Czy jest niesłuszne pozwolenie Izraelowi na podejmowanie samodzielnych decyzji?


Jonathan S. Tobin 2020-04-26

<span>Amerykański senator Lindsey Graham (po lewej) z izraelskim premierem Benjaminem Netanjahu i amerykańskim ambasadorem w Jerozolimie Davidem Friedmanem na Wzgórzach Golan, 11 marca 2019. Credit: Amos Ben-Gershom/GPO.</span>
Amerykański senator Lindsey Graham (po lewej) z izraelskim premierem Benjaminem Netanjahu i amerykańskim ambasadorem w Jerozolimie Davidem Friedmanem na Wzgórzach Golan, 11 marca 2019. Credit: Amos Ben-Gershom/GPO.

Odpowiedź sekretarza stanu USA, Mike’a Pompeo, na pytanie o nowy rząd koalicyjny Izraela wydaje się oczywista. Porozumienie podpisane przez premiera Benjamina Netanjahu i przywódcę partii Niebiesko-Białych, Benny’ego Gantza, pozwala na głosowanie w nadchodzących miesiącach nad rozciągnięciem izraelskiej suwerenności na część Zachodniego Brzegu, włącznie z blokami osiedli i Doliną Jordanu. Dla Pompeo decyzja, czy to zrobią, czy nie, należy do Izraelczyków.

Według Reutersa, Pompeo powiedział: „Jeśli chodzi o aneksję Zachodniego Brzegu, Izraelczycy ostatecznie sami podejmą tę decyzję. To jest izraelska decyzja. My zaś będzie blisko z nimi współpracować, by prywatnie dzielić się naszymi poglądami na to”.


To nie byłaby reakcja Departamentu Stanu prezydenta Baracka Obamy, ani administracji prezydentów George’a W. Busha, Billa Clintona, George’a H.W. Busha ani nawet Ronalda Reagana. Wszystkie one gorąco i publicznie sprzeciwiały się wszelkiej myśli o izraelskiej  aneksji, nie mówiąc już o planach wprowadzenia jej w życie.


Różnica między administracją prezydenta Donalda Trumpa, która przedstawiła kilka miesięcy temu plan dla Bliskiego Wschodu z wizją Izraela zatrzymującego około 30 procent Zachodniego Brzegu, w kontekście projektu, który pozwalał także na stworzenie niepodległego, choć zdemilitaryzowanego, państwa palestyńskiego, nie polega tylko na zarysach rozwiązania konfliktu.


Tym, co rzeczywiście odróżnia Trumpa i Pompeo od ich poprzedników, jest to, że obecny rząd amerykański nie uważa, że ma prawo dyktować Izraelczykom, jaką politykę mają prowadzić. A ta niechęć do wydawania rozkazów państwu żydowskiemu rzeczywiście szokuje krytyków Izraela i establishment zajmujący się polityką zagraniczną.  


Obama nie cofał się przed wyrażaniem swoich prywatnych uczuć o stosunkach między USA i Izraelem. Czasami – pamiętając o silnej sympatii do Izraela ze strony przeważającej większości Amerykanów - wygłaszał kilka pustych słów, nigdy jednak nie kłopotał się ukrywaniem pogardy dla samej myśli, że Izraelczycy powinni być traktowani jak równi. Mówił wyraźnie o swoim przekonaniu, że ma prawo „uratować Izrael przed nim samym”, ponieważ polityka przyjęta przez demokratycznie wybrany rząd. nie była zgodna z jego nierealną wizją tego, jak osiągnąć pokój. Wierzył, że ma prawo zlekceważyć wolę izraelskiego narodu wyrażoną przy urnach wyborczych, a wielu jego zwolenników wśród amerykańskich Żydów zgadzało się z nim w tej sprawie.


I mimo znacznie bardziej przyjaznego tonu George’a W. Busha wobec Izraela on także nie różnił się zbytnio w sprawie tego, czy Izraelczycy mają prawo do samodzielnego podejmowania decyzji. Jako jedyne supermocarstwo-sojusznik Izraela, Stany Zjednoczone zawsze  przypisywały sobie prawo oczekiwania, że Izraelczycy zrobią to, co nakaże im Waszyngton.


Istotnie, każdy ambasador USA w państwie żydowskim przed mianowanym przez Trumpa  w 2017 roku Davidem Friedmanem zachowywał się jak prokonsul rzymskiego lub brytyjskiego imperium, którego zadaniem jest wydawanie rozkazów państwu-klientowi, którego pretensje do suwerenności nie muszą być traktowane ze zbyt wielkim szacunkiem.


Amerykańskie poparcie dla formuły „ziemia za pokój”, w której od Izraela wymagano, by oddał dosłownie każdy centymetr ziemi zdobytej w wojnach obronnych, stawało się coraz bardziej nie do obrony wobec upartych i konsekwentnych odmów Palestyńczyków zawarcia pokoju na jakichkolwiek warunkach. Autonomia Palestyńska odrzuciła plan Trumpa jako niezgodny z aspiracjami ich przywódców, ale odrzucała także wszystkie wcześniejsze, znacznie bardziej szczodre izraelskie i amerykańskie oferty pokoju. Utknęli w tej samej mentalności stuletniej wojny przeciwko syjonizmowi, co nie pozwala im na uznanie prawomocności żydowskiego państwa, niezależnie od tego, gdzie będą jego granice.


Dlatego też istnieje konsensus wśród Izraelczyków, rozciągający się przez całe spektrum polityczne, który nie widzi żadnego rzeczywistego partnera do pokoju. Choć może istnieć niezgoda co do harmonogramu lub słuszności działania w tej sprawie w tej chwili, Gantz krytykował minione starania o obłaskawienie Palestyńczyków przez oddawanie terytorium i osiedli, i popierał aneksję Doliny Jordanu.


Aneksja nie przeszkodziłaby Palestyńczykom w posiadaniu państwa, gdyby kiedykolwiek zdecydowali się zaakceptować pokój, ponieważ żaden realistyczny plan nigdy nie wymagał, by Izrael zrezygnował z bloków osiedli. Przez zgodę na permanentne panowanie Izraela nad tymi obszarami, włącznie z suwerennością w Jerozolimie, administracja Trumpa uznała jedynie rzeczywistość, zamiast zajmować się magicznym myśleniem o Palestyńczykach, jakie charakteryzowało politykę jej poprzedniczek.  


Zasadą jednak, o którą tutaj chodzi, jest prawo Izraela do decydowania o własnym losie.


Niektórzy Amerykanie wierzą, że aneksja jakiegokolwiek kawałka ziemi będzie katastrofą dla Izraela i trzeba tego unikać za wszelką cenę, nawet jeśli oznacza to pozbawienie narodu izraelskiego prawa do samostanowienia. Problem z takim stanowiskiem polega na tym, że nie tylko mądrość takich recept politycznych dla Izraela jest wątpliwa, ale także to, że jest ono zakorzenione w błędnym przekonaniu, że Izraelczycy są zbyt głupi lub zbyt napędzani ideologią albo wiarą, by zrobić to, co słuszne. Izraelczycy zasługują na więcej szacunku ze strony Amerykanów i jest zasługą Trumpa, że jest gotów im ten szacunek okazać.  


Niektórzy argumentowali również, że w przeszłości działania Izraela zaszkodziłyby stosunkom USA ze światem arabskim i muzułmańskim. Świat arabski jednak ma dość palestyńskiego nieprzejednania i niemal nie protestował, kiedy Trump uznał izraelską suwerenność w Jerozolimie i na Wzgórzach Golan. Patrzą na Izrael jak na sojusznika przeciwko Iranowi, ponieważ czuli się opuszczeni przez politykę Obamy nuklearnego obłaskawiania Iranu. Stara koncepcja amerykańskich arabistów, że Izrael jest przeszkodą do lepszych stosunków USA ze światem arabskim, jest beznadziejnie przestarzała.   


Stany Zjednoczone nie mogą narzucić pokoju. Jeśli kiedykolwiek nastąpi pokój, będzie to tylko wtedy, kiedy Palestyńczycy zrozumieją, że nikt nie wręczy im Izraela w kawałkach na srebrnym półmisku. Szacunek Trumpa do izraelskiej demokracji jest słuszny jako zasada, a pozostaje także jedyną, choć teoretyczną, drogą do pokoju.


Is it wrong to let Israel make decisions for itself?

JNS. Org, 23 kwietnia 2020

Tłumaczenie: Małgorzata Koraszewska



Jonathan S. Tobin

Amerykański dziennikarz, redaktor naczelny JNS.org, (Jewish News Syndicate). Komentuje również na łamach National Review, New York Post, The Federalist, w prasie izraelskiej m. in. na łamach Haaretz.