Szaleństwo tłumów - nowa rewolucja kulturalna


Andrzej Koraszewski 2020-01-08


Nasze opinie nie zmieniają świata, mogą wzmacniać opinie niektórych znajomych lub niektórych czytelników, rzadziej mogą kogoś sprowokować do zmiany zdania. Niezwykle często są po prostu panującymi opiniami, a wówczas mogą wzmacniać siłę takiej lub innej ideologii. Kiedy są częścią zbiorowych poglądów grupy, warto się zastanowić, czy nie poświęciliśmy rozumu na ołtarzu lojalności wobec wspólnoty. Zdarza się to częściej niż podejrzewamy. Niby wszyscy wiemy jak to działa. Fanatyzm wspólnot religijnych w czasach zbiorowego nawrócenia, polowań na czarownice, wypraw krzyżowych (współcześnie ugrupowań takich jak ISIS), fanatyzm komunistów i nazistów. Lista jest długa, ale z rozumu na rzecz lojalności rezygnujemy w życiu codziennym również dla znacznie słabszych ideologicznie wspólnot. Przyznanie, że w jakiejś sprawie człowiek z wrogiej partii politycznej może mieć rację, kończy się czasem zerwaniem znajomości, a nawet przyjaźni.

Chcielibyśmy być racjonalni i opierać nasze opinie na faktach. Znakomity ekonomista amerykański,Thomas Sowell, pół żartem poł serio pisał, że „fakty nigdy nie mówią same za siebie”. Fakty są przywoływane dla poparcia teorii, tu zaś mamy tendencję do poszukiwania faktów wspierających teorię, którą wcześniej uznaliśmy za prawdziwą i w obronie której gotowi jesteśmy wstąpić na barykady. Człowiek jest istotą tylko chwilami racjonalną i niezwykle podatną na uleganie nie tylko szaleństwu tłumu, ale i zwyczajnej środowiskowej presji.


Książka, o której będę tu pisał nosi tytuł The  Madness of Crowds, Gender, Race and Identity. Już wywołała zachwyty i falę nienawiści. Na okładce książki jest nota Sama Harrisa:

„Po prostu znakomita. Czytając ją do końca miałem uczucie, że po raz  pierwszy od lat oddycham pełną piersią. W czasach zbiorowego szaleństwa nic nie jest bardziej odświeżające, czy może prowokujące, jak normalność.”

Autor książki, Douglas Murray, jest znanym brytyjskim dziennikarzem. Zdeklarowany konserwatysta (którego poglądy jeszcze pół wieku temu byłyby zaliczane do lewicowych), gej, który od lat pisze publicznie o swoim homoseksualizmie, piewca feminizmu, ateista mówiący o sobie, że jest „kulturowym chrześcijaninem”. Swoją pierwszą książkę opublikował jako dziewiętnastoletni student i była to biografia Alfreda Douglasa, poety i kochanka Oscara Wilda (książka miała entuzjastyczną recenzję Christophera Hitchensa).    


O najnowszej książce Murray’a w gazecie „New York Times” Pankaj Mishra pisał: „łatwe do połknięcia skrajnie prawicowe banały”, „The Times” informował o książce „znakomitej, ważnej i wpędzającej w depresję”, zdaniem „Guardiana” to „dziwaczne fantazje prawicowego prowokatora”.


Sama liczba recenzji wskazuje niedwuznacznie, że Douglas Murray włożył kij w morwisko.         


Zamknąłem książkę i długo zastanawiałem się, który argument, czy jaka scena opisywana w tej książce zrobiła na mnie największe wrażenie. Z jakiegoś powodu była to historia z Evergreen College z 2017 roku. Od kilku lat na tej uczelni była tradycja, że raz w roku kolorowi studenci ogłaszają dzień nieobecności, żeby zademonstrować swoją wolę walki z rasizmem. W 2017 roku postanowili zmienić zasady i zakazać białym wejścia na teren uczelni. Wszyscy posłusznie się zgodzili z wyjątkiem profesora biologii Berta Weinsteina. W liście wyjaśniającym odmowę zastosowania się do tego żądania profesor Weinstein napisał:

Jest ogromna różnica między grupą czy koalicją decydującą się na dobrowolną nieobecność we wspólnie dzielonej przestrzeni dla podkreślenia ich ważnej i niedocenianej roli (to było tematem sztuki Douglasa Turnera Warda „Dzień nieobecności”, a potem demonstracji w Dniu Kobiet), a grupą domagającą się by inna grupa opuściła wspólną przestrzeń. To pierwsze jest znaczącym budzeniem sumienia, gestem, którego logika uderza w opresję. To drugie jest demonstracją siły i aktem opresji.

Bert Weinstein stanowczo odmówił opuszczenia terenu uczelni. Ten bardzo lewicowy zwolennik Sandersa mógł sądzić, że chroni go nie tylko logika argumentów, ale i generalna wspólnota poglądów ze studentami. Kiedy rozgniewani studenci zebrali się przed jego gabinetem wyszedł i próbował ich przekonać o słuszności swoich argumentów. Mówił im o różnicy między sporem i dyskusją, która powinna prowadzić do ustalenia prawdy. Spotkały go szyderwstwa, śmiechy i wyzwiska.


Okrzyki: wypieprzaj ty rasistowska świnio, pieprzymy twoje gadanie, przestań mówić kolorowym, że są nic nie warci.


Kiedy przyjechała policja, studenci zgromadzili się pod gabinetem rektora krzycząc „Czarna władza”, „nauczyciele rasiści muszą zniknąć”. Na wideo zarejestrowano mowę jednego ze studentów mówiącego, że „swoboda słowa nie może być ważniejsza na kampusie niż życie czarnych, transwestytów, kobiet i studentów”.


Studenci wdarli się do biura rektora (nie pozwalając mu nawet wyjść do ubikacji).


Rektor był upokarzany, studenci nie pozwalali mu mówić, szarpali go, kazali stać prosto i nie machać rękami.


Banda studentów z kijami bejsbolowymi wyruszyła na poszukiwanie profesora Weinsteina. Ostrzeżono profesora, że tłum zatrzymuje i przeszukuje samochody. Atakowano również jego studentów. Ponieważ policji zabroniono używania siły, policjanci zamknęli się na komisariacie.   

Po tych zajściach profesor Weinstein ani jego żona nie wrócili już na uczelnię. Ani jeden z pozostałych profesorów nie stanął w jego obronie.


Ta scena utkwiła mi w pamięci, ponieważ doskonale pamiętałem opisy tych zajść w prasie amerykańskiej, ale również dlatego, że tak silnie kojarzyły się z Rewolucją kulturalną w Chinach i terrorem hunwejbinów. Tam dano młodemu pokoleniu przyzwolenie na publiczne upokarzanie nauczycieli, rodziców, przedstawicieli lokalnych władz, na terror i samosądy. Setki tysięcy młodych ludzi z rozkoszą korzystało z możliwości szerzenie terroru, aż sprawy wymknęły się komunistycznej władzy spod kontroli do tego stopnia, że wysłano wojsko, które przeprowadziło masowe aresztowania, wielu uczestników rewolucji kulturalnej rozstrzelano, wielu trafiło do obozów pracy, a inni zostali wysłani na wieś na rehabilitację w spółdzielniach rolnych. (Ponieważ był to czas konfliktu między ZSRR a Chinami, była to bodaj jedyna zbrodnia komunistyczna, o której czytelnicy polskich gazet byli niemal rzetelnie informowani. Całościowy obraz wyłonił się jednak dopiero po latach, kiedy ukazały się wspomnienia ofiar i opracowania historyków. W Polsce najbardziej znana jest książka Jung Chang Dzikie łabędzie.)         


Książka Murray’a zaczyna się jednak od spraw, które są autorowi szczególnie bliskie i dobrze znane, czyli od spojrzenia na ruchy gejowskie. Pokazuje zasadniczą różnicę między walką o prawa a modą intelektualną. Pierwsza scena po wstępie, to opis kilkunastoosobowej demonstracji. Protestujący mieli bilety na pokaz filmu Voices of Silenced, pokaz w ostatniej chwili odwołano, ponieważ film był politycznie niepoprawny. Reżyser, były gej, przekonywał w nim, że homoseksualizm można leczyć. Murray obejrzał ten film w innym miescu, opisuje jego absurdalność, błędy, które autor filmu popełnia z naukowego i medycznego punktu widzenia, stwierdzając równocześnie, że jemu, jako brytyjskiemu gejowi ten film w niczym nie zagraża, że dyskryminacja gejów w jego kraju dawno się skończła, pisze, że ludzie mają prawo do różnych poglądów, a on, jako obywatel, jest zaniepokojony administracyjnym wyciszaniem głosów ludzi, którzy mają inne zdanie niż on. Przypomnia również jak szybko zmieniają się wiatry. W Ameryce żona prezydenta Clintona popierała sprzeciw swojego męża wobec małżeństw jednopłciowych. Ale kiedy sama kandydowała do prezydenckiego fotela, opinia społeczna zmieniła się tak bardzo, że Hilary Clinton prezentowała się podczas swojej kampanii jako bojowniczka o prawa LGBT.


Fakt, że ktoś zmienia zdanie pod wpływem argumentów, jest ze wszechy miar pozytywny, kiedy jednak ktoś zmienia front pod wpływem zmiany kierunku wiatru, nazywamy to inaczej. Geje stali się modni, gejów politycy noszą na rękach. Teraz nie jest to trudne, same zyski, żadnych kosztów.


Od środka ruch LGBT wygląda inaczej. Jak pisze Murray, relacje między gejami a lesbijkami są raczej luźnie, często niechętne, jedni i drudzy trochę gardzą biseksualistami. A trans to osobna kategoria, która wspólnie pojawia się tylko na marszach. Bycie gejem nie jest zboczeniem, nie jest zaburzeniem psychicznym, próby leczenia całkowicie zawiodły i mogą krzywdzić, ale cały problem jest znacznie bardziej złożony niż to próbują wyjaśniać ludzie trzymający się religijnej (prawicowej) tradycji, ale również jak to próbują wyjaśniać ludzie, którym odbiło w drugą stronę. Nadal są kraje, w których za homoseksualizm grozi kara śmierci, znacznie więcej jest miejsc na świecie, gdzie homoseksualizm karany jest więzieniem, gdzie homoseksualiści spotykają się upokorzeniami i pogardą, ale ruchy LGBT na Zachodzie rzadko okazują cień współczucia dla prawdziwych prześladowań homoseksualistów, krzykliwie domagając się już nie takich samych praw jak mają inni, ale nadzwyczajnego traktowania.


Co się stało? Można powiedzieć, że jak to się często zdarza, wahadło odchyliło się zbyt daleko w drugą stronę. Murray zwraca uwagę na powrót marksistowskiej wizji społecznej sprawiedliwości. Po tej stronie żelaznej kurtyny uczono nas w szkole, że walka klasowa narasta wraz z umacnianiem się socjalizmu. Dziś na Zachodzie walka z kolonializmem i rasizmem narasta wraz z oddalaniem się od kolonializmu i likwidacji prawnie usankcjonowanej dyskryminacji rasowej. Prowadzi to do odwróconego rasizmu, do sytuacji, w której syn bezrobotnego białego górnika oskarżany jest o rasowy przywilej przez świetnie zarabiającego czarnego pracownika uniwersytetu. Jako odizolowany przypadek byłoby to tylko zabawne, kiedy staje się akceptowalną niemal powszechną postawą, staje się groźne. „Biały przywilej” stał się okrzykiem bojowym na uniwersyteckich kampusach, znajdując wsparcie w postmodernistycznym mętnym języku. W pracach doktorskich pseudobadacze ujawniają „niewidoczny przywilej”, „ukrytą strukturę białej hegemonii”. Pojęcie walki klas trzeba uzupełnić pojęciem tożsamości, by odzyskać podział na my i oni i wskazać klasowego wroga. Wszystkie te ruchy mają się połączyć i walczyć wspólnie o obalenie kapitalizmu. Króluje intersekcjonalizm, czyli łączenie wszystkiego z wszystkim w imię wspólnej walki z kapitalizmem.


A jeśli gej nie daje się w tę grę wciągnąć? Prosta sprawa – to nie jest prawdziwy gej. Jeśli czarny odmawia bycia rasistą uważającym, że żaden biały nie jest tak naprawdę człowiekiem – to nie jest prawdziwy czarny, a feministka, dla której prawa kobiet ważniejsze są niż prawa trans nie jest już feministką.  


Mętny język postmodernizmu nie jest jakimś przypadkiem, ani brakiem umiejętności, jest sztuką ukrywania rzeczywistych celów. Czasem, żeby to odsłonić w całej krasie trzeba prowokacji. Kiedy uznawane za naukowe pismo (Congent Social Sciences) akceptuje do druku dzieło zatytułowane „The conceptual penis as a Social Construct” (Konceptualny penis jako konstrukt społeczny), gdzie autorzy piszą:

„Penis kontra męskość jest niekoherentnym konstruktem. Twierdzimy, że konceptualny penis można lepiej zrozumieć nie jako anatomiczny organ, ale jako gender-performacyjny, w znaczym stopniu płynny, konstrukt społeczny.”

Ten maleńki fragment tekstu złośliwie podesłanego i opublikowanego w „naukowym” piśmie, w którym nadsyłane teksty są rezenzowane przez fachowców, informuje o stanie nauk społecznych. Nie ma się czemu dziwić, gwiazda tych uczonych, Judith Butler, pisze w podobnym stylu:

"Ruch od relacji strukturalistycznej, w której kapitał rozumiany jest jako strukturujący relacje społeczne w relatywnie homologiczny sposób, do poglądu hegemonii, w której relacje władzy są przedmiotem powtórek, konwergencji i re-artykulacji, wniósł kwestię temporalności do myślenia o strukturze i zaznaczył przejście od postaci teorii Althusseriańskiej, która przyjmuje totalności strukturalne jako obiekty teoretyczne, do takiej, w której wgląd w możliwość przypadkowości struktury inauguruje wznowioną koncepcję hegemonii związaną przypadkowymi lokalizacjami i strategiami re-artykulacji władzy."

Dramatem jest to, że pseudonauka wdarła się na dobre na uniwersytety, że to ciągnie się od lat, że stało się osobliwą kulturą, która wbija młodemu pokoleniu do głów, że walka ideologiczna jest ważniejsza od nauki, że płeć to sprawa wyboru, że odwrócony rasizm to walka z rasizmem, a okrzyk „śmierć wszystkim białym mężczyznom” to dowód bohaterskiego heroizmu. Ludzie, mający tradycyjne liberalne poglądy są zastraszani, studenci domagają się zwolnienia każdego, kto się z nimi nie zgadza, a ludzie boją się protestować. 


Murray przypomina rozważania Stevena Pinkera w Tabula rasa. Spory o naturę ludzką, o tym, że biologiczna płeć nadal istnieje, że słowo „gender” stało się gorącym pojęciem w polityce i w 2002 roku wyrażał nadzieję, że naukowy pogląd zwycięży i wrócimy do bardziej racjonalnego spojrzenia na te problemy. Po blisko dwóch dekadach fakty są nadal po stronie Pinkera, ale hałaśliwe głosy raczej się nasiliły. Płeć nie jest wymysłem patriarchalnego społeczeństwa, są biologiczne różnice między płciami, większość ludzi nie ma skłonności homoseksualnych, mężczyźni po zastrzykach i operacjach zdobywają nieuczciwe sukcesy występując na stadionach jako kobiety. (Nadal mają inną strukturę mięśni, inną strukturę kości, a ich organizmy produkują większe dawki testosteronu.) Przeniesienie mężczyzny skazanego za gwałty, na oddział kobiecy, bo postanowił, że jednak jest kobietą, może wskazywać na szaleństwo, tak samo jak przyjmowanie mężczyzny twierdzącego, że jest kobietą, do schroniska dla kobiet chroniących się przed przemocą. Pojęcie równości płci jest fundamentalne dla demokracji, dla społecznego rozwoju, oznacza równość praw, równość dostępu do nauki i rynku pracy, równą płacę za równą pracę, ale nie oznacza, że nagle znikają wszystkie biologiczne różnice, kobiety są nadal generalnie mniejsze, fizycznie słabsze, ich organizmy funkcjonują nieco inaczej niż organizmy mężczyzn. Granice biologiczne mogą być nieostre, we wszystkich społeczeństwach niewielka część ludzi odczuwa pociąg seksualny do tej samej płci, również transseksualizm jest znany od najdawniejszych czasów. Reakcje na odmienną orientację seksualoną czasem były tolerancyjne, częściej represyjne, aż do podsycanej przez religijne instytucje patologicznej nienawiści włącznie. Jest jednak zasadnicza różnica między akceptacją, a deklaracją, że płeć przestała istnieć, że jest kwestią swobodnego wyboru, że jesteś kim chcesz. Nie całkiem, biologia nadal istnieje i próby jej unieważnienia nie są rozsądne.


Biologia nie tylko rozstrzyga o tym, czy jesteśmy mężczyznami czy kobietami (co w kategoriach ról społecznych możemy i powinniśmy modyfikować, ale w kategoriach biologicznych lepiej z majsterkowaniem nie przesadzać), również nasz kolor skóry nie jest dowolnym wyborem. Walka z rasizmem – pisze Murray – została najlepiej przedstawiona przez Martina Lutra Kinga Jr, dla którego celem był rasowy daltonizm, ocenianie drugiego człowieka nie przez pryzmat koloru jego skóry, a przez pryzmat jego charakteru. Dziś jednak człowiek kolorowy, który w Ameryce powtarza słowa Kinga, jest traktowany jak zdrajca, a biały, który odważa się na taką herezję, jest ogłaszany jako prawicowy zwolennik białej supremacji. Polityka tożsamości nakazuje podkreślanie rasowej dumy, wspaniałości ras kolorowych i obrzydliwości rasy białej. Nie wróży to dobrze, wpycha młode pokolenie w ideologię ofiar, w rewolucyjną utopię, roszczeniowość, irracjonalizm i społeczny chaos. Nie tędy droga do dalszej emancypacji grup w ten lub inny sposób nadal dyskryminowanych.  

„Ideolodzy społecznej sprawiedliwości, polityki tożsamości i intersekcjonalności sugerują – pisze w zakończeniu Douglas Murray – że żyjemy w społeczeństwie, które  jest rasistowskie, homofobiczne i transfobiczne. Przekonują, że te różne rodzaje opresji są powiązane i że jeśli tylko potrafimy przejrzeć tę pajęczynę i rozplątać ją możemy ostatecznie wyjść  z tych opresji naszych czasów. Potem stanie się coś. Nie wiadomo dokładnie co. Być może społeczna sprawiedliwość, kiedy już nastanie, pozostanie na zawsze.”

Ten nieco kpiący obraz bojowników o społeczną sprawiedliwość może niepokoić. Kiedy mówi to gej, zwolennik równych praw kobiet, antyrasista i zdeklarowany zwolennik wartości oświeceniowych, przestaje dziwć, że zdaniem „Guardiana” jest on prawicowym prowokatorem.


Lektura tej książki nie jest łatwa i to nie dlatego, że autor prezentuje swoje tezy w mało klarowny sposób, wręcz przeciwnie, to książka doskonale napisana, ale chwilami wpycha w dysonans poznawczy, niepokoi, a nawet przeraża. Nie jest to książka, o której wystarczy opinia z drugiej ręki. Trzeba ją przeczytać i odchorować samemu. Czytanie jej w Polsce to dodatkowy kłopot, ponieważ znajdujemy się gdzieś między Teheranem a Londynem.