Fudge, obecna minister budownictwa mieszkaniowego i rozwoju miast, podczas demonstracji w 2018 roku. (Zdjęcie: wikipedia).
Marcia Fudge, obecna minister budownictwa mieszkaniowego i rozwoju miast, podczas demonstracji w 2018 roku. (Zdjęcie: wikipedia).

Skąd się wzięli? Dokąd idą i czego chcą? Ayyan Hirsi Ali porównuje ich do zwolenników radykalnego islamu, walczącego o światowy kalifat, wielu autorów dostrzega w tym marszu szaleńców podobieństwa z chińską rewolucją kulturalną i hunwejbinami, historyk, Richard Landes pisze o średniowiecznych ruchach milenijnych. Ostatnio brytyjski „Economist” podjął próbę analizy tego zjawiska. Nazywając ten ruch przebudzeńców „wokeizmem”.

Autorzy artykułu definiują go jako luźny zestaw idei charakteryzujący się aktywizmem na rzecz sprawiedliwości społecznej, którego wspólnym wątkiem jest namiętne poszukiwanie strukturalnego rasizmu i przekonanie, że wolność słowa, indywidualizm, uniwersalizm i podobne to wielka zasłona dymna ukrywająca dyskryminację i niesprawiedliwość oraz obronę przywilejów białej rasy.   


Skąd się wzięli? Nawiązując do głośniej książki The Coddling of the American Mind Jona Haidta i Grega Lukianoffa „Economist” daje do zrozumienia, że przyczyną może być połączenie zamożności i teologii upupienia, czyli rodzicielska nadopiekuńczość. Psycholodzy od dziesięcioleci zalecają wychowanie do zapatrzenia we własny pępek. Prawie pół wieku temu szwedzki pisarz ostrzegał, idzie pokolenie, które dostaje więcej protein niż wiedzy. (Autorzy artykułu nie przedstawiają tego aż tak brutalnie, bo to mogłoby być niebezpieczne.)         


Ludzie nazywają czasem tych przebudzeńców „śnieżynkami” – nadwrażliwi i prymitywni, wyrafinowani i niezdolni do samodzielnego myślenia, komunikujący się przy pomocy jednozdaniowych memów i przerzucający się między płaczem i morderczą wściekłością. Działają w bandach i nieustannie szukają ofiar. Studenci, czyli talibowie Zachodu, swoją wizję świata kształtują pod wodzą mułłów, czyli dyplomowanych intelektualistów podszywających się pod naukę, którzy w rzeczywistości są tylko politrukami w płaszczach filozofów.


Studenci zostali przekonani do tego, żeby zawsze ufać swoim uczuciom, a uczucia wypływają z impulsów zbiorowej duszy rozwrzeszczanej tłuszczy. 


Kto i kiedy zaczął zmieniać podręczniki nauk społecznych w notatniki agitatora? Autorzy artykułu dekonstruują „wokeizm” wskazując na postmodernizm z jego dekonstrukcją wszelkiej konstrukcji i krytyczną teorią polityczną zmieniającą historię metodologią nieustającego photoshopu. Cofają się również do Herberta Marcuse. I słusznie, bowiem Herbert Marcuse już w 1965 roku wykuł pojęcie ‘represywnej tolerancji’, które dawało wyrafinowaną kładkę do eliminacji wolności słowa na rzecz postępu. Anulowanie liberalnego credo o wolności słowa i uporządkowanej dyskusji miało (jak sugerował filozof-celebryta) być niezbędne dla zakończenia ucisku. „Economist” przywołuje również Paulo Freire, brazylijskiego celebrytę z intelektualnych salonów, który stworzył „pedagogikę uciśnionych”. Lista prekursorów tego ruchu przebudzeńców jest dłuższa, chociaż ja bym dorzucił katolickiego świętego Tomasza Morusa z jego manifestem powrotu do opiekuńczości wobec maluczkich, którzy pozbawieni naszej czułej troski sczezną bez reszty. Przebudzeńcy są awangardą walki dobra ze złem i w imieniu uciśnionych ludów kolorowych odczuwają duszności inkluzywne i intersekcjonalne.


Tytuł artykułu w „The Economist” zawiera pytanie jak amerykańskie przebudzeństwo przeskoczyło z elitarnych uniwersytetów do mas? Od dłuższego już czasu studentów najbardziej elitarnych uczelni amerykańskich obowiązują kody językowe, które pozwalają odróżnić człowieka dobrze wychowanego od reakcyjnej hołoty. Na dzień dobry dostają kursy różnorodności i wrażliwości, krytycznej miłości bliźniego i metodologii sprawdzania białych przywilejów.


Czy rację mają autorzy artykułu, że główne studenckie mantry są przynoszone na uczelnię z rodzinnych domów? Pewnie po części tak, ale nie jest to takie proste. (Rodzice też byli kiedyś studentami, a wyniesioną z uczelni mądrość wzmacniali codzienną lekturą najlepszych na świecie gazet.)


Czytając ten artykuł przypomniałem sobie widzianą kilka dni temu tabelkę, która miała w skrócie wyjaśniać, dlaczego polskie uczelnie plasują się tak nisko w światowych rankingach:          



Amerykanie mają inny, wręcz poważniejszy problem z wydziałami teologii politycznej na uczelniach, które dotąd plasowały się w tych rankingach na samym szczycie. I nie chodzi tu już tylko o te wydziały różnych gałęzi nauk politycznych, ale o przenikanie ich dogmatów do administracji i na wydziały kształcące fachowców.   


Media społecznościowe okazały się pasem transmisyjnym filozofii do mas. Porywające idee przekazywane są radosnym ćwierkaniem. Jak twierdzą autorzy artykułu w “The Economist” szczególną rolę odegrała tu rewolucja cyfrowa w tradycyjnych mediach. Wydania internetowe przejęła dziennikarska młodzież, działająca według wzoru skopiuj, dodaj dwa słowa, podpisz i wklej. Zasada sprawdzania faktów, bezstronności i obiektywności nie tylko została odrzucona, ale jest otwarcie potępiana jako naganna. Prawda ustąpiła miejsca moralnej (partyjnej) oczywistej oczywistości.                  


W amerykańskiej Partii Demokratycznej przebudzeńcy zdobywają coraz większe wpływy, spychając centrum na margines. Liberałowie starej daty coraz częściej wybierają ostrożność, bo sprzeciw zbyt drogo kosztuje.


Trzecim czynnikiem są wielkie korporacje medialne. Ponoć łączą się tu osobiste przekonania zazwyczaj młodego i zamożnego personelu z interesami firm. Innymi słowy – precz z kapitalizmem, niech żyje zysk. Istotnie, całościowy obraz skłania do wniosku, że wielkie korporacje nie tylko ulegają, ale aktywnie wspierają „postępową lewicę”. (Oraz, czego „Economist” nie odnotowuje, tłumią głosy sprzeciwu wobec szaleństw przebudzeńców.)  


Na końcu autorzy wymieniają przenikanie dogmatów tego ruchu do nauczania w szkołach oraz na różnych kursach w instytucjach państwowych i prywatnych. Zmiany w programach nauczania zmierzają do odrzucenia założeń merytokracji, pochwały pracowitości, oceny indywidualnych osiągnięć i rygorów nauki na rzecz postawionej na głowie rzekomo antyrasistowskiej propagandy.


W drugiej części opublikowanej tydzień później znajdujemy rodzaj podsumowania, w którym powtarza się to, co zaobserwowało już wielu, że ten ruch ma wszystkie znamiona ruchu religijnego, że ich taktyka trzymania za twarz wyznawców jest dobrze znana z historii Kościoła katolickiego, ale również ruchów takich jak rosyjski komunizm, czy chiński maoizm. Obserwujemy zdumiewające zjawisko – w miarę szybkiego postępu laicyzacji i odchodzenia od religii, pojawia się fascynacja nową formą państwa wyznaniowego.   


Przebudzeńcy są przeciwieństwem liberałów, tolerancja i przekonanie, że kompromis daje szansę na względną harmonię jest dla nich „białym przywilejem”, emocje zastępują rozsądek, a filarem filozofii jest zasada „moje musi być na wierzchu”. Stąd ciągłe dążenie do umocnienia ortodoksji, poszukiwanie i prześladowanie heretyków, a przede wszystkim kary za bluźnierstwo, czyli za jakiekolwiek kwestionowanie nowej wiary.


Ruch jak ruch, nie byłby tak przerażający, gdyby nie szybkość, z jaką się rozprzestrzenia. Jedni godzą się z nim dla świętego spokoju, inni z głębokiego przekonania, a jeszcze inni wietrząc możliwości kariery. Najciekawsi wydają się dysydenci z Trzeciego Świata broniący liberalnych wartości, uważani za szczególnie podejrzanych przez oficerów politycznych Nowego Ładu.


Przebudzeńcy budzą coraz większe zainteresowanie w Europie, wpływy ich głębokich myśli coraz częściej spotykam również w Polsce.