Smutek obwodów kiepsko scalonych


Marcin Kruk 2020-07-11


Docent ma pyzatą twarz i kogoś mi przypomina, nie wiem kogo, ale to uczucie, że już go gdzieś widziałem, wzmacnia moją antypatię. Siedzimy przy stole, jemy maliny ze śmietaną, docent jest bratem gospodyni, wyjść nie można, trzeba robić dobrą minę do złej gry. Siedzimy jakby żadnej pandemii nigdy nie było, a kto może wiedzieć, co taki przywlókł ze sobą z wielkiego miasta.


Bo widzi pan, zwraca się do mnie, my dostajemy studentów po waszych szkołach, to jest materiał, z którym już nic się nie da zrobić. Oni nie tylko nic nie umieją i niczego nie potrafią, oni po prostu nie chcą się niczego nauczyć.


Mam ochotę opowiedzieć o moim pierwszym dniu na studiach, o śmiejących się oczach profesora, który mówił, że teraz jesteśmy dorośli i zaczyna się najwspanialszy okres w naszym życiu, mówił nam, o tym, na czym polega różnica między szkołą a uniwersytetem i jak człowiek dorosły uczy się ciągłego zdobywania wiedzy. Domyślałem się, że docent nie zrozumiałby o czym  mówię, mógł jednak dostrzec, że patrzę na niego jak na zdechłą żabę. Chyba jednak nie dostrzegł, bo on patrzył na mnie oskarżycielskim wzrokiem, najwyraźniej  oczekując jakiejś odpowiedzi.


Maliny były znakomite i interesowało mnie bardziej po ile są na giełdzie i czy dobrze idą. Mruknąłem, że go rozumiem, bo dostajemy uczniów po podstawówce, prywatne szkoły i znakomite licea są w lepszej sytuacji, bo mogą przebierać, a my musimy pracować z tym materiałem, który dostajemy. Nadal jest sporo ciekawej młodzieży, gorzej, że nadmiar tych bez ambicji często utrudnia naukę. Musi pan to znać – powiedziałem - bo w  końcu na socjologię trafiają najmniej ciekawi studenci.


Sądziłem, że się obrazi i zmieni temat, ale nie. Tylko się oburzył i zapytał, dlaczego tak sądzę.


Odpowiedziałem, że gdyby było inaczej, to pewnie byłby bardziej zadowolony. Wolałem nie wspominać wyników badań, bo to byłoby groźnie przy biesiadnym stole. Kątem oka dostrzegłem, że żona je maliny z wyrazem rozpaczy na twarzy. Budziło to nadzieję, że mądra kobieta coś wymyśli, żeby szybko zakończyć nieciekawe spotkanie, które może się zmienić w absurdalny kabaret. Chwilowo jednak na optymizm byłoby zbyt wcześnie, pozostawało grzeczne czekanie na rozwój sytuacji. Sytuacja się rozwijała.  


Docent westchnął z wyższością, a pani domu próbowała pochwycić uwagę zebranych nowym przepisem na tort orzechowy. Za oknem zachodziło słońce, pan domu oznajmił, że w lesie pojawiły się grzyby. Docent się skrzywił i pozostał skrzywiony, pewnie nie przepada za zbieraniem grzybów. 


Żona mnie zawsze ostrzegała, nie podnoś cudzych rękawiczek, bo nigdy nie wiesz, co za świństwo siedzi w środku. Człowieka jednak kusi, a potem żałuje.


Docent wskoczył w pierwszą dostępną lukę w rozmowie i uderzył z flanki.


- Więc pan uważa – powiedział, wycierając chusteczką śmietanę z górnej wargi – że nauki ścisłe są ważniejsze?


- Nie wiem, czy ważniejsze – odpowiedziałem, dokładając sobie malin – ale mogą być bardziej wymagające.


- Wymagające – powtórzył docent, dodając do tego słowa stanowczy znak zapytania. – Czy pan sobie zdaje sprawę z ogromu wiedzy nagromadzonej w naukach humanistycznych?


Gospodyni zapytała niespokojnie, czy podać już kawę, a żona nerwowo spojrzała na zegarek, o którym rano mówiła mi, że stanął i że musi wymienić baterię.   


Jedynym słowem, które mi przychodziło do głowy była entropia, wolałem jednak nie wchodzić w drugą zasadę, kiedy w  tym przypadku nie było wiadomo, co jest pierwszą.


Widzi pan – powiedziałem, przyglądając się obrazkowi Madonny na ścianie – czasem mam wrażenie, że w oceanie humanistycznej wiedzy perły leżą zagrzebane w piachu na samym dnie, pod tonami wody. Nie wiem, czy ta metafora pana przekonuje, ale kiedyś Lem opisywał swoją wędrówkę po siedmiopiętrowej księgarni w Wiedniu, gdzie diamenty ukrywały się w hałdach potłuczonego szkła. W tym ogromie, o którym pan mówi mało jest ładu, jeszcze mniej postępu. Domyślam się, że sortowanie materiału do nauczania może być trudne, ale i niewdzięczne, w dodatku kiedy musi pan rzucać perłami przed wieprze. Z takimi studentami to pewnie męka pańska za mizerną płacę.


Spojrzenie żony w moim kierunku nie było życzliwe, czekała mnie nagana za brak społecznego dystansu i maski. Jak jednak w maskach mamy jeść maliny?


Tymczasem żona zaczęła opowieść o jeżu w naszym ogrodzie. W domowym zaciszu ta opowieść kończyła się zwykle okrzykiem „Jeżu, ty widzisz i nie grzmisz”, bywało jednak, że w innych okolicznościach prezentowała inne zakończenie, biorąc pod uwagę gusta publiczności. Jest humanistką z dużym wyczuciem stylu. Słuchałem z zapartym tchem opowieści o naszym nieistniejącym jeżu. Okazało się, że jest ich więcej, cała rodzina, mają teraz małe, które przybiegają do żony, kiedy tylko przychodzi z karmą, uwielbiają zwykłą kocią karmę, chociaż samiec jest trochę wybredny.


Musimy już iść – powiedziała, bo jeże są głodne.


Poderwałem się z krzesła nie czekając na protesty pani domu.


Docent wstał również, żeby się pożegnać. Miał minę zwycięzcy, który zniża się, by podać rękę pokonanemu przeciwnikowi. Uśmiechnął się ciepło, wyraził nadzieję, że jeszcze się spotkamy.          


Po drodze do domu otrzymałem pytanie, czego nie powiedziałem. Nie powiedziałem o Piotrze, Piotr jest inżynierem, kiedyś był moim uczniem. Odwiedził mnie niedawno. Rozmawialiśmy w ogrodzie o życiu, czyli ogólnie o sytuacji. Domyślałem się co chce przekazać, kiedy powiedział: „Bo widzi pan, to wszystko są obwody [ch] źle scalone.”    


Wiedziałem, że wstawione gwałtownie słowo „źle” zastępowało przymiotnik pospolity. 

Odpowiedziałem, że nasz naród jest jak lawa…


Zgodził się i powiedział, że byłoby lepiej, gdyby był jak krzem, co ja dla odmiany uznałem za dobry żart.


Rozstaliśmy się w zgodzie i przyjaźni, nadal nie wiedząc, co właściwie myślimy o sytuacji.


Żona kiwnęła głową z zadowoleniem. Stwierdziła również, że słusznie uczyniłem, nie przywołując obwodów kiepsko scalonych.        


Marcin Kruk

Autor wielce nieprawomyślnej książki Grzeszyć inteligencją, wydanej przez wydawnictwo "Stapis", opowiadającej o szkole w małym miasteczku, o buntującej się "dzisiejszej młodzieży" i środowisku nauczycielskim.