Pochwała dyplomatycznych quid pro quo


Jonathan S. Tobin 2020-12-20


Wiadomość o normalizacji stosunków z radością powitali przyjaciele Izraela i około miliona Izraelczyków, którzy mają związki z Marokiem. Porozumienie, ogłoszone w zeszłym tygodniu przez Biały Dom, czyni Maroko czwartym krajem w ciągu ostatnich kilku miesięcy, który zgodził się znormalizować swoje stosunki z Izraelem. Dla Izraelczyków i tych, których obchodzi sposób, w jaki bojkoty i długie oblężenie żydowskiego państwa rozpadają się, jest to mile widziany krok. Wraz z porozumieniami podpisanymi ze Zjednoczonymi Emiratami Arabskimi, Bahrajnem i Sudanem, przekształcenie już wcześniej ciepłych, choć ukrytych, stosunków z królestwem z Afryki Północnej w trwały i publiczny związek, jest czymś więcej niż tylko dobrem dla Izraela. Nie tylko wzmacnia stabilność regionu, służy jako wielki cios w bandyckie kraje islamistyczne, takie jak Iran, oraz ich terrorystyczne marionetki i sojuszników, i stanowi kolejny triumf dyplomatyczny dla administracji Trumpa w jej ostatnim miesiącu u władzy.

Jednak perspektywa rychłego odejścia prezydenta Donalda Trumpa z Białego Domu nie złagodziła gotowości jego krytyków do odrzucania wszystkiego, co robi, jako zło, niezależnie od tego jak jest to słuszne. Tak też reakcją na porozumienie z Marokiem ze strony establishmentu polityki zagranicznej i wielu liberalnych mędrców telewizyjnych była konsternacja zamiast zadowolenia w sytuacji kolejnego obalenia dogmatu, że Izrael nigdy nie będzie miał normalnych stosunków ze światem arabskim, aż w jakiś sposób uda mu się zadowolić palestyńskie ambicje. Co oznacza, że dopóki Izrael nie zgodzi się na własne zniszczenie, to się nie zdarzy.


To nie jest tylko choroba weteranów administracji Obamy, takich jak były sekretarz stanu, John Kerry, których niekompetencja została obnażona. Niesławna prognoza Kerry’ego z 2016 roku, że normalizacja stosunków nigdy nie zdarzy się, nie powinna zostać zapomniana i pozostawać jako świadectwo upartej głupoty trzydziestu lat amerykańskich dyplomatów i ekspertów polityki zagranicznej, którzy wierzyli, że jedyną drogą do pokoju było ugłaskiwanie palestyńskiego kierownictwa i naciskanie na Izrael. Powrót do władzy osób, które podpisywały się pod tym idiotyzmem, a obecnie są w nadchodzącej administracji Bidena, prawdopodobnie znaczy, że Stany Zjednoczone nie będą pomagać w umożliwieniu dalszych takich porozumień.  

 

Wspólnym wątkiem jednak w powodzi negatywnych komentarzy i pogardy na Twitterze dla normalizacji stosunków między Marokiem a Izraelem było coś innego. Porozumienie krytykowano za to, że było to jakieś prostackie “quid pro quo”, którego nie należy mylić z postępem ku pokojowi. Co gorsza, niektórzy potępiali te umowę za to, że została zawarta kosztem amerykańskich interesów na rzecz interesów Izraela. Argumenty o żydowskim manipulowaniu polityką zagraniczną USA zyskują w ostatnich kilku latach coraz większą legitymizację. W tym wypadku jednak używają ich nie tylko antysemiccy radykałowie, tacy jak reprezentantka Ilhan Omar (D-Minnesota). Tym razem jest to temat podejmowany przez skądinąd szacownych liberalnych dziennikarzy, gazety takie jak „The Washington Post”, witryny internetowe takie jak Bloomberg news lub think tanki, takie jak Atlantic Council.

 

Częścią problem jest to, że zwrot “quid pro quo” stał się czymś w rodzaju obelgi, od kiedy Demokraci użyli go jako głównego argumentu w próbie usunięcia Trumpa zeszłej zimy z powodu jego rozmowy z prezydentem Ukrainy. Stąd, samo użycie tego zwrotu dla opisania umowy było sygnałem dla liberałów na Twitterze, że normalizacja stosunków między Marokiem a Izraelem musi być czymś złym.   


To jest absurd. W końcu, wszystkie porozumienia między narodami są zakorzenione w interesie własnym, nawet jeśli ostateczny cel jest altruistyczny.


W wypadku Maroka, podobnie jak z pozostałymi trzema krajami, które ostatnio znormalizowały stosunki z Izraelem, poproszono ten północnoafrykański kraj o narażenie się na nieuniknione ataki ze strony islamistów i ich lewicowych zachodnich sojuszników, które podejmowane są wobec wszystkich rezygnujących z daremnej stuletniej wojny przeciwko syjonizmowi. Co ważniejsze, jest to podbechtywanie terrorystów do ataków na Maroko.


Czy jest dziwne, że władze Maroka chcą coś w zamian? Tym, co otrzymali, jest amerykańskie uznanie marokańskich roszczeń do Sahary Zachodniej.  


Krytycy Trumpa przedstawiają to jako poważne ustępstwo wobec tyranii i imperializmu, jak również obrazę Narodów Zjednoczonych. Jest to jednak tylko uznanie rzeczywistości. Terytorium – mniej więcej wielkości Wielkiej Brytanii – jest rzadko zaludnioną ziemią, która przylega do oceanu Atlantyckiego i należała kiedyś do Hiszpanii. Kiedy byłe mocarstwo imperialne zrezygnowało z niego w 1975 roku po przyjęciu przez Hiszpanię demokracji (po śmierci dyktatora Francisco Franco), Maroko wysunęło roszczenia do ziemi, którą uważało za skradzioną przez Europejczyków. Przeciwstawiał się temu niewielki ruch nacjonalistyczny o nazwie Polisario, który z pomocą Algierii przez 16 lat prowadził krwawą i bezskuteczną wojnę przeciwko Maroku aż do zgody na zawieszenie broni w 1991 roku. To pozostawiło Maroko z panowaniem nad niemal całym krajem.


Znaczna część społeczności międzynarodowej nadal popiera mit, że Polisario reprezentuje to terytorium. Dalsze wspieranie ich w wojnie, której nie mogą wygrać, w celu stworzenia kolejnego, dysfunkcjonalnego, niestabilnego kraju trzeciego świata uchodzi za oświeconą dyplomację w ONZ i innych międzynarodowych organach. Administracja Trumpa jedynie uznaje rzeczywistość, kiedy mówi, że Marokańczycy nie zrezygnują z ziemi, którą uważa za swoją. I w zamian za to i za zachętę do inwestycji, znaczący regionalny gracz formalnie sprzymierzył się z Zachodem przeciwko radykałom, równocześnie odłupując kolejny kawałek fundamentów, na których spoczywają starania o wymazanie z mapy jedynego żydowskiego państwa na planecie.


To nie jest przyjemne rozwiązanie dla ludzi, którzy nienawidzą Stanów Zjednoczonych i Izraela, lub dla tych, którzy chowają urazy wobec Marokańczyków. W kategoriach interesów USA jednak, jest to łatwe rozwiązanie, w którym wygrywają wszyscy.


Tym, co należy tu zrozumieć, jest jednak nie tyle mądrość amerykańskiej decyzji dania Marokańczykom czegoś, czego chcieli, w zamian za coś, czego chciały Ameryka i Izrael, tak samo jak w Porozumieniach Abrahamowych, które – mimo pewnych zaprzeczeń – także obejmowały danie ZEA czegoś, co chciały, czyli sprzedaży broni.

 

Zdolność zespołu polityki zagranicznej Trumpa, by odnosić sukcesy tam, gdzie ich poprzednikom nie udawało się to, była oparta na dwóch czynnikach. Jednym było to, że członkowie zespołu nie byli zaślepieni ideologią w sprawie Izraela i Palestyńczyków, jak były zaślepione administracje Obamy, Clintona i obu Bushów. Drugim było to, że przyjęli bardziej otwarcie transakcyjne podejście do dyplomacji.


Establishment polityki zagranicznej lubi ubierać porozumienia oparte na wzajemnych interesach w pięknie brzmiące słowa o zasadach. Zespół Trumpa jednak, który składał się w dużej mierze z ludzi takich jak prezydencki doradca (zięć) Białego Domu, Jared Kushner z   przeszłością w handlu nieruchomościami, nie ugrzązł w takich nic nieznaczących i w sumie dających odwrotny z zamierzeniami efekt zabawach i trzymali się zajmowania się światem takim, jakim on jest, a nie takim, jakim chcieliby, by był. Dążyli do umów, które mają sens dla obu stron. A w wyniku tego, co niektórzy uważają za prostackie (zamiast pryncypialnego) stanowisko, popchnęli sprawę pokoju znacznie dalej niż jacykolwiek eksperci, którzy szydzili z nich jako z naiwnych amatorów.  


Amerykańska polityka zagraniczna niebawem wróci w ręce wychowanków Obamy. Niektórzy z nich już płaczą, że osiągnięcia administracji Trumpa w rozszerzeniu kręgu rządów z normalnymi stosunkami z Izraelem, ograniczają i ignorują ich obsesję z wymuszeniem rozwiązania w postaci dwóch państw, którego palestyńskie kierownictwo wcale nie chce. Zamiast tego zespół Bidena powinien uczyć się od swoich poprzedników. Więcej quid pro quo w stylu Trumpa – a mniej magicznego myślenia i eksperckiej, ideologicznej protekcjonalności z Waszyngtonu – uczyni świat bezpieczniejszym miejscem.


In praise of diplomatic quid pro quos

JNS.Org, 14 grudnia 2020

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska



Jonathan S. Tobin

Amerykański dziennikarz, redaktor naczelny JNS.org, (Jewish News Syndicate). Komentuje również na łamach National Review, New York Post, The Federalist, w prasie izraelskiej m. in. na łamach Haaretz.