Pożegnanie lata, czyli prywatne drzewo życia


Lucjan Ferus 2020-09-13


I znów niepostrzeżenie minęło lato „zanim człowiek zdążył się obejrzeć”, jak mawiała moja babcia, kiedy jeszcze byłem małym chłopcem (co mnie wtedy niezmiernie dziwiło, gdyż ja w żadnym wypadku nie odczuwałem tego szybkiego tempa upływającego czasu). Teraz wcale się jej nie dziwię, samemu doświadczając owego irytującego wrażenia. Co z tego, iż wiem jaki jest za to odpowiedzialny mechanizm psychologiczny, i że można to łatwo wytłumaczyć za pomocą prostego rachunku, skoro i tak co roku to odczucie nieodmiennie powtarza się, a nawet nasila z wiekiem?

Cóż robić, trzeba pogodzić się z tym, iż pogoda nie będzie już sprzyjająca do tego stopnia, by można było spędzać czas w ulubiony przez nas (ja i żona) sposób. Aby wyjaśnić co mam na myśli, wpierw opiszę – ujmując to nieco pompatycznie – nasze „miejsce na Ziemi”. Otóż tak się złożyło, że kiedy w połowie lat 70-tych ub. wieku urodził mi się syn, posadziłem na naszym podwórku drzewo. Nie pamiętam czy kierowałem się wtedy znanym porzekadłem o tej rzekomej powinności każdego mężczyzny, czy innymi pobudkami.

 

Faktem jest, że kiedyś przyniosłem z lasu niewielką „samosiejkę” buka wyglądającą jak parasolka (w ten sposób układały się jej gałązki, dlatego mi się spodobało). Sięgała mi do pasa, a jego „pień” był grubości kciuka. Teraz jest to olbrzymie drzewo, którego korona ma kilkanaście metrów średnicy (wysokość także), a pień ma średnicę około metra. Ta jego „parasolka” zamieniła się z czasem w poczwórne rozgałęzienie potężnych konarów, zaczynające się na wysokości 2 metrów i przechodzące w plątaninę grubych i cieńszych gałęzi, na których Psotka (urocza kotka wnuczki) urządza polowania na ptaki, które nieopatrznie próbowały mościć sobie gniazda (szczególnie jest „cięta” na gołębie).

 

Tak się złożyło, iż dobrych parę lat temu zamontowałem solidną belkę, która z jednej strony opiera się w rozgałęzieniu owego buka, a z drugiej strony podpiera ją trójnóg z belek, który zainstalowany jest nad dawną studnią (z której jeszcze do niedawna czerpało się doskonałą, orzeźwiającą wodę). Do owego trójnogu dobudowałem parę lat temu domek dla wnuczek, (wtedy jeszcze małych dziewczynek). Potem, kiedy wyrosły przestały z niego korzystać, bo ponoć przeszkadzają im pająki, które widząc pustostan, upatrzyły go na swoje lokum.

 

Zatem ów olbrzymi buk nie tylko służy za dom ptakom, tysiącom mszyc, mrówek i innych owadów, ale stanowi dla nas (lokatorów tej posesji) „ośrodek” rekreacyjno-wypoczynkowy. Bowiem nawet w najbardziej gorące dni lata mamy możliwość przebywania nie tylko w cieniu jego korony, ale też w upragnionym chłodzie. Lecz to jeszcze nie wszystko. Nasza młodsza wnuczka (ta od Psotki) ma na nim zainstalowaną linę marynarską do wspinania się (jest to lina jeszcze z mojej młodości, która była zamocowana na okazałym kasztanowcu posadzonym przez mojego dziadka, więc to już prawie rodzinna tradycja).

 

Drugą natomiast linę (alpinistyczną) ma zawiązaną na wysokim konarze (ok.10 m) i ta służy  do bujania się. Wnuczka wchodzi po małym pieńku na duży pień lipowy (wys. ok. 1,5 m), który jest pozostałością po okazałym drzewie rosnącym przed naszą posesją i siadając na grubym węźle, zeskakuje z owego pnia, co powoduje kilkunastometrowy lot. Wrażenie jest niezapomniane, a wnuczka „wyspecjalizowała się” w obrotowym bujaniu się i na dodatek staje za każdym razem na pieńku. Ma jeszcze ruchomy drążek, na którym się podciąga i ćwiczy mięśnie brzucha i rąk. A jaki udział w tej rekreacji mają jej dziadkowie? Wbrew pozorom mamy i to wcale niebagatelny (patrząc oczywiście z naszej perspektywy).

 

Otóż około 8 lat temu „zmajstrowałem” bardzo wygodną, bo wyprofilowaną huśtawkę-ławkę (na cztery osoby) z wygodnym oparciem i bocznymi półeczkami, do stawiania na nich kubka z kawą lub herbatą i ewentualnie jakichś łakoci. Oboje z żoną jesteśmy łasuchami i nie wstydzę się do tego przyznać. Za to nie palimy papierosów, a z alkoholi pijemy (tzn. ja piję) tylko samodzielnie przyrządzane nalewki z pigwy lub sosny i to w rozsądnych ilościach. Oboje uwielbiamy siedzieć na tej ławce, lekko się bujając i popijając od czasu do czasu w/wym. napoje. Dawno temu, kiedy jeszcze byłem młody, gdy widziałem taki obrazek nie mogłem zrozumieć jak ludziom nie szkoda czasu, by tak nieproduktywnie siedzieć i nic nie robić.

 

Teraz uwielbiam takie „nieproduktywne nic nierobienie” i co ważniejsze, nie mam wyrzutów sumienia z tego powodu. Nie zgodziłbym się też z twierdzeniem, że jest to „nicnierobienie”, może rzeczywiście nic się w tym czasie nie wyprodukuje, ale czy ja w życiu mało własnymi rękoma wyrzeźbiłem pięknych przedmiotów, które teraz zdobią tysiące mieszkań? Nic nie robić fizycznie nie znaczy wcale, że człowiek „wyłącza się” z przeżywania rzeczywistości. Jest wręcz odwrotnie: w takich chwilach relaksu można o wiele więcej dostrzegać szczegółów i więcej chłonąć wrażeń z otaczającego świata. Aby nie być gołosłownym przytoczę parę przykładów. Przede wszystkim, w takiej sytuacji człowiek zwraca uwagę na piękno natury.

 

A jest na co patrzeć! Niedaleko jest pobliski las, z którego wieczorem dobiega harmider moszczących się do snu ptaków i trwa to około godziny. Te same ptaki dają także poranny koncert i to już ponoć od czwartej rano (ponoć, bo ja o tej godzinie zazwyczaj mocno śpię). Siedząc na ławce, jesteśmy zwróceni na północny-zachód, co pozwala nam bardzo często obserwować oszałamiające widoki, jakie na wieczornym niebie maluje zachodzące słońce. A maluje je najczęściej na piękny różowy kolor i to do tego stopnia intensywny, że czasem niebo nad zachodnim horyzontem wygląda jak odbicie łuny z jakiejś gigantycznej pożogi.

 

Innym razem niebo nad północnym horyzontem przybiera barwę błękitną jak kwiaty lnu i jest to najdelikatniejszy i najpiękniejszy odcień błękitu. Dlatego to, co potem się z nim dzieje jest tym bardziej zaskakujące. Otóż od strony zachodniej, bardzo powoli (tak wolno, że trudno nawet dostrzec ten ruch) napływają ciemne, prawie czarne chmury, o bardzo dziwnych kształtach. Np. jedna z nich wyglądała jak gigantyczna pozioma belka, wbijająca się ostrym końcem w nieskazitelny błękit nieba. Inna z kolei przypominała wyglądem otwarty pysk wielkiego smoka, którego długi ogon zwijał się i rozwijał nad jego łbem.

 

Raz obserwowaliśmy z żoną jeszcze ciekawszy widok, jaki się wytworzył z tych czarnych chmur. Zaczęło się od długiej poziomej „płachty”, od której z czasem zaczęła oddzielać się jakby gigantyczna dłoń, a jeden z jej najdłuższych palców począł zakrzywiać się do góry i wyglądało to tak, jakby jakiś olbrzym przywoływał tym gestem kogoś zza horyzontu. A wszystko to – przypomnę – w tak bardzo zwolnionym tempie, iż trudno było zauważyć nawet ruch tychże chmur, a jednak obraz ów był ruchomy i zmieniał się nieustannie w absolutnej ciszy. Te i podobne widowiska natury trwały co najmniej godzinę.

 

Zazwyczaj siedzimy na naszej ławce aż do zapadnięcia zmroku (w telewizji i tak nic nie ma ciekawego do oglądania: albo same powtórki, albo głównie filmy propagujące przemoc, albo jakaś głupawa „rozrywka” (typu „goggleboxprzed telewizorem”). I na koniec już, zdarza się nam swoista „wisienka na torcie”. Kiedy już jest prawie ciemno czasami przylatuje zapolować nad nasze podwórko „gacek”, czyli „znajomy” nietoperz, który w całkowitej ciszy przez kwadrans śmiga nieomal nad naszymi głowami. Wołam wtedy wnuczkę, gdyż dla niej jest to także wielka atrakcja, choć jeszcze dwa lata temu bała się go.

 

Czy trzeba jeszcze większych wrażeń dla dwojga starszych ludzi? A przecież to nie wszystko, bo oprócz atrakcji przyrodniczych, największą dla nas frajdą jest bliska obecność młodszej wnuczki, która dzięki temu wielkiemu drzewu i swoistemu „mini-parkowi rozrywki” chętnie przebywa z nami „na powietrzu”, zamiast siedzieć w domu wpatrzona w telefon czy telewizor. Jeszcze do niedawna starsza wnuczka także uwielbiała takie gimnastyczne rozrywki, jednak teraz ma „swój świat” zainteresowań, swoje koleżanki i kolegów i nie sposób jej namówić na tego rodzaju spędzanie czasu. Cóż, za parę lat młodsza także pójdzie w jej ślady, to pewne.

 

Dlatego należy się cieszyć każdą chwilą z nią spędzaną, dopóki to jest możliwe. Zauważyłem, że interesują ją opowieści z mojego dzieciństwa, które – choć prawdziwe – dla niej zapewne brzmią jak wymysły, albo rojenia chorej wyobraźni. Faktycznie, różnią się te wspomnienia od znanego jej życia, ale to się działo naprawdę, choć dzisiaj i mnie jest trudno w to uwierzyć. Np. któregoś wieczoru opowiadałem jej pewną historię, jaka mi się przydarzyła kiedy jeszcze chodziłem do przedszkola. Z okazji święta 1-go maja, wraz z innymi dziećmi brałem udział w przedstawieniu, którego całej treści nie pamiętam, ale było coś o gołąbku pokoju.

 

I tego białego gołąbka pokoju chciał nam ukraść wstrętny imperialista w cylindrze, z cygarem w ustach. Pamiętam jeszcze jak dzieciaki z widowni krzyczały do nas „aktorów”: „Uważaj z tyłu! Uważaj bo się skrada!” Jakież to były emocje, do dziś zapamiętałem tę gorącą atmosferę. No i jeszcze ten nieprzyjemny moment, w którym „dałem ciała” jak to się popularnie mówi. Otóż stałem na rusztowaniu (jako murarz) z kielnią w ręku i miałem udawać, że muruję ścianę z cegieł. Niestety w pewnym momencie wyleciała mi z ręki ta kielnia i wpadła za dekoracje. Nie miałem już czym „murować” i stałem z głupią zapewne miną, aż pani przedszkolanka wyprowadziła mnie za kulisy, udzielając przy tym nagany.

 

Kiedy już byłem nieco starszy też miałem wiele różnych przygód, choć mojej wnuczce najbardziej podobała się ta. Pewnego razu moja babcia (do 4-tej klasy wychowywałem się u dziadków) wysłała mnie do odległego o kilometr gospodarstwa po jajka. Dała mi wysokie metalowe pudełko z pokrywką i uchwytem, w którym miałem przynieść do domu dwa mendle jajek (30 szt.). Miła starsza pani włożyła delikatnie te jajka do pudełka i na wierzch resztę w postaci bilonu i dwóch banknotów. Jeszcze na drogę udzieliła mi rady, abym szedł ostrożnie i nie wymachiwał pudełkiem. Oczywiście, że wziąłem sobie do serca tę radę.

 

Jednakże po drodze (przypomnę ok. kilometra) napotkałem furmankę jadącą w tę samą stronę, więc mało myśląc usiadłem z tyłu spuszczając nogi, natomiast ciężkie pudło z jajkami powiesiłem na wystającym z tyłu dyszlu. Ale broń Boże nie wymachiwałem nim. Nie trudno się domyślić (to znaczy dla mnie wtedy było trudno), jaki był rezultat tego ułatwienia sobie transportu. Kiedy babcia (nieco zdziwiona, że tak szybko wróciłem) otworzyła pudełko, o mało ją (jak to się kiedyś mówiło) „szlag nie trafił”! Nie pamiętam nawet jaką karę za to poniosłem, ale zapamiętałem, że jeszcze przez jakiś czas jedliśmy głównie potrawy z jajek.

 

A teraz z „innej beczki” (i to dosłownie). Działo się to parę lat później od tamtego pamiętnego wydarzenia. Od czasu do czasu byłem posyłany do sklepu (ok. pół kilometra od nas) po naftę. Kiedy opowiadałem to wnuczce, nie mogła się nadziwić do czego była potrzebna nam nafta? No cóż, wtedy wiedziało to każde dziecko: oczywiście do lampy naftowej! Nie lubiłem tego zamówienia realizować (szczególnie po pewnym wydarzeniu, ale i wcześniej też) i chyba każdy w sklepie, kto akurat widział w jaki sposób to się odbywa, także tego nie lubił. Z racji zapewne na niewspółmiernie większą ilość czasu, jaki ta czynność zajmowała.

 

Kiedy przyszła moja kolejka, wyciągałem z torby metalową bańkę i mówiłem sprzedawcy, że chcę kupić np. 5 litrów nafty. Z kolejki dobiegały wtedy pomruki niezadowolenia, a czasem nieprzychylne uwagi. Tymczasem sprzedawca zakładał specjalny fartuch (pytał przy okazji czy ktoś jeszcze reflektuje na ten sam towar), brał bańkę i szedł na zaplecze sklepu. Tam w małym pomieszczeniu stała beczka z naftą z podłączoną do niej specjalną pompką z dwoma przezroczystymi cylindrami. Przez parę minut pompował, potem zakręcał dokładnie bańkę, przynosił ją klientowi, następnie mył dokładnie ręce i dopiero wtedy mógł pobrać opłatę za naftę i zabrać się za dalsze obsługiwanie klientów z kolejki.

 

Wspomniałem o pewnym wydarzeniu, które mi jeszcze bardziej obrzydziło realizację tego zamówienia. Otóż pewnego razu wracając z bańką pełną nafty, potknąłem się o pieniek akacji który dziwnym trafem „wyrósł” na mojej drodze. Przewróciłem się tak niefortunnie, że owa bańka otworzyła się „jakimś cudem”, a jej zawartość wylała mi się na twarz i na włosy, szczypiąc niemiłosiernie w oczy, nawet do ust mi naleciało tego śmierdzącego, żółtego płynu. Mimo mycia głowy, przez dłuższy czas śmierdziałem naftą i nie mogłem pozbyć się jej smaku. Każdy, kto zna zapach nafty (tej prawdziwej) przyzna mi rację, iż to nic przyjemnego.

 

Jeszcze jedno wspomnienie (choć wnuczka „nie dawała wiary”, że jest prawdziwe), które dotyczy kupowana przeze mnie chleba. Prosta rzecz, prawda? Teraz tak, a jak było kiedyś? (chodziłem wtedy mniej więcej do piątej klasy). Otóż do piekarni od nas było około pół kilometra, a na przełaj przez pola, połowa tego. Aby kupić wtedy chleb trzeba było wcześnie wstać (piekarnia była czynna od godz. 5). Ja byłem budzony o godz. 5,30 lub o 6 i kiedy dochodziłem do kolejki, jaka od samej piekarni stała wzdłuż głównej drogi, to mniej więcej byłem w miejscu odległym od drzwi sklepu o jakieś co najmniej 50 metrów, czyli czekało mnie ok. godziny stania na poboczu drogi.

 

Najgorzej było zimą, a zimy były wtedy o wiele bardziej srogie niż teraz. Dlatego najfajniej było, kiedy już weszło się do środka sklepu. Przynajmniej ostatni kwadrans człowiek mógł się wygrzać do woli. Kiedyś wiosną postanowiłem skrócić sobie drogę i poszedłem na przełaj przez pola. Miałem na nogach kalosze oczywiście, ale nie przewidziałem, że błoto będzie tak głębokie, iż w pewnym miejscu ugrzęznę na dobre, nie mogąc wyciągnąć z niego nóg. Cóż było robić? Zostawiłem w błocie kalosze (których nigdy nie odzyskałem), a do domu wróciłem boso, bo skarpety wolałem schować do kieszeni. Niezłą „burę” wtedy dostałem od rodziców, że zachowałem się tak lekkomyślnie i naraziłem ich na nieprzewidziane koszty.      

 

Podobnych wspomnień z dzieciństwa mam jeszcze wiele i nie wiem doprawdy co w nich takiego interesującego widzi nasza wnuczka. Wydawałoby się, że w dobie telewizji, Internetu, smartfonów, laptopów i tabletów, powinno nie budzić to żadnego zainteresowania u dzieci z  obecnego pokolenia, a jednak jest inaczej (przynajmniej w tym jednym przypadku). Może jest to pewnego rodzaju „egzotyka”, która z racji na swoją odmienność od współczesnych standardów kulturowych i ekonomicznych, budzi właśnie przez to zaciekawienie u młodych?

 

Jeśli tak się dobrze zastanowić nad tym problemem, to właściwie bardzo dobrze się stało, że 45 lat temu coś mi takiego przyszło do głowy, by narodziny syna uczcić posadzeniem drzewa przyniesionego z pobliskiego lasu. I wystarczyło tylko poczekać cierpliwie parę dekad, aby można było urządzić taką wielką frajdę dla naszej wnuczki, a przy okazji także olbrzymią przyjemność dla jej dziadków, którzy nie tylko w lato dzięki temu mogą być szczęśliwi, ale też w jesieni życia. Czy zatem „drzewo życia.. rekreacyjnego” nie jest dla niego odpowiednią nazwą, zważywszy na te wszystkie okoliczności?

 

Wrzesień 2020 r.                                ------ KONIEC-----