Wendy Sherman i sztuka spadania w górę


Jonathan S. Tobin 2021-01-26

Amb. Wendy Sherman. Credit: Wikimedia Commons.
Amb. Wendy Sherman. Credit: Wikimedia Commons.

Albert Einstein tego nie powiedział, ani nie powiedział tego Benjamin Franklin. Kimkolwiek był ten, kto pierwszy zaobserwował, że robienie tego samego raz za razem i spodziewanie się różnych rezultatów, jest definicją szaleństwa, może nie był równie inteligentny jak ci dwaj uznani geniusze, niemniej miał rację. Niestety, wydaje się, że nikt nie poinformował o tym ani prezydenta-elekta Joego Bidena, ani Wendy Sherman.

Sherman, która podczas weekendu została oficjalnie ogłoszona wybranką Bidena na stanowisko zastępczyni sekretarza stanu, jest kolejnym znajomym nazwiskiem wśród ludzi mianowanych do kierowania nową administracją. Zespół polityki zagranicznej Bidena jest istnym zbiorem wiodących postaci z ery Obamy, z praktycznie wszystkimi czołowymi ludźmi, którzy byli częścią tej samej grupy, kierującej krajem od 2009 do 2017 roku, włącznie z przyszłym sekretarzem stanu, Anthonym Blinkenem i doradcą ds. bezpieczeństwa narodowego, Jakem Shermanem.


Nowy prezydent wybrał ludzi, z którymi dobrze się czuje i którzy wiedzą, o co chodzi. Po czterech latach administracji Trumpa dla wielu ludzi brzmi to pozytywnie. Choć jednak Amerykanie z radością powitają spokój i opanowanie ze strony ludzi u steru władzy, niekoniecznie jest to to samo, co mądrość lub skuteczność. I choć doświadczenie jest zazwyczaj atutem w większości dziedzin życia, są wyjątki od tej reguły. Kiedy ludzie nieustannie ponoszą porażki w swojej pracy – a następnie nie tylko nie uczą się na własnych błędach, ale są do tego stopnia ofiarami własnej ułudy, że wierzą, iż przez cały czas mieli rację – wtedy ta definicja szaleństwa może okazać się istotna.  


Sherman już pracowała w Departamencie Stanu na kilku różnych stanowiskach. Za czasów administracji Clintona była asystentką sekretarza stanu, a potem doradczynią sekretarz  Madeleine Albright. Za czasów Obamy była zastępczynią sekretarza stanu ds. polityki zagranicznej, czyli była czwarta w hierarchii Departamentu. Obecnie, spędziwszy lata Trumpa na zgarnianiu gotówki pracując dla grupy konsultingowej Albright i ciesząc się wygodną synekurą jako profesorka Harvard University’s Kennedy School of Government, będzie teraz na drugim miejscu w Departamencie.


Jednak tytułem do sławy Sherman nie jest jej olśniewające CV ani związki. Uchodzi za “eksperta” w negocjacjach nuklearnych z bandyckimi reżimami. To czyni z niej żywy, przykład jak bardzo można przecenić w dyplomacji doświadczenie. Nikt inny nie może przypisywać sobie zasług za odegranie głównej roli w dwóch najgorzej prowadzonych kiedykolwiek negocjacjach przez jakiegokolwiek amerykańskiego dyplomatę. 


W 1994 roku Clinton powierzył jej zadanie prowadzenia negocjacji w sprawie porozumienia z Koreą Północną w celu zobowiązania obłąkanego, komunistycznego rządu do zamrożenia a potem zdemontowania jego program nuklearnego.


Clinton dał jej zadanie niemożliwe do wykonania. Władcą Korei Północnej był wówczas Kim Jong-il, ojciec Kim Jong-una, obecnego przywódcy tego bandyckiego reżimu. Nie było żadnej możliwej zachęty, jaką mogły ofiarować Stany Zjednoczone, która skłoniłaby go do rezygnacji z broni nuklearnej. Mądrzejszy niż Sherman dyplomata powiedziałby swoim przełożonym, że każda próba ugłaskania tego dyktatora jest skazana na niepowodzenie i że dobra, jakie oferowały Stany Zjednoczone, wzmocnią go i pogorszą los ludności Korei Północnej oraz jeszcze bardziej zdestabilizują region.


Sherman nie posiadała jednak takiej mądrości. Zamiast tego oferowała najróżniejsze nagrody pieniężne i ustępstwa dyplomatyczne, aby tylko Korea Północna podpisała porozumienie, które można przedstawić światu jako triumf polityki zagranicznej. Kontynuowała to do czasu, kiedy Clinton odszedł z urzędu, mimo faktu, że druga strona po prostu brała każdy dar, jaki przynosiła, bez robienia czegokolwiek, co mieli zrobić w zamian. Za jej kadencji problem nuklearny Korei Północnej nie tylko nie został rozwiązany, pogorszył się, bo zamiast “zamrozić i zdemontować” Kim Jong-il kontynuował gromadzenie bomb jądrowych i pocisków balistycznych do ich dostarczania.


Można by sądzić, że po tej fatalnej porażce Sherman straci wszelką wiarygodność jako dyplomatka. Jeśli jednak masz dobrą pozycję wśród członków establishmentu polityki zagranicznej, nikt nie osądza twojej pracy według obiektywnych standardów, takich jak sukces lub porażka. W tym świecie jedynymi atutami, które warto mieć, są doświadczenie i powiązania – a Sherman miała jedno i drugie. Następnym razem więc, kiedy Demokraci zajęli Biały Dom, była z powrotem w Departamencie Stanu z jeszcze ważniejszym tytułem i jeszcze większym zadaniem: negocjacji z Iranem, które spełniłyby obietnicę wyborczą prezydenta Baracka Obamy o wyeliminowaniu nuklearnego programu Iranu.


W rozmowach z Iranem Sherman miała przewagę, jakiej nie miała, kiedy stała przed Kim Jong-Ilem. W odróżnieniu od Korei Północnej Iran miał dużą gospodarkę, powiązaną z resztą świata. Był uzależniony od sprzedaży ropy naftowej, by utrzymać rząd i olbrzymie terrorystyczne przedsięwzięcie kierowane przez Korpus Strażników Rewolucji Islamskiej. Kongres zmusił Obamę do zgody na surowe międzynarodowe sankcje na Iran i ból, jakie zadały one Iranowi, zmusiły go do przyjścia do stołu negocjacyjnego.


Choć jednak pozycja Iranu była słaba, jego główny negocjator, minister spraw zagranicznych Mohammad Dżavad Zarif, miał jedną kartę do rozegrania i zrobił to mistrzowsko. Wiedział, że głównym celem Sherman – jak również Obamy i sekretarza stanu, Johna Kerry’ego – była umowa za wszelką cenę.


Kiedy więc Zarif odpowiadał “nie” na każde żądanie Zachodu, Sherman ustępowała oddając punkt po punkcie. Jak wszyscy ugłaskiwacze, Sherman twierdziła, że jedyną alternatywą był fałszywy wybór między ugłaskaniem a wojną. W porozumieniu, które Obama okrzyczał triumfem dyplomacji, sankcje miały być zniesione, ale bez rozmontowania programu nuklearnego Iranu. Choć chwilowo miało to zatrzymać wzbogacanie uranu, Iran pozostawał w posiadaniu nowoczesnej technologii tego procesu. Umowa nie nakładała również żadnych hamulców na wspieranie przez Iran terrorystów, na nielegalną produkcję rakiet i pocisków balistycznych zdolnych do przenoszenia broni nuklearnej ani na jego zagraniczne awanturnictwo w staraniach o regionalną hegemonię. Co najgorsze, Sherman zgodziła się na klauzulę wygaśnięcia umowy, co znaczyło, że wszystkie ograniczone restrykcje na program Iranu z czasem wygasną. Ostatnia z nich miała skończyć się w 2030 roku, w którym to momencie Iran mógł swobodnie budować bombę jądrową z aprobatą Zachodu.


Według wszystkich obiektywnych standardów dzieło rąk i umysłu Sherman było katastrofą. Rząd, który był bezlitosną tyranią dla swoich obywateli, zagrożeniem stabilności sąsiednich krajów arabskich i który przysiągł zniszczenie Izraela, został wzbogacony i wzmocniony.


Sherman należała do tych, którzy odnieśli niezmierne korzyści z decyzji Obamy uczynienia poparcia dla tej umowy rodzajem papierka lakmusowego poparcia dla Demokratów. Ponieważ sprawa tak blisko identyfikowana z popularnym prezydentem, którego krytykowanie często fałszywie przypisywano rasizmowi, dzieło Sherman nie było poddane dokładnej analizie ze strony dziennikarzy, którzy stali się – jak mówił członek ekipy Obamy, Ben Rhodes – „medialną jaskinią echa” administracji.


Umowa postawiła przyszłych prezydentów przed zadaniem nie do pozazdroszczenia – oczyszczenie bagna stworzonego przez Sherman. Prędzej lub później Stany Zjednoczone byłyby zmuszone do wyrzucenia tej umowy i rozpoczęcia nacisków na Iran, by ją renegocjować i otrzymać umowę, która wykluczy zagrożenie nuklearne zamiast je tylko opóźniać, jak też zajmie się terroryzmem i sprawą pocisków balistycznych. Prezydent Donald Trump zdecydował się zrobić to prędzej raczej niż później i jego strategia “maksymalnego nacisku” przywróciła Zachód do pozycji siły, jaką miał w 2013 roku, kiedy Sherman zaczęła oddawać wszystko Zarifowi. Zamiast jednak prowadzić negocjacje, Iran posłuchał porady Johna Kerry’ego i po prostu czekał na zwycięstwo Demokratów w 2020 roku.


Biden wygrał i ma teraz szansę na spełnienie swojej obietnicy ożywienia umowy nuklearnej z Iranem. Niemniej rozumie on, że to nie wystarczy i dlatego obiecuje także wzmocnienie tej umowy, żeby naprawić błędy Sherman.


Kogo jednak wybrał do wykonania tego trudnego zadanie? Samą Wendy Sherman.


Choć wybieranie kogoś o takiej historii niepowodzeń, jest okropnym pomysłem w każdej sytuacji, w jakiś sposób dawałoby się jeszcze tego bronić, gdyby Sherman publicznie przyjęła na siebie odpowiedzialność za błędy i obiecała nie popełniać ich w przyszłości. Tego jednak nie zrobiła.


Choć Sherman jest ewidentnie koszmarną negocjatorką i koszmarną dyplomatką, jest swego rodzaju geniuszem w zdobywaniu przychylności Demokratycznych prezydentów. Właściwie, jeśli zbijanie kapitału na własnych błędach, w odróżnieniu od uczenia się na nich, jest sztuką, to jest ona Michelangelo spadania w górę.


Jej wspinaczka w karierze mimo gigantycznej niekompetencji jest przestrogą przed dawaniem pierwszeństwa politycznej lojalności i znajomości przy mianowaniu na ważne stanowiska. Choć jednak perspektywa jej powrotu do zadania ugłaskiwania Iranu może wydawać się komiczna z punktu widzenia teokratów z Teheranu, dla Stanów Zjednoczonych i ich sojuszników jest to tragedia.  


Tak samo jak pozwolenie komuś, kto ma historię zatrzymań za prowadzenie samochodu po pijanemu, na kierowanie szkolnym autobusem, postawienie Wendy Sherman na czele zespołu, który ma uporać się z nuklearnym zagrożeniem ze strony Iranu, jest karygodnym nieporozumieniem. Choć wszyscy patriotyczni Amerykanie życzą sukcesu nowej administracji, Biden już ustawia siebie – i świat, który szuka w nim przywódcy – na drodze do porażki w sprawie jednego z najważniejszych problemów polityki zagranicznej, przed jakim stoi.


Wendy Sherman and the art of failing upward

JNS.Org, 18 stycznia 2021

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska



Jonathan S. Tobin


Amerykański dziennikarz, redaktor naczelny JNS.org, (Jewish News Syndicate). Komentuje również na łamach National Review, New York Post, The Federalist, w prasie izraelskiej m. in. na łamach Haaretz.