Strach przed słowem zastępuje wolność słowa


Jeff Jacoby 2020-08-04

Przez pokolenia wychowywano Amerykanów, by widzieli solidną debatę jako coś zasadniczego dla zdrowia demokracji. Czy to jest nadal prawdą?
Przez pokolenia wychowywano Amerykanów, by widzieli solidną debatę jako coś zasadniczego dla zdrowia demokracji. Czy to jest nadal prawdą?

Prawdziwe wydarzenie zainspirowało "WOLNOŚĆ SŁOWA", słynny obraz Normana Rockwella, który przedstawia młodego mężczyznę, zwracającego się do lokalnego zgromadzenia. Pewnego wieczoru w 1942 roku Rockwell uczestniczył w spotkaniu obywateli miasta Arlington, Vt., gdzie przez wiele lat mieszkał. Na porządku dnia była budowa nowej szkoły. Była to popularna propozycja, popierana przez wszystkich obecnych – poza jednym mieszkańcem, który wstał, żeby wyrazić swój odmienny pogląd. Było jasne, że jest robotnikiem i wyświechtana kurtka oraz niezbyt czyste paznokcie odróżniały go od innych mężczyzn na tej sali, wszystkich w białych koszulach z krawatami. Na obrazie Rockwella ten mężczyzna mówi, co myśli, nie boi się wyrazić opinii mniejszości i nie jest zastraszony statusem tych, którym się sprzeciwia. Nie ma powodu, by nie mówić: obecni słuchają jego słów z pełną szacunku uwagą. Jego sąsiedzi mogą się z nim nie zgadzać, ale są gotowi wysłuchać tego, co ma do powiedzenia.

Tym, co przywodzi na myśl obraz Rockwella, jest nowy, krajowy sondaż Cato Institute. Ujawnił on, że autocenzura jest obecnie szeroko rozprzestrzeniona w amerykańskim społeczeństwie i 62 procent dorosłych mówi, że w obecnym klimacie politycznym obawiają się uczciwie wyrażać swoje poglądy.


"Te obawy przekraczają linie partyjne - pisze Emily Ekins, dyrektorka sondaży w Cato. – Większość Demokratów (52 procent), niezależnych (59 procent) i Republikanów (77 procent) zgadza się, że mają opinie polityczne, którymi obawiają się podzielić”. 2000 respondentów tego sondażu mogło się zadeklarować do grupy "bardzo liberalnych", "liberalnych", "umiarkowanych", "konserwatywnych" i "bardzo konserwatywnych”. W każdej kategorii za wyjątkiem “bardzo liberalnych” większość respondentów czuła nacisk na trzymanie swoich poglądów dla siebie. Z grubsza jedna trzecia dorosłych Amerykanów – 32 procent – obawia się, że mogą zostać wyrzuceni z pracy lub w inny sposób ukarani, jeśli ich poglądy polityczne wyjdą na jaw.   


Wolność słowa często była zagrożona w Ameryce, ale dławienie “niewłaściwych” opinii w przeszłości na ogół przychodziło z góry. Według Smith Act to rząd aresztował redaktorów krytykujących politykę zagraniczną Woodrowa Wilsona, uczynił przestępstwem palenie flagi, użył psów przeciwko demonstrującym na rzecz praw obywatelskich i więził komunistów. W odróżnieniu od tego dzisiaj inne zdanie jest rzadko kiedy ścigane. Dzięki wykładni Pierwszej Poprawki Sądu Najwyższego wolność słowa nigdy nie była silniej chroniona – prawnie.


Kulturowo
jednak swoboda wyrażania niepopularnych poglądów nigdy nie była bardziej zagrożona.  


Na kampusach uczelnianych, w miejscach pracy, w mediach, są coraz szersze zakazane strefy poglądów i argumentów, których nie można bezpiecznie wyrażać. Wyraź opinię, którą samozwańczy wojownicy o sprawiedliwość społeczną uważają za heretycką, a konsekwencją będzie zniszczenie kariery zawodowej. Dyrektorka szkoły pielęgniarstwa w UMass-Lowell straciła pracę po napisaniu w e-mailu, że „życie każdego się liczy”. Kurator sztuki został oskarżony o rasizm i zmuszony do odejścia z pracy za powiedzenie, że jego muzeum będzie „nadal zbierać prace białych malarzy”. Dyrektor komunikacji u Boeinga przeprosił i zrezygnował z pracy po tym, jak pewna pracowniczka skarżyła się, że 33 lata temu dyrektor sprzeciwiał się służbie kobiet na pierwszej linii frontu.


Praktycznie wszyscy zgodziliby się, że pewne opinie są bezdyskusyjnie nie do przyjęcia. Jeśli istnieją zwolennicy niewolnictwa lub orędownicy ludobójstwa, którzy czują, że mają ograniczone możliwości dzielenia się swoimi poglądami, niewielu się tym przejmie. Ale wachlarz opinii uznanych przez dzisiejszą policję (postępowej) myśli za niedopuszczalne  wkracza głęboko w główny nurt. A w wielu wypadkach najbardziej entuzjastycznie dławią debatę studenci, dziennikarze, artyści, intelektualiści – ci, którzy w dawnych czasach byli największymi orędownikami nieograniczonej swobody słowa i największymi wrogami ideologicznego konformizmu.


Nie tylko na lewicy istnieje ten totalitarny impuls do uciszenia odmiennego zdania. Prezydent Trump, często rozwścieczony krytyką, wzywał do zwolnienia z pracy publicystów, którzy go dyskredytowali, do pobicia krzykaczy na jego wiecach, i do odebrania licencji stacjom telewizyjnym, które puszczają reklamy oczerniające jego sposób radzenia sobie z pandemią – wezwania rutynowo wzmacniane w mediach społecznościowych przez dziesiątki tysięcy jego zwolenników. Kiedy profesor z Babson College dowcipkował, że Iran powinien zbombardować "miejsca ukochanego, amerykańskiego dziedzictwa kulturalnego”, jak Mall of America i rezydencję Kardashian, prawicowe witryny internetowe rozpoczęły kampanię o wyrzucenie go z pracy.


Nowy sondaż Cato wykazał, że więcej niż jeden na pięciu Amerykanów (22 procent) poparłoby wyrzucenie z pracy osoby na kierowniczym stanowisku w biznesie, która dała pieniądze na kampanię prezydencką kandydata Demokratów, Joe Bidena, podczas gdy 31 procent nie miałaby nic przeciwko wyrzuceniu kogoś, kto dał pieniądze na kampanię wyborczą Trumpa. Impuls zbojkotowania lub ukarania niepożądanych poglądów nie jest ograniczony tylko do jednego krańca spektrum.


Prawo Amerykanów do wolności słowa jest chronione Konstytucją jak nigdzie na świecie. Nasze gwarancje w Pierwszej Poprawce okażą się jednak bezsilne, jeśli stracimy zwyczaj wolnego słowa. Przez pokolenia Amerykanie byli wychowywani do widzenia debaty jako prawomocnej, pożądanej i zasadniczej dla zdrowia demokracji. Cytowali (apokryficzny) aforyzm Woltera: "Nie zgadzam się z tym co mówisz, ale oddam życie, abyś miał prawo to powiedzieć ". Redaktorzy, wydawcy, satyrycy i libertarianie wzięli sobie do serca powiedzenie sędziego Sądu Najwyższego, Olivera Wendell Holmesa Jr., który napisał, że “zasada wolnej myśli” ma chronić “nie wolną myśl tych, którzy zgadzają się z nami, ale wolność dla myśli, której nienawidzimy”.


Ta zasada jednak została postawiona na głowie. „Myśl, której nienawidzimy” nie jest tolerowana, ale duszona. Jest piętnowana jako tabu, wypowiedzenie jej jest zabronione. Każdy, kto ją wyraża, może zostać oskarżony nie tylko o obrażanie, ale o dosłowne zagrażanie tym, którzy się z nim nie zgadzają. I nawet jeśli tylko kilku ludzi straci pracę lub reputację za powiedzenie czegoś “niewłaściwego”, niezliczeni inni zrozumieją to mrożące przesłanie.


"I tak panuje strach – pisze dziennikarka, Emily Yoffe. Ambitne książki pozostają nienauczane. Głębokie konwersacje nie odbywają się. Przyjaźnie nie zawiązują się. Koledzy z uczelni i z pracy patrzą na siebie z podejrzliwością”.  


I 62 procent Amerykanów boi się mówić to, co myślą.  


Mówca na obrazie Normana Rockwella mógł mieć coś niepopularnego do powiedzenia, ale ani on, ani jego sąsiedzi nie mieli wątpliwości, że było właściwe, by mógł to powiedzieć. Obecnie takie wątpliwości są wszędzie i wolność słowa nigdy nie była bardziej zagrożona.


Fear of speech is replacing freedom of speech
 

The Boston Globe, 26 lipca 2020

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska



Jeff Jacoby

Amerykański prawnik i dziennikarz, publicysta “Boston Globe” od 1994 roku.