Baronówna Sonia von Dombrowsky


Ludomir Garczyński-Gąssowski 2020-12-15


Jedną z ciekawszych osób, jakie poznałem w Sztokholmie była Sonia baronówna von Dombrowsky. Jestem zdecydowanym przeciwnikiem używania męskich końcówek przy żeńskich polskich nazwiskach. Nawet pannę Monikę (tą od pana Clintona) nazywałem Lewińską, a nie Levinsky. Dla Sonii robię wyjątek, bo Sonia była wyjątkowa.


Tak przy okazji, gdy jestem przy temacie, podziwiam Czechów i Słowaków, którzy idą jeszcze dalej. Przeglądając kiedyś słowackie pismo filmowe – nie od razu zorientowałem się kto to były: Merilna Monrova i Brigida Bardotova. (M. Monroe i B. Bardot).


A więc Sonia była wyjątkowa i miała bardzo ciekawe życie. Urodziła się w 1926 roku w Berlinie. Ojcem jej był baron Xaver von Dombrowsky, a Matką hrabianka Anna Kamińska z poznańskiego.   Ojciec pochodził z tych Dąbrowskich, którzy po rozbiorach znaleźli się pod panowaniem pruskim i zgodnie z panującym wówczas obyczajem zachowali swoje szlachectwo i stopnie wojskowe. Pradziad ojca Sonii Ksawery porucznik Wojsk Polskich stał się automatycznie  ober leutenantem Wojsk Pruskich i dostał przydomek von. Jego syn, a Sonii pradziad też był oficerem pruskim i on to zmienił pisownię rodowego nazwiska. Na imię miał Ksawery ale pisał się Xaver. To było imię tradycyjne w tej rodzinie. Nosili je naturalnie także dziadek i ojciec Sonii. Obaj byli oficerami wojskowych służb specjalnych. Dziadek Sonii odznaczył się w pracach dywersyjnych w wojnie Prusko – Francuskiej z 1870 roku, a ojciec w czasie Pierwszej Wojny Światowej – akcją dywersyjną na terenie Wielkiego Księstwa Fińskiego – przynależnego wówczas do Cesarstwa Rosyjskiego. Był członkiem niemieckiej misji wojskowej, która wspomagała (o ile nie inspirowała) ruch pragnących oderwania Finlandii od Rosji. Co jak wiemy się powiodło. I czego Finom Rosjanie nie zapomnieli. Tu trzeba pamiętać, że po utracie Finlandii przez Karola XII granica z Rosją bardzo się przybliżyła do Sztokholm. Na wyspie Åland, którą zamieniono na twierdzę, stacjonował silny garnizon rosyjski. Wyspa Åland leżąca w połowie drogi morskiej między Helsinkami, a Sztokholmem zamieszkała jest przez ludność pochodzenia szwedzkiego i należy obecnie do Finlandii. Po pierwszej wojnie proponowano ją Szwecji. Ale ostrożni Szwedzi bali się konfliktu z Rosją i odstąpili wyspę Finom.


Po I-szej Wojnie Światowej rodzina von Dombrowskich osiadła w Berlinie, gdzie urodziła się Sonia w tym czasie Reischwehra powołała Abwehrę , w której służył ojciec Sonii. (Później Abwehra była częścią Wehrmachtu.)


W czasie Drugiej Wojny Światowej ojciec Sonii, po starej znajomości terenu, został skierowany ponownie do Finlandii, jako doradca w czasie wojny zimowej – to jest obrony Finlandii przed agresją ZSRR. Przeniósł się tam z żoną i córką. Po jakimś czasie został odwołany na inny front zimnej wojny i rodzina się rozpadła. Pani Anna związała się z jakimś właścicielem majątku ziemskiego w środkowej Finlandii. I Sonia uzyskała dwóch przyrodnich braci. Poznałem ich na pogrzebie Sonii, gdy przybyli z Helsinek.


Sonia też długie lata wychowywała się w Finlandii. Znała siedem języków: szwedzki, fiński, niemiecki, francuski, hiszpański, (gorzej) włoski i rosyjski – polskiego nie znała.


Rodzice, gdy jeszcze byli razem porozumiewali się po niemiecku i francusku. Dlaczego matka nie nauczyła Jej polskiego? Nie wiem.  Pani Anna mówiła pięknym dziewiętnastowiecznym dialektem polskim. Miałem zaszczyt  ją poznać i z nią rozmawiać. 


Poligoctwo
przydało się Sonii, bo dzięki niemu pełniła wysoką funkcję w UNESCO z ramienia Szwecji, ale o tym później.


Ojciec Sonii po wojnie znalazł się na emigracji w Hiszpanii, gdzie jako handlowiec dorobił się sporego majątku. Sprowadził do Madrytu Sonię, która tam studiowała i  była „damą dworu” Sophii małżonki Juana Carlosa pretendenta do tronu hiszpańskiego. Francisco Franco uważał się za regenta Królestwa Hiszpańskiego, a za swojego następcę uznał wnuka ostatniego króla Hiszpanii, Alfonsa XIII, który utracił władzę wyniku rewolucji z 1931 roku. W Hiszpanii Sonia nawiązała dziwną znajomość. Jej koleżanka ze studiów Włoszka pokazała jej siedzącego przy sąsiednim stoliku pana i powiedziała, że to jest ten słynny wyzwoliciel Mussoliniego Otto Skorzeny – czołowy nazista. Otóż Sonia wiedziała, że Abwehra w której służył jej ojciec była w konflikcie z formacją, w której służył Skorzeny. Więc z ciekawości przysiadła się do Skorzenego. Przedstawiła się i uznała go za bardzo ciekawą postać. Wyobrażała sobie nazistów zupełnie inaczej, jako fanatyków, abstynentów, jak Hitler, a tu, jak mi opowiadała, „siedział  jowialny pan w jednym ręku trzyma kieliszek z koniakiem w drugim cygaro”. Ten jowialny pan bardzo się ucieszył, że może porozmawiać po niemiecku z miłą panienką i opowiadać jej o swoich przygodach. Spotkali się jeszcze parę razy w tej kawiarni i pan Otto ofiarował Sonii z dedykacją dwa tomy swoich wspomnień. Były to: „Lebe gefährlich”- (Niebezpieczne życie) oraz „Wir kämpften, wir verloren„ (Walczyliśmy, przegraliśmy). Obie te książki  dała mi Sonia w prezencie. Otto Skorzeny to była legenda. Kornel Filipowicz w jednej ze swoich książek nazwał go „Słowiańskim watażką na usługach Hitlera” – niech mu będzie. Za moich czasów w Krakowie był na Karmelickiej mały prywatny antykwariat, który sprzedawał nielegalnie książki bez debitu, a nawet bezczelnie miewał na wystawie paryską „Kulturę”, jakoś to przechodziło. W tym antykwariacie zakupiłem kiedyś wspomnienia Skorzenego po włosku : „Missioni Segrete”. Ponieważ nie znaliśmy w domu włoskiego, wspólnymi siłami mojej Mamy i Bolesława Maszewskiego, który wówczas u nas mieszkał, przeczytaliśmy tą książkę. Pan Bolek i moja Mama znali łacinę, Mama dodatkowo francuski, a pan Bolek hiszpański. Książkę tę wydano po włosku w 1950 roku, a w Polsce w 1999. Porównałem wszystko się zgadza.


Matka Sonii po owdowieniu przeniosła się do córki mieszkającej w Szwecji. Jak wspomniałem Sonia pracowała w UNESCO. Niosła pomoc przede wszystkim dzieciom z krajów III Świata. Ale nie tylko. W Maroko uratowała lisa pustynnego inaczej nazywanego długouchym (patrz zdjęcie). Otóż tego lisa oślepił skorpion żądląc go w oko, właściciel chciał go zabić. Sonia go uratowała wykupując. Potem jakoś przemyciła do Szwecji. Przez długie lata, do jego śmierci, byli nierozłączni. Nadała mu imię Ferdynand. Ponieważ Sonia z racji swojej pracy dużo podróżowała a nie chciała rozstawać się z Ferdynandem, wyrobiła mu coś w rodzaju paszportu – potwierdzoną przez UD (Szwedzki MSZ) książeczkę zdrowia z wszelkimi szczepieniami, która to książeczka była powszechnie uznawana wszędzie z wyjątkiem ... Szwecji. W Szwecji obowiązywała ścisła kwarantanna na wszystkie żywe stworzenia z wyjątkiem ludzi. Ci ostatni bez trudu przywozili do Szwecji wszelkie choroby i pasożyty. W czasie powrotu Sonii i Ferdynanda do Szwecji często zatrzymywano ich na granicy. Czasem było to w nocy. Sonia telefonowała do UD i żądała przybycia na lotnisko jakiegoś urzędnika do zażegnania sporu. Obudzony i wściekły urzędnik – potwierdzał prawo Ferdynanda powrotu do Szwecji. Po pewnym czasie już dobrze ich znano na lotniskach Bromma i Arlanda i nie kwestionowano im dokumentów.


Gdy Sonia przeszła na emeryturę, a Ferdynand odszedł do lepszego świata - zastąpił Go wielki czarny królik Wilhelm I-szy. Króliki, krótko żyją ją poznałem jego następcę Wilhelma III-ciego.


Sonia kochała wszystkie zwierzęta w tym i ludzi. Ci ostatni nie zawsze potrafili to docenić i odwzajemnić. Gdy poznałem Sonję to w Jej mieszkaniu oprócz wspomnianego królika był jeszcze czarny kot znaleziony, jako wyrzucony do zsypu kociak i wrona ze złamanym skrzydłem. Ponieważ była to zima więc na dużym balkonie na całej jego długości rozsypane było ziarno dla dzikich ptaków. W lecie, gdy ptaki mogły się już same wyżywić, balkon był sprzątany i wisiał na nim szyld z informacją, po szwedzku, że stołówka jest zamknięta do pierwszych mrozów. Ptaki nie wierzyły i ciągle sprawdzały.


Sonię poznałem właściwie przypadkowo. Zadzwonił do mnie facet, który powiedział, że zgadał się w Warszawie z moim ojcem i ten podał mu mój numer telefonu. „Ponieważ obaj mieszkamy w Sztokholmie to musimy się poznać” – powiedział i dodał, że on mnie zaprasza na kolację. Poinformował mnie, żebym dojechał do Alby, a on już mnie, ze stacji metra zabierze. Uzgodniliśmy godzinę i pojechałem. Rozglądałem się za mającym czekać na mnie facetem i wtedy podeszła do mnie subtelna Pani w futrze i spytała się: „Herr Gassowski?”. Potwierdziłem. I wtedy ona powiedziała, że „Marek poczuł się źle”, ale ona bardzo zaprasza. Kolego Marek był w stanie nieważkości. Co, jak się przekonałem później, zdarzało mu się często. Sonia, dla oszczędności kupowała mu bimber u zaprzyjaźnionych Węgrów, którzy go pędzili. Trochę nielojalnie pytałem się Sonii dlaczego go nie zostawi. Odpowiadała: „On jest, jak ptak ze złamanym skrzydłem. Takiego nie można zostawić”.


Skończyło to się bardzo źle. Gdy umarła Sonia Marek całkowicie stracił głowę.


Gdy mnie zawiadomił o Jej  śmierci chciałem zaopiekować się zwierzętami. Było niestety za późno. Nie karmiony przez parę dni kot zagryzł wronę, a potem uciekł z domu korzystając z otwartych drzwi. Królik też umarł z żalu po Sonii i pewnie z głodu.


Pan Marek wrócił do Polski. Dalszego ciągu tej historii nie znam.


A Sonii baronówny von Dombrowsky bardzo mi szkoda. Został dedykowany mi po polsku „Dla Mirka 12.1.1989 od Sonii” jej autoportret i parę fotografii.

 

Pierwsza publikacja w ”Nowej Gazecie Polskiej” Sztokholm 4.10.2020





Ludomir Garczyński-Gąssowski   


Polski dziennikarz emigracyjny mieszkający w Sztokholmie.